Sunday, November 3, 2013

Urodziny 2013

Droga Solenizantko, Ciotuchno, Mamo
Przyjmij od nas wszystkich, Altanowych przyjaciół
poniższe życzenia urodzinowe i wirtualne kwiatki.



----
 Ewa Maria
Miałam 14 lub 15 lat. Po raz pierwszy wolno mi było samej pojechać do Warszawy. Mieszkałam oczywiście na ulicy Bałuckiego czyli u Ciotuchny, nie tylko dlatego że Ciotuchna, ale jeszcze na dodatek Chrzestna. Ciotuchna pokazała mi Warszawę, zapewne całą, ale zapamiętałam tylko Łazienki. Ale za to jak zapamiętałam! Byłam tam potem dziesiątki razy, ale jak usłyszę słowo Łazienki, to widzę Ciotuchnę, piękną, wysoką i szczupłą, i siebie w spódniczce w żółto-niebieską kratę. Idziemy przez park, siadamy na ławce i słuchamy muzyki Chopina. Jemy lody? Niewykluczone.
Dla Ciotuchny musiały to być niezapomniane dni, bo ja nic, tylko pytałam. A jak się ubierać? A jak się malować? A kiedy się malować? A skąd wiadomo, która sukienka jest ładna? W sumie poprzez te pytania usiłowałam zrozumieć i przybliżyć moment, kiedy będę już wreszcie dorosła. Moja mama była artystką i mogła mi powiedzieć, o czym rozmawiać (wiedza nieoceniona, oczywiście), ale to Ciotuchna wiedziała, jak dorastać. Powiedziała mi wtedy zdanie, które pamiętam do dziś, lepiej nawet niż Łazienki. Nie czekaj, aż nadejdzie jakiś dzień, bo stracisz cały czas, który cię od tego wyczekiwanego dnia dzieli. 
Oczywiscie nie jest wykluczone, że sama się skłaniałam ku takiej filozofii, bo przecież tylko tak i nie inaczej przyjmujemy czyjeś rady. Ale Ciotuchna na pewno tę filozofię sformułowała i podała mi na zawsze zdanie, które pozwala przetrwać najgorsze kryzysy i ufnie patrzeć w przyszłość. Bo gdy wtedy zapamiętywałam to zdanie, to chodziło mi tylko o takie momenty, które miały być dobre. W ciągu życia to zdanie, pasujące jak rękawiczka do prawej ręki, dostało rękawiczkę do pary - nie martw się na zapas, bo zatrujesz sobie cały czas, który dzieli cię od momentu, gdy naprawdę trzeba się będzie martwić. Martw się dopiero wtedy, gdy będzie na to czas.
Nie martwię się więc i zawdzięczam to Ciotuchnie.
Dziękuję!


 Wlosz.czy.zna

Droga Ciotuchno,
w prezencie na Twoje, nie doliczajmy które, ale zacne urodziny, pozwolę sobie zabrać Cię, wirtualnie, do miasteczka które chyba Ci się spodoba.


Certaldo to mała miejscowość w regionie Toskania, w prowincji Florencja, znajdująca się w samym centrum doliny rzeki Elsa. 

Jak się dobrze przyjrzysz powyższemu zdjęciu, zrobionemu z murów obronnych tego miasteczka to w tle zobaczysz niewielki pagórek z wieżami ... tak to San Gimignano, ze swoimi charakterystycznymi wieżami.
Ale powróćmy do Certaldo, usytuowanego na szczycie zielonego wzgórza, otoczonego średniowiecznymi murami i w całości zbudowanego z czerwonych cegieł.




Największym kompleksem architektonicznym miasteczka jest Palazzo Stiozzi Ridolfi, składa się on z samego pałacu, dwóch wież i dużego dziedzińca z portykiem.




W Certaldo spędził swoje ostatnie lata i zmarł Giovanni Boccaccio; główna ulica miasteczka nosi oczywiście jego imię.


na końcu tej ulicy, w najwyższym punkcie miasta znajduje się Palazzo Pretorio, siedziba wikariuszy florenckich sprawujących władzę ustawodawcza i wykonawcza  


zmieniali się oni co sześć miesięcy i każdy z nich pozostawił po sobie herb rodziny z której pochodził. 


Obecnie, ta stara część Certaldo jest pełna barów, restauracji, winiarni, hoteli i pensjonatów; słyszy się tu wiele języków jak w każdym zabytkowym miescie.




 Ponad półtora roku temu zostałem przyjęty do zespołu Panien i rozpanoszyłem się nieźle w tym towarzystwie. Obecność Ciotuchny na tym blogu i jego poprzednikach była dla mnie bardzo dużą podporą, wydawała mi się kimś z mojej rodziny. Nie tej blogowej, ale rzeczywistej. Te same wspomnienia, priorytety, tradycje. I to nie tylko w słowach, ale potwierdzone własnym życiem. Według mnie ta obecność, te wpisy, uszlachetniają nasz blog - dziękuję Ci za to Ciotuchno i życzę wiele zdrowia i twórczej weny.




   Żona Oburzona
Dzisiaj mamy tutaj coś w rodzaju przyjęcia-niespodzianki. A skoro jest przyjęcie urodzinowe, musi być przecież tort!



Tyle historii Ciotuchny już się pojawiło: tych wojennych, wzbudzających trwogę, ciepłych i pogodnych o Paskalci i jej szczeniętach. Niczym kartki wyrwane z rodzinnej kroniki czytam o szalonych latach, opowieści tak doskonale odzwierciedlające przeszłość. Życzę Ciotuchno dużo zdrowia i radości życia. Choć tego drugiego chyba Ci nie brakuje.
  Kanadyjka
Przyszło mi niedawno do głowy, że naszych rodziców poznajemy jak już są dorosłymi ludźmi, a tak naprawdę zaczynamy się nimi interesować kiedy sami stajemy się dorosłymi. I wtedy właśnie chcemy odtworzyć i poznać te poprzednie lata. Jakimi byli dziećmi, co robili i myśleli jako nastolatki, jak pracowali jako dorośli. Dzięki temu blogowi (i jego poprzednikom) poznałam bliżej Ciotuchnę/moją Mamę. Część Jej opowieści, które się tu ukazały oczywiście znałam, ale pojawiło się wiele elementów nie znanych albo zapomnianych. Cieszę się Mamo, że mogłam tyle poznać z Twojej przeszłości i wypełnić puste miejsca w Twoim obrazie. Życzę Ci, aby zdrowie, pamięć i humor długo jeszcze Ci dopisywały i abyś długo jeszcze gościła w Altanie.
Juliczka

  
Szczęśliwego Dnia Urodzin, Ciotuchno.
W „Zapiskach do autobiografii” profesora Władysława Tatarkiewicza czytamy: - „Ponieważ napisałem kiedyś książkę o szczęściu, wielu ludzi żąda, żebym im krótko wytłumaczył, czym ono jest. Inni zaś chcieliby wiedzieć, czy autor książki o szczęściu sam był szczęśliwy. Odpowiedź nie jest łatwa: gdybym mogł powiedzieć krótko, czym jest szczęście, nie pisałbym długiej książki. Pisząc książkę nie myślałem o sobie, ale – teraz odnajduję siebie w tym, co kiedyś napisałem. W szczególności: określenie szczęścia jako dodatniego bilansu życia i jako zadowolenia z życia w całości. A z własnym szczęściem różnie w długim życiu bywało, choć znacznie częściej dobrze niż źle”.
Dobrze i szczęśliwie może też być w listopadzie. Pamiętam zachwyt Britt-Mari ze „Zwierzeń” dziewczętami wychodzącymi w angielskich książkach w najgorszą pluchę. Deszcz spłukiwał im twarze, cieszyły się z tego niezmiernie i robiła im się od tego ładna cera. Bohaterka Astrid Lindgreen chciała czuć się po angielsku, w drodze do szkoły pozwalała deszczowi swobodnie spływać po twarzy. Zamiast brzoskwiniowej cery lusterko pokazywało zsiniałą z zimna twarz. W Anglii jest widocznie innego rodzaju plucha czyniąc listopad słodkim. Nasz też potrafi taki być.
Sweet November

 „You see there are 12 months in a year
but the month that is so special to me
that touches my soul is a november
a sweet, sweet november!

Like an angel sent to chase my fears away
you were my sweet november
can't forget the day you showed me how to love again
sweet november”
/.../
Nucę cichutko muzykę Michela Legranda z pierwszej wersji filmu w reżyserii Roberta Ellisa Millera z 1968 roku, gdzie grał Anthony Newley.
W Dniu Urodzin skladam Ciotuchnie życzenia spokoju i radości, które jakkolwiek nie przeważają, to jednak od czasu do czasu przydarzają się i oby było to – w Ciotuchny przypadku – jak najczęściej. I oby te chwile dały się głęboko przeżyć. 



Monday, June 3, 2013

Dziurawy wiersz




   Ciotuchna

Ten dziurawy wiersz przypomniałam sobie, ale nie cały. Pamiętam, że środkową zwrotkę, deklamując na wieczornicy w 1954 roku, czytałam z kartki, więc nigdy jej nie umiałam na pamięć. Pozostałe brzmią tak:

Czas najwyższy już przecie
by pomyśleć o lecie
dokąd jechać na wczasy
gdzie się wybrać do wód,

Bo człek zawsze ma powód
by się właśnie pchać do wód
bo i żółć ma i nerki
i wszystkiego ma wbród.

Zatem pytam lekarza
jak Pan Doktor uważa
dokąd jechać? co robić
jakiej aury mi brak?
Więc pan doktor mnie bada
a zbadawszy powiada
na to jedna jest rada
a ta rada brzmi tak: 

tu jest zwrotka albo  i dwie, których nie pamiętam, ale kończy się słowami:
na nereczki  Iwonicz
bo Iwonicz ma sól

Mówił jeszcze pięć godzin
że Puszczyków, Świebodzin,
że Rymanów, że Otwock, że Poronin, że Pcim,
Totez jutro we wtorek
mój czcigodny doktorek na kurację do Tworek jechać ma a ja z nim.

Czyj to wiersz? Jak brzmią zapomniane zwrotki?

Monday, May 13, 2013

Pieśń o J. Piłsudskim


   Ciotuchna

Wczoraj minęła 78 rocznica śmierci Marszałka.
Brygadier Piłsudski
Ani kontusz na nim aksamitny,
Ani pas go zdobi lity, słucki,
W szarej burce, lecz duchem błękitny, Jedzie polem brygadier Piłsudski.
Ręce cicho na łęku oparte,
Patrzy twardo w wir śnieżnej zawiei,

Śród pustkowia sprawuje swą wartę, Nieśmiertelnej brygadier nadziei.
Były lata zła, nędzy i głodu,
Aż się ozwał głos walki z barykad —
Zapomniano już krzywdy narodu,Kto dziś mściwy — romantyk, unikat.
Niewolnictwo zmroczyło krwi tętno,
Przygłuszyło wolności głos ludzki.
Ten ci krwią ją miłuje namiętną, Wartujący brygadier Piłsudski.
Poczerniały od mroków więzieni,
Kędy nie masz uśmiechów radości —
Termopilczyk, gdy inni znużeni,Czuwa bacznie w serdecznej wierności.
I ołowiem tnie w ruskie okopy,
A strzał każdy wśród wrogów śmierć wznieca,
Stoi w mroku pod bokiem EuropyNiepodległej Ojczyzny forteca.
Sztandar z Orłem powiewa na wale —
Któż się zdobył na trud ten nadludzki?
Sztandar Polski wzniósł w niebo zuchwale Wartujący brygadier Piłsudski.

Monday, April 15, 2013

I my mieliśmy młode

  Ciotuchna
Jesienią 1970 roku, po wakacjach spędzonych we Francji gdzie nasz Tata i mój Mąż był na rocznym stażu, postanowiłyśmy, że weźmiemy psa. Już mięliśmy, kilka lat wcześniej, foksteriera Bemola, który niestety nam uciekł, wiec tym razem postanowiłyśmy wziąć sukę z nadzieja, że będzie spokojniejsza. Przez koleżankę znalazłam źródło gdzie kupić małą foksterierkę.
Pojechałyśmy po psa następnego dnia wieczorem i pod jesionka Maria do domu przywiozła malutka śliczną psinkę. Zachwyciłyśmy się nią od razu i dałyśmy jej na imię Pascale, ale mówiło się na nią Paskalcia. Wieczorem trochę płakała, bo tęskniła za futerkiem mamy, ale spala w nocy na mojej głowie wtulona we włosy co jej przypominało mamusine futro.


Zajęte psem nie zauważyłyśmy kiedy minęła nam zima i zbliżał się powrót Taty. Wysyłałyśmy mu zdjęcia Paskalci, ale jakie będzie ich spotkanie nie byłyśmy pewne, czy się zaakceptują? Miałyśmy spora tremę. Bez potrzeby. Przypadli sobie oboje do gustu od pierwszego spotkania.
Wychowywałyśmy ją wszystkie trzy, podpierając się książka Smyczyńskiego o domowej tresurze psów. Siadała na komendę, wracała do nogi... niechętnie, ale wracała. Foksteriery mają wielką potrzebę ruchu, nigdy się nie męczą i nigdy nie maja dość spaceru. Zabieraliśmy sukę na każde wakacje, z dziewczynkami chodziła na rajdy górskie, wróciła kiedyś z orlim piórem zatkniętym za obrożą, jeździła na obozy harcerskie. Na psim pysku widać było, że po takich wyprawach jest szczęśliwa. Raz była z nami nawet w Jugosławii.



Sunia miała już ponad dwa lata i była dorosła, kiedy zauważyliśmy, że w dwa miesiące po cieczce miała mleko w sutkach i jak jadła to koło miski na podłodze było sześć kropek mleka. Raz ukradła jasiek i przystawiła go sobie do brzucha, tak jakby karmiła małe. Weterynarz, który się nią opiekował stwierdził, że dla zdrowia psychicznego i fizycznego, powinna mieś szczeniaki. Jest silna, wybiegana i w doskonalej kondycji, jak dostanie cieczki powinna zajść w ciąże i urodzić zdrowe dzieci. Tak też się stało. Po miesiącu ciąży, kiedy leżała na boku, cały brzuch się jej ruszał; widać było, że foksteriery są ruchliwe nawet zanim się urodzą. Ciąża trwa dwa miesiące, doktor mówił, że wszystko jest w porządku.
Zaczęliśmy się przygotowywać do przyjścia na świat dzieci Paskalci. Maria przeniosła się do pokoju Małgosi, a jej mały pokoik przerobiliśmy na salę porodową i żłobek dla szczeniąt. Zgromadziłam spory zapas starych ręczników i nimi grubo wyłożyłam miednicę, żeby mieć gdzie odkładać noworodki. Posłanie dla położnicy też było duże i powleczone powłoczką z poduszki. Podłoga była zasłana papierami, a tapczan przykryty prześcieradłem. Dopasowaliśmy też deskę, którą miały być zastawiane otwarte do pokoju drzwi. Chodziło o to, żeby małe nie rozłaziły się po mieszkaniu, a suka mogła dostać się do swoich misek i reszty mieszkania. Weterynarz podał mi telefony pod jakimi mogę go zastać (były to czasy kiedy o komórkach nie było nawet mowy).




Pewnego listopadowego dnia, koło południa, zaczęły się bóle porodowe i po 20 minutach urodziło się pierwsze szczenię. Oczywiście suka nie wiedziała co z tym maleństwem zrobić, ale ja wiedziałam. Każde szczenię rodzi się w osobnym worku z błony i jest połączone z matka pępowiną. Worek rozerwałam, pępowinę przecięłam i dałam matce szczenię do wylizania, po chwili wylizane przystawiłam do sutka. Ssało i głośno mlaskało, a ja je jeszcze wycierałam, żeby nie było mokre. Wszystko musiałam przerwać i szczeniaka odłożyć do miednicy, bo rodziło się następne. Byłam sama i musiałam wszystko zrobić po kolei. W ciągu godziny urodziło się czworo szczeniąt. Obie z  Paskalcią napracowałyśmy się solidnie.
Zadzwonił telefon, zakrwawioną ręką podniosłam słuchawkę. Małgosia pytała co słychać, powiedziałam jaka jest sytuacja i usłyszałam "jadę". Rzuciłam słuchawkę i pobiegłam na salę porodową, gdzie suka odpoczywała. Dałam jej trochę mleka do napicia się. Nowonarodzone szczeniaki pełne wigoru wypełzły z płaskiej miednicy. Przyniosłam głęboki koszyk i tam je umieściłam; towarzystwu widocznie kosz odpowiadał bo zasnęły. Była chwila przerwy, ale widać było, że to nie koniec. Suka leżała i patrzyła mi w oczy, a ją głaskałam i zapewniałam, że nie odejdę. Przyleciała zdyszana Małgosia, a zaraz za nią weterynarz. Pochwalił mnie i sukę, że dobrze się spisałyśmy. Następne trzy szczeniaki rodziły się w odstępach ok. 20 minut. Było ich siedem, ale doktor zbadał sukę i stwierdził, że jeszcze nie koniec i coś tam małego jeszcze jest. Ostatnie malutkie szczenię urodziło się o 19-tej.
Wszystkie były zważone i wagi zapisane, każdy dostał prowizoryczne imię. Pierwszy szczeniak ważył 19 dkg i nazwany był DUZY, a ostatnia suczka ważyła 6 dkg i dostała imię MALUTKA. Łaciate czarno-białe szczeniaki łatwo było od siebie odróżnić.
Po trzech dniach wyszłam na kilkanaście minut po sprawunki, zostawiłam śpiące szczeniaki otulone matką. Kiedy wróciłam, zastałam Malutką na brzegu posłania siną z zimna. Matka widocznie uznała, że takie maleństwo nie ma szans i nie jest zdolne do przeżycia i odrzuciła je. Ja przywróciłam je do życia za pomocą cieplej poduszki elektrycznej i podawanego do pyszczka pipetką ciepłego mleka. Pilnowaliśmy wszyscy, żeby Malutka była zawsze przy pełnym cycku i nikt jej z tego miejsca nie zrzucił. Wyrosła na piękna, drobną suczkę.

Sunday, March 24, 2013

Wiersz dla Janki

   Ciotuchna

Jance
Kiedy w oddali, córeczko jedyna
W osamotnieniu i strasznej tęsknocie
Więzienia chwile twój ojciec wspomina
I wspomina ciebie w dumnej męstwa cnocie.

I marzę o tym, że skończy się burza,
Wolność odzyska skrwawiona Ojczyzna,
Wrócę do ciebie, będziesz mądra, duża,
Taka dorosła, że każdy to przyzna
Że jesteś wzorem dla dziewcząt tysiąca
Zewsząd pochwały usłyszę bez końca

Wróciłem wreszcie, nareszcie w ramiona
Chwyciłem ciebie, płaczę z radości
Chwilo szczęśliwa, chwilo wymarzona!
Serce zamiera z szczęścia i miłości…

Jesteśmy razem, a ja życie całe
Chcę ci poświęcić, aby wynagrodzić
Wszystkie twe bóle i duszy i ciała
Pokonać wszystko, co może ci szkodzić

Ty ofiarujesz mi w pięknym prezencie
Pilność w nauce, staranność, uwagę,
Uśmiech dla bliskich i – wierzę w to święcie
Radość w zabawie, a w pracy powagę.

Niech będą bliskie urzeczywistnienia
Moje dalekie myśli i marzenia

Wiktor Ostrowski, 1947

Friday, February 22, 2013

Szkolny teatr


   Ciotuchna
Po koniec roku 1945 wymyśliłyśmy z moją koleżanką Niną, żeby założyć kółko teatralne u Reytana. Wiedziałyśmy, że teatrem szkolnym zajmował się kiedyś nasz profesor od łaciny. Zapytany co sądzi o tym pomyśle odpowiedział,że porozmawia z dyrektorem szkoły i sam sie nad tym zastanowi. Chyba po tygodniu zaprosił nas do pokoju nauczycielskiego. Powiedział, że jest zgoda dyrektora na zorganizowanie kółka, i że on nim pokieruje i będzie reżyserował nasze występy.
Wspólnie ustaliliśmy, że na pierwszy ogień pójdzie coś z Fredry, bo to łatwy wiersz i niewielka obsada. Po namyśle wybraliśmy mniej ograną przez szkoły sztukę pt. Damy i Huzary.
Profesor przeegzaminował kandydatów do ról pod kątem mówienia wierszem, dobrej dykcji, poprawności mówienia i umiejętności zbornego poruszania się. Wszyscy wybrani wyrazili nie tylko chęć uczestniczenia w zajęciach, ale wręcz entuzjazm.
O dziwo mieliśmy kilka egzemplarzy tej sztuki i mogliśmy natychmiast rozpocząć próby czytane. Tu profesor uczył nas poprawności czytania i mówienia wiersza. Po pewnej ilości prób czytanych, kiedy juz prawie każdy umiał swoją rolę na pamięć, zaczęliśmy próby sytuacyjne. Najpierw małe scenki z dwoma, trzema aktorami. Uczyliśmy się poruszać na scenie i dobierać gesty do tekstu. Żmudna to była robota, ale i my i profesor mieliśmy do tej pracy serce i zapał.
Pojawił się podstawowy problem: gdzie my to zagramy? W szkole nie było odpowiedniego miejsca, a na wynajęcie sali widowiskowej nie mieliśmy pieniędzy. Ktoś przez koneksje rodzinno-towarzyskie dotarł do komendanta kasyna oficerskiego na ul. Szucha. Tam była odpowiednia sala ze scena i zapleczem. Na rozmowę poszedł profesor i dwie dziewczyny. Nagadali facetowi bzdur o współpracy wojska ze szkołami, podleli to patriotycznym sosem i się udało. Dostaliśmy za darmo sale z zastrzeżeniem, że zagramy jeden spektakl dla wojska.
Teraz wyłonił sie następny problem - kostiumy. Tej sztuki nie można grac po "cywilnemu". Dziewczęta jakoś da sie ubrać domowymi sposobami, jako dziewiętnastowieczne damy, ale  mundury dla huzarów trzeba gdzieś pożyczyć. W zburzonej Warszawie gdzie ledwo ruszały normalne teatry nie było żadnych kostiumerni z takimi mundurami. Najbliższe niezniszczone miasto to była Łódź. Pojechaliśmy tam we trójke. Poszliśmy do Teatru Wojska Polskiego i w rozmowie z dyrektorem przedstawiliśmy nasz kłopot. Podparliśmy nasze prośby argumentem, że przecież będziemy grac w kasynie dla wojska. Dyrektor się zgodził i polecił wydać nam co mają w kostiumerni dla nas odpowiedniego. Wyszliśmy stamtąd obładowani.  Nie tylko mieliśmy przepisowe huzarskie mundury, ale też białą broń i pistolety. Przywieźliśmy to wszystko do szkoły i nawet profesorowi oko zbielało na ten widok oko.
Kiedy już było wiadomo gdzie będziemy grać nasze Damy i Huzary, profesor od robót ręcznych zorganizował grupę chłopców, którzy pod jego kierunkiem robili dekoracje. Na naciągniętym na drewnianych ramach płótnie powstawały ściany XIX wiecznego saloniku. Ten salonik powinien być umeblowany stylowymi meblami, ale skąd je zdobyliśmy tego juz nie pamiętam.
Zbliżał sie czas premiery i powstało pytanie jak z nas, nastolatków, zrobić szacowne damy i podstarzałych huzarów. I znów się okazało, że ktoś kogoś znał a ten ktoś znał pana od charakteryzacji z Teatru Polskiego. Nie mieliśmy pieniędzy, żeby go oficjalnie zatrudnić, ale były to czasy, w których uśmiech i życzliwość potrafiła zastąpić pieniądze.W dniu premiery ten pan zjawił sie na zapleczu sceny kasyna z walizeczką, w której były "cuda" - siwe peruki, bokobrody, wąsy, szminki i mastizole. Zabrał sie ostro  za postarzanie  naszej mocno stremowanej gromadki. Efekty charakteryzacji, wypychania poduszkami biustów dam, przyklejenie wąsów i innych ozdób twarzy i głów, robienie zmarszczek, były wprost oszałamiające. W pewnym momencie za kulisy wszedł na chwile Dyrektor szkoły i stanął zdumiony - nie poznał nas!



Zdjęć z naszych przedstwień oczywiście nie ma. To zdjęcie pochodzi ze spektaklu wystawionego przez uczniów gimnazjum im Rady Europy z Kostrzyna.
Ten wielki dzień to był 7 maja 1946 roku. Rozsunęła się kurtyna i oczom aktorów ukazała sie widownia zapełniona do ostatniego krzesła. Siedzieli tam nasi rodzice, nauczyciele i uczniowie naszej szkoły. Za kulisami mokry z emocji profesor bacznym okiem pilnował wszystkiego. SUKCES  BYŁ  OGROMNY.
Po tej szkolno-rodzicielskiej premierze, graliśmy jeszcze dla wojska i innych widzów.Byliśmy też na "gościnnych występach" w Radości i w Błoniu.
Graliśmy Damy i Huzary wiele razy i jak to zawsze bywa, nie obeszło się bez wsyp. Pewnego dnia główny amant – porucznik w scenie z amantka mówi tekstem sztuki:"Zofio wstążka, którą upuściłaś, dotychczas nie zeszła mi z serca"... i sięga do lewej górnej kieszeni munduru, żeby owa chustkę wyjąc. Przerażony wzrok, drżąca ręka - chustki nie ma. Nerwowo obmacuje wszystkie kieszenie i wyciąga chustkę … z tylnej kieszeni spodni.
Z tych przedstawień, na które sprzedawaliśmy prawdziwe bilet, zebrało sie sporo grosza i zafundowaliśmy szkole scenę z oświetleniem i niezbędnym oprzyrządowaniem. Na tej scenie odbywały sie potem akademie i siedziała tam dostojna komisja, która pilnowała nas w czasie pisemnych egzaminów maturalnych.
Graliśmy na tej scenie jeszcze druga sztukę, "Sztubę" Leczyckiego. Ta sztuka grana była już tylko w szkole i tez odniosła sukces, ale nie wzbudziła w zespole juz takich emocji. Była łatwiejsza do wystawienia, działa się bowiem w klasie szkolnej i nie było problemów z kostiumami i charakteryzacja. Jedynym kostiumem, jaki był potrzebny, była sutanna dla księdza katechety, którego grał mój przyszły mąż.
Ziarno teatru zostało w nas zasiane, niektórzy bez powodzenia, niektórzy z powodzeniem, zdawali po maturze do szkoły teatralnej.

Saturday, February 2, 2013

Janka i Mietek


  Ciotuchna
Jak  zobaczycie, że pisze Ciotuchna, złapiecie sie pewnie za głowę - znów będzie o wojnie, albo sama historia! Nie, nie, nie martwcie sie, będę pisać o tym jak poznałam swoją drugą połowę. A historia będzie, bo w niedzielę 3 lutego minęła właśnie sześćdziesiąta druga rocznica naszego cywilnego ślubu - a to historia!!!
W 1945 roku w zburzonej Warszawie ostał się jeden cały gmach szkolny. Cały, ale bez szyb, bez ścian działowych i wewnątrz zasypany ścinkami skór. Okupanci urządzili w nim jakąś fabrykę. Co z tych skór produkowali nie wiadomo, czy kabury do pistoletów, czy paski do karabinów, czy może paski do spodni, żeby im portki nie opadły jak będą uciekać - nie wiadomo? Grunt, że gmach stał, a był własnością Gimnazjum i Liceum nr.VI im Tadeusza Reytana. Budynek przez nauczycieli i uczniów został doprowadzony do jakiego, takiego ładu, tak że można było zaczynać naukę. Na mieście rozklejono na słupach, gruzach i latarniach kartki tej treści: „Gimnazjum i Liceum im. Tadeusza Reytana, Rakowiecka 23, wznawia zapisy uczniów do klas gimnazjalnych i licealnych".Młodzież pędziła do tej jednej ocalałej szkoły i zapisywała się na listy do klas, że tak powiem, na gębę, bo nikt nie miał żadnych papierów z lat poprzednich. Każdy po prostu mówił do jakiej klasy chce chodzić. Szkoła ruszyła w kwietniu 1945 r., a więc przed końcem wojny.
Szkołę podzielono na dwie części: żeńskie gimnazjum im. Narcyzy Żmichowskiej i męskie gimnazjum im. Tadeusza Reytana. Przed wojną nie było w średnich szkołach koedukacji. No i tu koedukacja była wykluczona, na I piętrze były dziewczęta t.z. Żmichoszczanki, a na II piętrze byli chłopcy Reytaniacy. Na schodach na podeście siedział groźny pan woźny i pilnował, szczególnie na przerwach, czy sie nie robi jakaś koedukacja.
Na parterze była duża sala gimnastyczna, ale oczywiście bez żadnych przyrządów do gimnastyki, w której stał w niej zupełnie dobry fortepian. Pan od śpiewu, prof. Wacław Lachman, wielce dla Warszawy zasłużony twórcą chórów, ze słynną Harf na czele, ogłosił w szkole nabór do chóru. Pobiegłam na przesłuchanie i zostałam przyjęta. Chór był czterogłosowy, po jednej stronie fortepianu stali chłopcy śpiewający glosami tenorowymi i basowymi, a po drugiej stronie stały dziewczęta (nie mówiło się wtedy dziewczyny) sopranistki i śpiewające altem. Uczylismy się zasad śpiewu, piosenek, pieśni i...gapiliśmy się na siebie. Po próbie pierwsi do swoich klas szli chłopcy, a po jakimś czasie dziewczęta.
W grupie chłopców był uczeń, którego profesor zapraszał do fortepianu, mówiąc "mistrzu ty będziesz akompaniował, a ja będę dyrygował chórem". Ten chłopak, kiedy wracał znów do choru, ustawiał się na przeciwko mnie i nie spuszczał ze mnie oczu. Było to miłe, ale jednocześnie i krępujące. Gapił sie i gapił, ale nie mieliśmy okazji, żeby zamienić choćby słowo. Po lekcjach każdy wsiadał na swój rower i pedałował do domu. Byliśmy wtedy w IV klasach gimnazjum i mieliśmy po 16 - 17 lat.

Po jakimś czasie, gdy wychodziłam ze szkoły, a nie miałam wtedy roweru, od grupy chłopców stojących przed szkołą oderwał sie ten chłopak, podszedł do mnie, przedstawił sie" jestem Mietek" i spytał czy może mnie odprowadzić. Szliśmy w całkowitym milczeniu, bo żadne  z nas nie umiało rozpocząć rozmowy.
Od tej pory odprowadzał mnie prawie codziennie, no i juz rozmawialiśmy o rożnych sprawach szkolnych i każde z nas opowiedziało trochę o sobie. Okazało sie, że łączy nas wiele przeżyć z czasów okupacji. Ja przeszłam wiezienie Gestapo, a Mietek był w Powstaniu i w dwóch obozach koncentracyjnych. Czyli oboje" uciekliśmy grabarzowi spod łopaty".
Zbliżały sie wakacje, ja jechałam na obóz harcerski, a on do rodziny na wieś. Podał mi adres gdzie będzie w lipcu, a ja obiecałam, że napiszę i podam adres obozu harcerskiego. Napisałam do niego w pierwszych dniach obozu, ale nie dostałam żadnej kartki od niego. Jak sie później okazało moja kartka nie doszła.
We wrześniu spotkaliśmy sie w szkole, ale on mi sie ledwo ukłonił, był obrażony.Po kilku dniach szkoły zachorowałam na szkarlatynę i poszłam do szpitala zakaźnego na 6 tygodni. W tym szpitalu nie było żadnych odwiedzin. Wróciłam do szkoły po dwóch miesiącach. Moj dawny "amant" spotkał mnie na korytarzu szkolnym i przywitał takimi słowy " Żyjesz? A myśmy się nauczyli śpiewać Marsza Żałobnego Chopina, na twój pogrzeb". Teraz to ja sie poczułam dotknięta, obraziłam się i odeszłam bez słowa.
W szkole działało kółko dramatyczne i tam spotykaliśmy sie, ale nie rozmawialiśmy, bo oboje byliśmy obrażeni.To że w poprzednim okresie "mieliśmy się ku sobie" zauważyła duża cześć jego kolegów i moich koleżanek. Wszyscy byli teraz poruszeni naszym rozstaniem, bo twierdzili, że pasujemy do siebie.
Po paru miesiącach wspólnych prób teatralnych, przy wyjściu ze szkoły Mietek podszedł do mnie i spytał czy może mnie odprowadzić. Wszyscy to zauważyli i cicho się nam przyglądali. Od tego wieczoru staliśmy sie nierozłączna parą.
Byliśmy już w II klasie liceum, Mietek oprócz szkoły chodził jeszcze do konserwatorium muzycznego w klasie organów i grał na organach w kościele Św. Krzyża na Krakowskim Przedmieściu, gdzie również mieszkał. Często, gdy grał na wieczornych nabożeństwach, ja przychodziłam na chór kościelny i słuchałam jak gra. Takie były nasze randki.
Przed maturą dużo dyskutowaliśmy o przyszłości, o wyborze studiów. Ja chciałam iść na psychologie a Mietek marzył o medycynie. Wiedzieliśmy, że przed nami dużo pracy i czasu zanim będziemy mogli założyć rodzinę, o której marzyliśmy oboje. Przyrzekliśmy sobie, że będziemy czekać na siebie niezależnie od tego co i gdzie będziemy studiować.
Takie przyrzeczenie okazało się konieczne, bo ja zdałam do Wyższej Szkoły Higieny Psychicznej w Warszawie, a Mietek po trudach i wielkich nerwach dostał się na medycynę ale...we Wrocławiu. Tak się rozpoczął korespondencyjny okres naszego narzeczeństwa. Mamy z tego czasu 500 listów moich do niego i jego do mnie.Kiedy Mietek mógł się przenieść na studia do Warszawy, ja wyjechałam na drugi fakultet do Łodzi.
Wspomniany na początku ślub cywilny był zabezpieczeniem dla mnie przed "przydziałem pracy". Kończyłam w Łodzi Pedagogikę Społeczną i władze uznały, że absolwenci tego kierunku będą doskonałymi pracownikami kulturalno-oświatowymi w domach wczasowych.
Ślub z Mietkiem, który studiował i pracował w Warszawie zabezpieczał mnie przed takim przydziałem pracy. No i tak już zostało, na razie 62 lata.