Wednesday, December 16, 2015

Ku wolności


 Ciotuchna


Wywołano nas obie z Mamą z celi o 9 tej rano. Była to znacząca godzina, bo o tej porze wywoływano więźniów na rozstrzelanie, powiedziano nam, żeby niczego ze sobą nie zabierać, co utwierdziło kobiety pozostające w celi gdzie nas prowadzą, jak się okazało cela modliła się przez trzy dni za nasze dusze. Skinęłam ręką na pożegnanie pozostałym więźniarkom, bo żadne słowa nie przechodziły mi przez gardło. Wzięłam Mamę słaniającą się na nogach, mocno pod rękę i starając się trzymać głowę wysoko uniesioną szłam za wachmajsterką.
Nie zaprowadzono nas jednak do innej celi, wyszłyśmy na zewnątrz i poszłyśmy na Pawiak do kancelarii więzienia i tu wręczono nam kartki z niemieckim napisem, że zwalniają nas z więzienia, rozejrzałyśmy sie po pomieszczeniu, ale byłyśmy same, Ojca nie było. Łzy rzuciły się nam do oczu.
Wywieziono nas przez ruiny Getta samochodem na ulicę Daniłłowiczowską, gdzie jechało dwóch gestapowców, myślałyśmy że nas przenoszą do innego więzienia, ale powiedziano "idźcie do domu"
Byłyśmy oszołomione, nie wiedziałyśmy co mamy ze sobą zrobić. Po chwili namysłu poszłyśmy w kierunku dworca, żeby pojechać do Zielonki. Mamie oddano jakieś pieniądze z depozytu więziennego, wiec miałyśmy za co kupić bilety. Była godzina największego ruchu, więc postanowiłyśmy przeczekać, żeby nie jechać w tłoku usiadłyśmy w poczekalni. Przechodziło przed nami dużo znajomych ludzi, których reakcja była różna. Jedni poznawali nas i szybko biegli przed siebie, inni odwracali głowy, a niektórzy przystawali jakby chcieli do nas podejść, ale rezygnowali odchodzili, tylko z powrotem odwracali głowy, aby się upewnić czy to naprawdę my.
Po kilku godzinach zdecydowałyśmy się jechać do Zielonki. Po krótkiej jeździe ze wzruszeniem wysiadłyśmy na tak dobrze znany nam peron, a tak daleki w naszych myślach przez minione miesiące. Na peronie czekała na nas ciocia Hala z bochenkiem chleba i chustką przy zapłakanych oczach. Ludzie ją uprzedzili, że widzieli nas na dworcu, ale ciocia nie chciała wierzyć, poszła jednak na stację i cierpliwie czekała przepuszczając kolejne pociągi, w których nas nie było, postanowiła czekać do godziny policyjnej.
Powitanie było krótkie i łzawe, zabrała nas do swojego domu i tam dopiero uściskom i łzom nie było końca. Nie pozwolono nam iść do naszego mieszkania, przenocowałyśmy u wujków, a rano przybiegł łącznik z wiadomością, że w naszym mieszkaniu w nocy było Gestapo. Dostali raz pieniądze i chcieli dostać jeszcze. Jasne było, że natychmiast musimy wyjechać z Zielonki, żeby nikogo nie narażać swoją obecnością.
Wsiadłyśmy w pociąg i pojechałyśmy do Warszawy do brata Mamy Edwarda. On wiedział już o naszym uwolnieniu, bo był pierwszym ogniwem przez, które szły pieniądze na wykupienie nas. Powiedział, że są trudności z wykupieniem Ojca i to jeszcze musi potrwać. Bardzo nas to zaniepokoiło, ale nic nie mogłyśmy temu zaradzić.
Tu dowiedziałyśmy się, że koło Wielkiej Nocy przez komórkę konspiracyjną na Pawiaku przyszła wiadomość, że nas wszystkich rozstrzelano. Rozpacz w rodzinie była wielka, ale po pewnym czasie wujek dowiedział się, że żyjemy.
U Edwardów też nie mogłyśmy długo zostać, byłyśmy jak ścigana zwierzyna. W takiej rozpaczliwej sytuacji były też jasne dni, takim dniem był 6 czerwca 1944 roku dzień inwazji Aliantów na Francję.
Wujek wynajął nam pokój w Świdrze, gdzie było już dużo letników i można się było łatwo ukryć.

Wednesday, December 9, 2015

Biała apaszka



   Ciotuchna


Na któreś Boże Narodzenie w czasie okupacji, nie pamiętam na które, dostałam białą apaszkę. Zwykły trójkąt białego materiału ręcznie malowany w kolorowe wzorki. Nosiłam tą apaszkę na głowie, na szyi, do palta, do bluzek, do wszystkiego. Bardzo ją lubiłam, jednak szybko się brudziła i prałam ją, a po każdym praniu ubywało jej kolorów: były nietrwałe i spierały się, ale nadal ją lubiłam.
Nic więc dziwnego, że kiedy zabierało nas z domu Gestapo ja na głowę włożyłam tę apaszkę i zawiązałam ją pod brodą.
Żeńskie więzienie Pawiak miało podwórko otoczone murem i na to podwórko wypuszczano nas na spacery. Chodziłyśmy w kółko najczęściej parami, zawsze tylko jedna cela. Nie pamiętam jak długo trwał ten spacer, ale to nie ważne, istotne było powietrze no i pewna rozrywka w monotonnym dniu więziennym.
Po jednym z przesłuchań, kiedy odwożono nas „budą” z Szucha na Pawiak spotkałam mojego Ojca, z którym kontakt był utrudniony. W czasie rozmowy Ojciec poprosił abym na każdym spacerze miała na sobie tą białą apaszkę, która jest widoczna z daleka, aż z okna ubikacji na męskim Pawiaku skąd widać spacerujące kobiety. Nawet kiedy było już ciepło i wychodziłam na spacer w samej sukience zawsze na szyi, albo na ramionach miałam tę apaszkę.
W więzieniu do ubikacji były wypuszczane całe cele na raz, tak w kobiecym jak i w męskim. Wszyscy na 2 piętrze męskiego Pawiaka, wiedzieli, że Ojciec ma w żeńskim więzieniu żonę i nieletnią córkę. Ktokolwiek z więźniów był akurat w ubikacji, kiedy spacerowała nasza cela, mówił korytarzowemu (korytarzowymi byli Polacy) „Powiedz w celi 207, że panienka z białą chusteczką była na spacerze”. W ten sposób Ojciec wiedział, że ja żyję i jestem zdrowa, a to było dla Niego bardzo ważne. O tym, że biała apaszka była dla Ojca sygnałem dowiedziałam się dopiero po wojnie, kiedy Ojciec szczęśliwie wrócił z obozu.