Showing posts with label Ciotuchna. Show all posts
Showing posts with label Ciotuchna. Show all posts

Monday, August 15, 2016

Rocznica Cudu nad Wisłą



   Ciotuchna


15 sierpnia 1939 roku pojechałam z Rodzicami z Zielonki do Ossowa na doroczne obchody Cudu nad Wisłą, czyli Bitwy Warszawskiej 1920 roku. Uroczystości rozpoczynała Msza Polowa. Wokół murowanej wnęki, gdzie stał ołtarz był duży zielony, trawiasty teren otoczony masztami z długimi biało-czerwonymi chorągwiami ustawionymi pionowo i napiętymi między górną i dolną poprzeczką.



Tłum ludzi gęstniał, między cywilami widać było sporo mężczyzn w wojskowych mundurach - kilka tygodni wcześniej ogłoszono mobilizację. Orkiestra odegrała hymn i rozpoczęła się Msza. Po mszy kazanie wygłaszał ksiądz w mundurze wojskowym. Mówił o historii tego miejsca, o bitwie w 1920 roku, o męstwie żołnierzy polskich i doskonałej taktyce wojskowej. Mówił też o czasie aktualnym, o ewentualnie czekającej nas obronie naszego Państwa.



Wiał coraz silniejszy wiatr, chorągwie łopotały na masztach, ksiądz mówił o oporze, który wojsko musi stawić wrogowi… a wiatr ciągle się wzmagał. Aż szarpnął tak mocno chorągwiami, że się zerwały i na dolnych poprzeczkach zostały tylko biało-czerwone strzępy. Ludzie wstrzymali oddech i jak grom runął zbiorowy płacz i szloch… 

To było jak symbol losu, który miał niebawem nadejść, jak przepowiednia strasznych okupacyjnych czasów.

Tuesday, June 7, 2016

Organista

Ciotuchna.

Dawno nie pisałam na Altanie, ale świat mój przewrócił się do góry nogami i musiałam go zorganizować na nowo, a to nie takie łatwe w moim wieku i po 64 latach świata we dwoje. Nie jestem pewna czy ta reorganizacja udała mi się w 100%.
Wiecie, że mój mąż był chirurgiem, ortopedą i pediatrą, ale że był organistą tego nie wiecie i tę część Jego życia chce wam opisać.

Mój mąż Mieczysław, zwany w tym opowiadaniu również Mietkiem, mieszkał przed wojną i w czasie okupacji na ul. Krakowskie Przedmieście na przeciwko kościoła św. Krzyża. 

W pierwszych latach okupacji był w tym kościele ministrantem. W 1941 roku za namową ks. Alojzego Niedzieli, starsi ministranci zostali przesunięci do chóru kościelnego.
Mietek śpiewał w chórze, ale bardziej interesowała i fascynowała go gra na organach. Pochwalił się kiedyś organiście, że od kilku lat uczy sie grać na pianinie, ale marzy o grze  na organach. Organista przesłuchał go i stwierdził, że ma dobry słuch muzyczny. Pokazał Mietkowi jaka jest różnica między grą na pianinie, a grą na organach. Kilka razy z nim ćwiczył i pozwolił mu ćwiczyć samemu kiedy w kościele nie było nabożeństw. Po kilku miesiącach zaproponował chłopcu grę na mszy o 6 rano. Próba wypadła pomyślnie, od tej pory Mietek grał co dzień na tej mszy.
Pewnego dnia w 1943 roku wybiegł, jak zwykle raniutko z domu i zatrzymał się przerażony. Zobaczył, że cały kościół jest otoczony przez Gestapo; z ukrycia obserwował jak z kościoła wyprowadzają wszystkich księży i personel pomocniczy. Wszystkich aresztowano.
Po kilku dniach poszedł znów do kościoła i zagrał na organach na porannej mszy.
Współpracę z kościołem św. Krzyża przerwał wybuch Powstania Warszawskiego.
 Po powstaniu, kiedy Mieczysław był wieziony na roboty do Niemiec, wraz z dwoma kolegami uciekli z transportu. Niestety zostali złapani przez patrol niemiecki i oddani w ręce  Gestapo. Po pobycie w wiezieniu we Wrocławiu odesłano Mietka do obozu koncentracyjnego Gros Rossen. Spotkał tam wśród więźniów kilku księży  z kościoła św. Krzyża, którzy bardzo mu pomogli, nie tylko ofiarowując mu pajdę obozowego chleba i cebulę, ale także powiedzieli mu jak tu się trzeba zachowywać i co robić, żeby przeżyć obóz; oni byli doświadczonymi więźniami a Mietek szesnastoletnim chłopakiem.
Po wojnie i powrocie do Warszawy zgłosił sie ponownie do swojego kościoła, gdzie organistą był prof. Rączkowski. Pomagał mu grając na wieczornych nabożeństwach. Współpraca ta została zakończona, gdy po zdaniu matury w 1948 roku, Mietek dostał się na wydział medyczny Uniwersytetu Wrocławskiego i musiał wyjechać z Warszawy.
Po 2 latach wrócił na Warszawską Akademię Medyczną i podjął pracę felczera w Szpitaliku Dziecięcym na ul. Kopernika na oddziale chirurgicznym. Praca i studia nie pozostawiały czasu na granie na organach. Czasami koleżanki lub koledzy prosili go, żeby zagrał na ich ślubach, lub innych obrzędach kościelnych. Były to tylko sporadyczne wypadki.
W 1970 roku mąż mój wyjechał na rok do pracy do Instytutu Calot w Berck Plage we Francji. W sierpniu tego roku pojechałam razem z córkami na wakacje do niego. Razem pojechaliśmy do Paryża gdzie mieszkaliśmy u polskich Szarytek. Była tam kaplica, a w niej fisharmonia, stara i zakurzona bo nie miał kto na niej grać. Mietek otworzył instrument i zagrał na mszy. Siostry były zdumione i uradowane," a może pan doktór przyjeżdżał by co niedziela grać nam na mszy?" zaproponowały. Niestety Berck Plage było za daleko na takie dojazdy.
W grudniu 1977 roku Mietek wyjechał na kontrakt do pracy do Libii, ja dojechałam do niego po 3 miesiącach. Szybko okazało się, że w Trypolisie jest kościół katolicki, który prowadzili włoscy franciszkanie. W kościele była fisharmonia na której grała zakonnica, ale robiła to z wielkim trudem, gdyż instrument był napędzany pedałami, a siostrzyczka była drobna i chuda i nie miała wiele siły potrzebnej do grania i deptania pedałów.



Organista - 7/6/16
Mąż w okresie Bożego Narodzenia, w czasie mszy, podszedł do organistki i spytał czy może zagrać kilka polskich kolęd po nabożeństwie. Zgodziła się i mąż zaczął grać. Ludzie już wychodzili z kościoła, kiedy obecni tam Polacy usłyszeli znane melodie, cofnęli się od drzwi i szukali skąd dochodzą. Stanęli wokół fisharmonii i podjęli śpiew znanych sobie kolęd. Później mąż poszedł do zakrystii, przedstawił się proboszczowi i otrzymał pozwolenie grania dla Polaków po każdej mszy. Często zastępował siostrę organistkę, kiedy była zmęczona. Mąż grał z jej włoskich nut a ona intonowała pieśni. 

Wielkim przeżyciem był dla nas wybór Kardynała Karola Wojtyły na papieża. Nawet Arabowie przychodzili tego dnia do Polaków z gratulacjami. Mąż po pracy pojechał do kościoła dowiedzieć się jaki będzie program obchodów wyboru nowego Papieża. Franciszkanie, prawie wszyscy Włosi, mieli kwaśne miny "taka była tradycja, że papieżami byli Włosi, a tu nagle taka zmiana". No, ale Kościół to posłuszeństwo, wiec podali przybliżoną datę Mszy Koronacyjnej i związanych z nią planów. Wtedy okazało się, że na zamkniętym na stałe chórze są doskonałe organy elektryczne i można na nich grać w czasie dużych uroczystości. Mąż dawno nie grał na organach, umówił się kiedy może przyjść żeby poćwiczyć, no i ustalić repertuar. Przez kilka wieczorów mieliśmy koncerty organowe, bo i znalazły sie nuty koncertowe.
W dzień wielkiej Mszy Koronacyjnej kościół był zapełniony po brzegi Polakami. Autokary od rana zwoziły pracowników polskich firm drogowych i budowlanych, których bazy i campusy mieściły sie poza Trypolisem. Mszę celebrował polski ksiądz, było bardzo uroczyście. Kiedy na koniec mąż zaintonował Boże Coś Polskę... i huknęła pieśń z męskich gardeł, myślałam, że dach z kościoła spadnie, tyle było decybeli. Z choru patrzyłam jak ci ludzie śpiewając stali na baczność i wielu ocierało łzy.
W czasie następnych niedziel chór był już zamknięty. W obsadzie kościoła znalazł się polski ksiądz i msze dla nas były po polsku, a mąż nadal organistował.
Kiedy w 1980 roku wracaliśmy do Warszawy, kupiliśmy we Włoszech elektroniczną fisharmonię, rozkładaną, przystosowaną do przenoszenia i przewożenia.
Na Francji i Libii nie skończyły sie zagraniczne występy męża.
We Florencji jest spora grupa Polek i trochę Polaków, ksiądz polski przyjeżdża raz w roku zawsze w okolicy Bożego Narodzenia; byliśmy akurat w tym okresie u naszych bliskich. Msza celebrowana była w wynajętym kościele, ale nie było organisty a koło ołtarza stała fisharmonia. Mąż z córką poszli do zakrystii i za chwilę odezwała się muzyka. Ksiądz się ucieszył, że jest ktoś kto może zagrać i zaintonować polskie pieśni kościelne. Takie „występy” zdarzyły się chyba jeszcze dwa razy.


Był w domu instrument zwany przez młodzież "klawiszami", wieczorami mąż grał, ale postanowiliśmy, że granie to za mało, trzeba jeszcze pośpiewać. Mąż zbierał nuty, a ja teksty piosenek i tak kilka razy u nas w domu urządziliśmy tematyczne wieczory śpiewane. Były piosenki Powstaniowe, harcerskie, a nawet pieśni masowe. Oczywiście w czasie sylwestrów śpiewaliśmy kolędy.
Kilka razy fisharmonia jeździła z nami na działki do przyjaciół, gdzie śpiewaliśmy do późnych godzin nocnych.
Często, gdy mąż miał w szpitalu dyżur w sobotę i niedzielę, zabierał ze sobą instrument i grał w kaplicy szpitalnej na niedzielnej mszy dla chorych.
Każda okazja i każdy instrument klawiszowy był dla Mietka jak magnes, wszystko jedno czy to było pianino na którym zagrał „koncert na cztery ręce” dwóch pokoleń

czy malutka klawiatura wnuczki przy akompaniamencie gitary 



Niestety niedługo po przejściu męża na emeryturę spracowane ręce chirurga, często szorowane do operacji, odmówiły posłuszeństwa i nie chciały już biegać palcami po klawiaturze. Domowa fisharmonia zamilkła.

Wednesday, December 16, 2015

Ku wolności


 Ciotuchna


Wywołano nas obie z Mamą z celi o 9 tej rano. Była to znacząca godzina, bo o tej porze wywoływano więźniów na rozstrzelanie, powiedziano nam, żeby niczego ze sobą nie zabierać, co utwierdziło kobiety pozostające w celi gdzie nas prowadzą, jak się okazało cela modliła się przez trzy dni za nasze dusze. Skinęłam ręką na pożegnanie pozostałym więźniarkom, bo żadne słowa nie przechodziły mi przez gardło. Wzięłam Mamę słaniającą się na nogach, mocno pod rękę i starając się trzymać głowę wysoko uniesioną szłam za wachmajsterką.
Nie zaprowadzono nas jednak do innej celi, wyszłyśmy na zewnątrz i poszłyśmy na Pawiak do kancelarii więzienia i tu wręczono nam kartki z niemieckim napisem, że zwalniają nas z więzienia, rozejrzałyśmy sie po pomieszczeniu, ale byłyśmy same, Ojca nie było. Łzy rzuciły się nam do oczu.
Wywieziono nas przez ruiny Getta samochodem na ulicę Daniłłowiczowską, gdzie jechało dwóch gestapowców, myślałyśmy że nas przenoszą do innego więzienia, ale powiedziano "idźcie do domu"
Byłyśmy oszołomione, nie wiedziałyśmy co mamy ze sobą zrobić. Po chwili namysłu poszłyśmy w kierunku dworca, żeby pojechać do Zielonki. Mamie oddano jakieś pieniądze z depozytu więziennego, wiec miałyśmy za co kupić bilety. Była godzina największego ruchu, więc postanowiłyśmy przeczekać, żeby nie jechać w tłoku usiadłyśmy w poczekalni. Przechodziło przed nami dużo znajomych ludzi, których reakcja była różna. Jedni poznawali nas i szybko biegli przed siebie, inni odwracali głowy, a niektórzy przystawali jakby chcieli do nas podejść, ale rezygnowali odchodzili, tylko z powrotem odwracali głowy, aby się upewnić czy to naprawdę my.
Po kilku godzinach zdecydowałyśmy się jechać do Zielonki. Po krótkiej jeździe ze wzruszeniem wysiadłyśmy na tak dobrze znany nam peron, a tak daleki w naszych myślach przez minione miesiące. Na peronie czekała na nas ciocia Hala z bochenkiem chleba i chustką przy zapłakanych oczach. Ludzie ją uprzedzili, że widzieli nas na dworcu, ale ciocia nie chciała wierzyć, poszła jednak na stację i cierpliwie czekała przepuszczając kolejne pociągi, w których nas nie było, postanowiła czekać do godziny policyjnej.
Powitanie było krótkie i łzawe, zabrała nas do swojego domu i tam dopiero uściskom i łzom nie było końca. Nie pozwolono nam iść do naszego mieszkania, przenocowałyśmy u wujków, a rano przybiegł łącznik z wiadomością, że w naszym mieszkaniu w nocy było Gestapo. Dostali raz pieniądze i chcieli dostać jeszcze. Jasne było, że natychmiast musimy wyjechać z Zielonki, żeby nikogo nie narażać swoją obecnością.
Wsiadłyśmy w pociąg i pojechałyśmy do Warszawy do brata Mamy Edwarda. On wiedział już o naszym uwolnieniu, bo był pierwszym ogniwem przez, które szły pieniądze na wykupienie nas. Powiedział, że są trudności z wykupieniem Ojca i to jeszcze musi potrwać. Bardzo nas to zaniepokoiło, ale nic nie mogłyśmy temu zaradzić.
Tu dowiedziałyśmy się, że koło Wielkiej Nocy przez komórkę konspiracyjną na Pawiaku przyszła wiadomość, że nas wszystkich rozstrzelano. Rozpacz w rodzinie była wielka, ale po pewnym czasie wujek dowiedział się, że żyjemy.
U Edwardów też nie mogłyśmy długo zostać, byłyśmy jak ścigana zwierzyna. W takiej rozpaczliwej sytuacji były też jasne dni, takim dniem był 6 czerwca 1944 roku dzień inwazji Aliantów na Francję.
Wujek wynajął nam pokój w Świdrze, gdzie było już dużo letników i można się było łatwo ukryć.

Wednesday, December 9, 2015

Biała apaszka



   Ciotuchna


Na któreś Boże Narodzenie w czasie okupacji, nie pamiętam na które, dostałam białą apaszkę. Zwykły trójkąt białego materiału ręcznie malowany w kolorowe wzorki. Nosiłam tą apaszkę na głowie, na szyi, do palta, do bluzek, do wszystkiego. Bardzo ją lubiłam, jednak szybko się brudziła i prałam ją, a po każdym praniu ubywało jej kolorów: były nietrwałe i spierały się, ale nadal ją lubiłam.
Nic więc dziwnego, że kiedy zabierało nas z domu Gestapo ja na głowę włożyłam tę apaszkę i zawiązałam ją pod brodą.
Żeńskie więzienie Pawiak miało podwórko otoczone murem i na to podwórko wypuszczano nas na spacery. Chodziłyśmy w kółko najczęściej parami, zawsze tylko jedna cela. Nie pamiętam jak długo trwał ten spacer, ale to nie ważne, istotne było powietrze no i pewna rozrywka w monotonnym dniu więziennym.
Po jednym z przesłuchań, kiedy odwożono nas „budą” z Szucha na Pawiak spotkałam mojego Ojca, z którym kontakt był utrudniony. W czasie rozmowy Ojciec poprosił abym na każdym spacerze miała na sobie tą białą apaszkę, która jest widoczna z daleka, aż z okna ubikacji na męskim Pawiaku skąd widać spacerujące kobiety. Nawet kiedy było już ciepło i wychodziłam na spacer w samej sukience zawsze na szyi, albo na ramionach miałam tę apaszkę.
W więzieniu do ubikacji były wypuszczane całe cele na raz, tak w kobiecym jak i w męskim. Wszyscy na 2 piętrze męskiego Pawiaka, wiedzieli, że Ojciec ma w żeńskim więzieniu żonę i nieletnią córkę. Ktokolwiek z więźniów był akurat w ubikacji, kiedy spacerowała nasza cela, mówił korytarzowemu (korytarzowymi byli Polacy) „Powiedz w celi 207, że panienka z białą chusteczką była na spacerze”. W ten sposób Ojciec wiedział, że ja żyję i jestem zdrowa, a to było dla Niego bardzo ważne. O tym, że biała apaszka była dla Ojca sygnałem dowiedziałam się dopiero po wojnie, kiedy Ojciec szczęśliwie wrócił z obozu.

Monday, June 3, 2013

Dziurawy wiersz




   Ciotuchna

Ten dziurawy wiersz przypomniałam sobie, ale nie cały. Pamiętam, że środkową zwrotkę, deklamując na wieczornicy w 1954 roku, czytałam z kartki, więc nigdy jej nie umiałam na pamięć. Pozostałe brzmią tak:

Czas najwyższy już przecie
by pomyśleć o lecie
dokąd jechać na wczasy
gdzie się wybrać do wód,

Bo człek zawsze ma powód
by się właśnie pchać do wód
bo i żółć ma i nerki
i wszystkiego ma wbród.

Zatem pytam lekarza
jak Pan Doktor uważa
dokąd jechać? co robić
jakiej aury mi brak?
Więc pan doktor mnie bada
a zbadawszy powiada
na to jedna jest rada
a ta rada brzmi tak: 

tu jest zwrotka albo  i dwie, których nie pamiętam, ale kończy się słowami:
na nereczki  Iwonicz
bo Iwonicz ma sól

Mówił jeszcze pięć godzin
że Puszczyków, Świebodzin,
że Rymanów, że Otwock, że Poronin, że Pcim,
Totez jutro we wtorek
mój czcigodny doktorek na kurację do Tworek jechać ma a ja z nim.

Czyj to wiersz? Jak brzmią zapomniane zwrotki?

Monday, May 13, 2013

Pieśń o J. Piłsudskim


   Ciotuchna

Wczoraj minęła 78 rocznica śmierci Marszałka.
Brygadier Piłsudski
Ani kontusz na nim aksamitny,
Ani pas go zdobi lity, słucki,
W szarej burce, lecz duchem błękitny, Jedzie polem brygadier Piłsudski.
Ręce cicho na łęku oparte,
Patrzy twardo w wir śnieżnej zawiei,

Śród pustkowia sprawuje swą wartę, Nieśmiertelnej brygadier nadziei.
Były lata zła, nędzy i głodu,
Aż się ozwał głos walki z barykad —
Zapomniano już krzywdy narodu,Kto dziś mściwy — romantyk, unikat.
Niewolnictwo zmroczyło krwi tętno,
Przygłuszyło wolności głos ludzki.
Ten ci krwią ją miłuje namiętną, Wartujący brygadier Piłsudski.
Poczerniały od mroków więzieni,
Kędy nie masz uśmiechów radości —
Termopilczyk, gdy inni znużeni,Czuwa bacznie w serdecznej wierności.
I ołowiem tnie w ruskie okopy,
A strzał każdy wśród wrogów śmierć wznieca,
Stoi w mroku pod bokiem EuropyNiepodległej Ojczyzny forteca.
Sztandar z Orłem powiewa na wale —
Któż się zdobył na trud ten nadludzki?
Sztandar Polski wzniósł w niebo zuchwale Wartujący brygadier Piłsudski.

Monday, April 15, 2013

I my mieliśmy młode

  Ciotuchna
Jesienią 1970 roku, po wakacjach spędzonych we Francji gdzie nasz Tata i mój Mąż był na rocznym stażu, postanowiłyśmy, że weźmiemy psa. Już mięliśmy, kilka lat wcześniej, foksteriera Bemola, który niestety nam uciekł, wiec tym razem postanowiłyśmy wziąć sukę z nadzieja, że będzie spokojniejsza. Przez koleżankę znalazłam źródło gdzie kupić małą foksterierkę.
Pojechałyśmy po psa następnego dnia wieczorem i pod jesionka Maria do domu przywiozła malutka śliczną psinkę. Zachwyciłyśmy się nią od razu i dałyśmy jej na imię Pascale, ale mówiło się na nią Paskalcia. Wieczorem trochę płakała, bo tęskniła za futerkiem mamy, ale spala w nocy na mojej głowie wtulona we włosy co jej przypominało mamusine futro.


Zajęte psem nie zauważyłyśmy kiedy minęła nam zima i zbliżał się powrót Taty. Wysyłałyśmy mu zdjęcia Paskalci, ale jakie będzie ich spotkanie nie byłyśmy pewne, czy się zaakceptują? Miałyśmy spora tremę. Bez potrzeby. Przypadli sobie oboje do gustu od pierwszego spotkania.
Wychowywałyśmy ją wszystkie trzy, podpierając się książka Smyczyńskiego o domowej tresurze psów. Siadała na komendę, wracała do nogi... niechętnie, ale wracała. Foksteriery mają wielką potrzebę ruchu, nigdy się nie męczą i nigdy nie maja dość spaceru. Zabieraliśmy sukę na każde wakacje, z dziewczynkami chodziła na rajdy górskie, wróciła kiedyś z orlim piórem zatkniętym za obrożą, jeździła na obozy harcerskie. Na psim pysku widać było, że po takich wyprawach jest szczęśliwa. Raz była z nami nawet w Jugosławii.



Sunia miała już ponad dwa lata i była dorosła, kiedy zauważyliśmy, że w dwa miesiące po cieczce miała mleko w sutkach i jak jadła to koło miski na podłodze było sześć kropek mleka. Raz ukradła jasiek i przystawiła go sobie do brzucha, tak jakby karmiła małe. Weterynarz, który się nią opiekował stwierdził, że dla zdrowia psychicznego i fizycznego, powinna mieś szczeniaki. Jest silna, wybiegana i w doskonalej kondycji, jak dostanie cieczki powinna zajść w ciąże i urodzić zdrowe dzieci. Tak też się stało. Po miesiącu ciąży, kiedy leżała na boku, cały brzuch się jej ruszał; widać było, że foksteriery są ruchliwe nawet zanim się urodzą. Ciąża trwa dwa miesiące, doktor mówił, że wszystko jest w porządku.
Zaczęliśmy się przygotowywać do przyjścia na świat dzieci Paskalci. Maria przeniosła się do pokoju Małgosi, a jej mały pokoik przerobiliśmy na salę porodową i żłobek dla szczeniąt. Zgromadziłam spory zapas starych ręczników i nimi grubo wyłożyłam miednicę, żeby mieć gdzie odkładać noworodki. Posłanie dla położnicy też było duże i powleczone powłoczką z poduszki. Podłoga była zasłana papierami, a tapczan przykryty prześcieradłem. Dopasowaliśmy też deskę, którą miały być zastawiane otwarte do pokoju drzwi. Chodziło o to, żeby małe nie rozłaziły się po mieszkaniu, a suka mogła dostać się do swoich misek i reszty mieszkania. Weterynarz podał mi telefony pod jakimi mogę go zastać (były to czasy kiedy o komórkach nie było nawet mowy).




Pewnego listopadowego dnia, koło południa, zaczęły się bóle porodowe i po 20 minutach urodziło się pierwsze szczenię. Oczywiście suka nie wiedziała co z tym maleństwem zrobić, ale ja wiedziałam. Każde szczenię rodzi się w osobnym worku z błony i jest połączone z matka pępowiną. Worek rozerwałam, pępowinę przecięłam i dałam matce szczenię do wylizania, po chwili wylizane przystawiłam do sutka. Ssało i głośno mlaskało, a ja je jeszcze wycierałam, żeby nie było mokre. Wszystko musiałam przerwać i szczeniaka odłożyć do miednicy, bo rodziło się następne. Byłam sama i musiałam wszystko zrobić po kolei. W ciągu godziny urodziło się czworo szczeniąt. Obie z  Paskalcią napracowałyśmy się solidnie.
Zadzwonił telefon, zakrwawioną ręką podniosłam słuchawkę. Małgosia pytała co słychać, powiedziałam jaka jest sytuacja i usłyszałam "jadę". Rzuciłam słuchawkę i pobiegłam na salę porodową, gdzie suka odpoczywała. Dałam jej trochę mleka do napicia się. Nowonarodzone szczeniaki pełne wigoru wypełzły z płaskiej miednicy. Przyniosłam głęboki koszyk i tam je umieściłam; towarzystwu widocznie kosz odpowiadał bo zasnęły. Była chwila przerwy, ale widać było, że to nie koniec. Suka leżała i patrzyła mi w oczy, a ją głaskałam i zapewniałam, że nie odejdę. Przyleciała zdyszana Małgosia, a zaraz za nią weterynarz. Pochwalił mnie i sukę, że dobrze się spisałyśmy. Następne trzy szczeniaki rodziły się w odstępach ok. 20 minut. Było ich siedem, ale doktor zbadał sukę i stwierdził, że jeszcze nie koniec i coś tam małego jeszcze jest. Ostatnie malutkie szczenię urodziło się o 19-tej.
Wszystkie były zważone i wagi zapisane, każdy dostał prowizoryczne imię. Pierwszy szczeniak ważył 19 dkg i nazwany był DUZY, a ostatnia suczka ważyła 6 dkg i dostała imię MALUTKA. Łaciate czarno-białe szczeniaki łatwo było od siebie odróżnić.
Po trzech dniach wyszłam na kilkanaście minut po sprawunki, zostawiłam śpiące szczeniaki otulone matką. Kiedy wróciłam, zastałam Malutką na brzegu posłania siną z zimna. Matka widocznie uznała, że takie maleństwo nie ma szans i nie jest zdolne do przeżycia i odrzuciła je. Ja przywróciłam je do życia za pomocą cieplej poduszki elektrycznej i podawanego do pyszczka pipetką ciepłego mleka. Pilnowaliśmy wszyscy, żeby Malutka była zawsze przy pełnym cycku i nikt jej z tego miejsca nie zrzucił. Wyrosła na piękna, drobną suczkę.

Sunday, March 24, 2013

Wiersz dla Janki

   Ciotuchna

Jance
Kiedy w oddali, córeczko jedyna
W osamotnieniu i strasznej tęsknocie
Więzienia chwile twój ojciec wspomina
I wspomina ciebie w dumnej męstwa cnocie.

I marzę o tym, że skończy się burza,
Wolność odzyska skrwawiona Ojczyzna,
Wrócę do ciebie, będziesz mądra, duża,
Taka dorosła, że każdy to przyzna
Że jesteś wzorem dla dziewcząt tysiąca
Zewsząd pochwały usłyszę bez końca

Wróciłem wreszcie, nareszcie w ramiona
Chwyciłem ciebie, płaczę z radości
Chwilo szczęśliwa, chwilo wymarzona!
Serce zamiera z szczęścia i miłości…

Jesteśmy razem, a ja życie całe
Chcę ci poświęcić, aby wynagrodzić
Wszystkie twe bóle i duszy i ciała
Pokonać wszystko, co może ci szkodzić

Ty ofiarujesz mi w pięknym prezencie
Pilność w nauce, staranność, uwagę,
Uśmiech dla bliskich i – wierzę w to święcie
Radość w zabawie, a w pracy powagę.

Niech będą bliskie urzeczywistnienia
Moje dalekie myśli i marzenia

Wiktor Ostrowski, 1947

Friday, February 22, 2013

Szkolny teatr


   Ciotuchna
Po koniec roku 1945 wymyśliłyśmy z moją koleżanką Niną, żeby założyć kółko teatralne u Reytana. Wiedziałyśmy, że teatrem szkolnym zajmował się kiedyś nasz profesor od łaciny. Zapytany co sądzi o tym pomyśle odpowiedział,że porozmawia z dyrektorem szkoły i sam sie nad tym zastanowi. Chyba po tygodniu zaprosił nas do pokoju nauczycielskiego. Powiedział, że jest zgoda dyrektora na zorganizowanie kółka, i że on nim pokieruje i będzie reżyserował nasze występy.
Wspólnie ustaliliśmy, że na pierwszy ogień pójdzie coś z Fredry, bo to łatwy wiersz i niewielka obsada. Po namyśle wybraliśmy mniej ograną przez szkoły sztukę pt. Damy i Huzary.
Profesor przeegzaminował kandydatów do ról pod kątem mówienia wierszem, dobrej dykcji, poprawności mówienia i umiejętności zbornego poruszania się. Wszyscy wybrani wyrazili nie tylko chęć uczestniczenia w zajęciach, ale wręcz entuzjazm.
O dziwo mieliśmy kilka egzemplarzy tej sztuki i mogliśmy natychmiast rozpocząć próby czytane. Tu profesor uczył nas poprawności czytania i mówienia wiersza. Po pewnej ilości prób czytanych, kiedy juz prawie każdy umiał swoją rolę na pamięć, zaczęliśmy próby sytuacyjne. Najpierw małe scenki z dwoma, trzema aktorami. Uczyliśmy się poruszać na scenie i dobierać gesty do tekstu. Żmudna to była robota, ale i my i profesor mieliśmy do tej pracy serce i zapał.
Pojawił się podstawowy problem: gdzie my to zagramy? W szkole nie było odpowiedniego miejsca, a na wynajęcie sali widowiskowej nie mieliśmy pieniędzy. Ktoś przez koneksje rodzinno-towarzyskie dotarł do komendanta kasyna oficerskiego na ul. Szucha. Tam była odpowiednia sala ze scena i zapleczem. Na rozmowę poszedł profesor i dwie dziewczyny. Nagadali facetowi bzdur o współpracy wojska ze szkołami, podleli to patriotycznym sosem i się udało. Dostaliśmy za darmo sale z zastrzeżeniem, że zagramy jeden spektakl dla wojska.
Teraz wyłonił sie następny problem - kostiumy. Tej sztuki nie można grac po "cywilnemu". Dziewczęta jakoś da sie ubrać domowymi sposobami, jako dziewiętnastowieczne damy, ale  mundury dla huzarów trzeba gdzieś pożyczyć. W zburzonej Warszawie gdzie ledwo ruszały normalne teatry nie było żadnych kostiumerni z takimi mundurami. Najbliższe niezniszczone miasto to była Łódź. Pojechaliśmy tam we trójke. Poszliśmy do Teatru Wojska Polskiego i w rozmowie z dyrektorem przedstawiliśmy nasz kłopot. Podparliśmy nasze prośby argumentem, że przecież będziemy grac w kasynie dla wojska. Dyrektor się zgodził i polecił wydać nam co mają w kostiumerni dla nas odpowiedniego. Wyszliśmy stamtąd obładowani.  Nie tylko mieliśmy przepisowe huzarskie mundury, ale też białą broń i pistolety. Przywieźliśmy to wszystko do szkoły i nawet profesorowi oko zbielało na ten widok oko.
Kiedy już było wiadomo gdzie będziemy grać nasze Damy i Huzary, profesor od robót ręcznych zorganizował grupę chłopców, którzy pod jego kierunkiem robili dekoracje. Na naciągniętym na drewnianych ramach płótnie powstawały ściany XIX wiecznego saloniku. Ten salonik powinien być umeblowany stylowymi meblami, ale skąd je zdobyliśmy tego juz nie pamiętam.
Zbliżał sie czas premiery i powstało pytanie jak z nas, nastolatków, zrobić szacowne damy i podstarzałych huzarów. I znów się okazało, że ktoś kogoś znał a ten ktoś znał pana od charakteryzacji z Teatru Polskiego. Nie mieliśmy pieniędzy, żeby go oficjalnie zatrudnić, ale były to czasy, w których uśmiech i życzliwość potrafiła zastąpić pieniądze.W dniu premiery ten pan zjawił sie na zapleczu sceny kasyna z walizeczką, w której były "cuda" - siwe peruki, bokobrody, wąsy, szminki i mastizole. Zabrał sie ostro  za postarzanie  naszej mocno stremowanej gromadki. Efekty charakteryzacji, wypychania poduszkami biustów dam, przyklejenie wąsów i innych ozdób twarzy i głów, robienie zmarszczek, były wprost oszałamiające. W pewnym momencie za kulisy wszedł na chwile Dyrektor szkoły i stanął zdumiony - nie poznał nas!



Zdjęć z naszych przedstwień oczywiście nie ma. To zdjęcie pochodzi ze spektaklu wystawionego przez uczniów gimnazjum im Rady Europy z Kostrzyna.
Ten wielki dzień to był 7 maja 1946 roku. Rozsunęła się kurtyna i oczom aktorów ukazała sie widownia zapełniona do ostatniego krzesła. Siedzieli tam nasi rodzice, nauczyciele i uczniowie naszej szkoły. Za kulisami mokry z emocji profesor bacznym okiem pilnował wszystkiego. SUKCES  BYŁ  OGROMNY.
Po tej szkolno-rodzicielskiej premierze, graliśmy jeszcze dla wojska i innych widzów.Byliśmy też na "gościnnych występach" w Radości i w Błoniu.
Graliśmy Damy i Huzary wiele razy i jak to zawsze bywa, nie obeszło się bez wsyp. Pewnego dnia główny amant – porucznik w scenie z amantka mówi tekstem sztuki:"Zofio wstążka, którą upuściłaś, dotychczas nie zeszła mi z serca"... i sięga do lewej górnej kieszeni munduru, żeby owa chustkę wyjąc. Przerażony wzrok, drżąca ręka - chustki nie ma. Nerwowo obmacuje wszystkie kieszenie i wyciąga chustkę … z tylnej kieszeni spodni.
Z tych przedstawień, na które sprzedawaliśmy prawdziwe bilet, zebrało sie sporo grosza i zafundowaliśmy szkole scenę z oświetleniem i niezbędnym oprzyrządowaniem. Na tej scenie odbywały sie potem akademie i siedziała tam dostojna komisja, która pilnowała nas w czasie pisemnych egzaminów maturalnych.
Graliśmy na tej scenie jeszcze druga sztukę, "Sztubę" Leczyckiego. Ta sztuka grana była już tylko w szkole i tez odniosła sukces, ale nie wzbudziła w zespole juz takich emocji. Była łatwiejsza do wystawienia, działa się bowiem w klasie szkolnej i nie było problemów z kostiumami i charakteryzacja. Jedynym kostiumem, jaki był potrzebny, była sutanna dla księdza katechety, którego grał mój przyszły mąż.
Ziarno teatru zostało w nas zasiane, niektórzy bez powodzenia, niektórzy z powodzeniem, zdawali po maturze do szkoły teatralnej.

Saturday, February 2, 2013

Janka i Mietek


  Ciotuchna
Jak  zobaczycie, że pisze Ciotuchna, złapiecie sie pewnie za głowę - znów będzie o wojnie, albo sama historia! Nie, nie, nie martwcie sie, będę pisać o tym jak poznałam swoją drugą połowę. A historia będzie, bo w niedzielę 3 lutego minęła właśnie sześćdziesiąta druga rocznica naszego cywilnego ślubu - a to historia!!!
W 1945 roku w zburzonej Warszawie ostał się jeden cały gmach szkolny. Cały, ale bez szyb, bez ścian działowych i wewnątrz zasypany ścinkami skór. Okupanci urządzili w nim jakąś fabrykę. Co z tych skór produkowali nie wiadomo, czy kabury do pistoletów, czy paski do karabinów, czy może paski do spodni, żeby im portki nie opadły jak będą uciekać - nie wiadomo? Grunt, że gmach stał, a był własnością Gimnazjum i Liceum nr.VI im Tadeusza Reytana. Budynek przez nauczycieli i uczniów został doprowadzony do jakiego, takiego ładu, tak że można było zaczynać naukę. Na mieście rozklejono na słupach, gruzach i latarniach kartki tej treści: „Gimnazjum i Liceum im. Tadeusza Reytana, Rakowiecka 23, wznawia zapisy uczniów do klas gimnazjalnych i licealnych".Młodzież pędziła do tej jednej ocalałej szkoły i zapisywała się na listy do klas, że tak powiem, na gębę, bo nikt nie miał żadnych papierów z lat poprzednich. Każdy po prostu mówił do jakiej klasy chce chodzić. Szkoła ruszyła w kwietniu 1945 r., a więc przed końcem wojny.
Szkołę podzielono na dwie części: żeńskie gimnazjum im. Narcyzy Żmichowskiej i męskie gimnazjum im. Tadeusza Reytana. Przed wojną nie było w średnich szkołach koedukacji. No i tu koedukacja była wykluczona, na I piętrze były dziewczęta t.z. Żmichoszczanki, a na II piętrze byli chłopcy Reytaniacy. Na schodach na podeście siedział groźny pan woźny i pilnował, szczególnie na przerwach, czy sie nie robi jakaś koedukacja.
Na parterze była duża sala gimnastyczna, ale oczywiście bez żadnych przyrządów do gimnastyki, w której stał w niej zupełnie dobry fortepian. Pan od śpiewu, prof. Wacław Lachman, wielce dla Warszawy zasłużony twórcą chórów, ze słynną Harf na czele, ogłosił w szkole nabór do chóru. Pobiegłam na przesłuchanie i zostałam przyjęta. Chór był czterogłosowy, po jednej stronie fortepianu stali chłopcy śpiewający glosami tenorowymi i basowymi, a po drugiej stronie stały dziewczęta (nie mówiło się wtedy dziewczyny) sopranistki i śpiewające altem. Uczylismy się zasad śpiewu, piosenek, pieśni i...gapiliśmy się na siebie. Po próbie pierwsi do swoich klas szli chłopcy, a po jakimś czasie dziewczęta.
W grupie chłopców był uczeń, którego profesor zapraszał do fortepianu, mówiąc "mistrzu ty będziesz akompaniował, a ja będę dyrygował chórem". Ten chłopak, kiedy wracał znów do choru, ustawiał się na przeciwko mnie i nie spuszczał ze mnie oczu. Było to miłe, ale jednocześnie i krępujące. Gapił sie i gapił, ale nie mieliśmy okazji, żeby zamienić choćby słowo. Po lekcjach każdy wsiadał na swój rower i pedałował do domu. Byliśmy wtedy w IV klasach gimnazjum i mieliśmy po 16 - 17 lat.

Po jakimś czasie, gdy wychodziłam ze szkoły, a nie miałam wtedy roweru, od grupy chłopców stojących przed szkołą oderwał sie ten chłopak, podszedł do mnie, przedstawił sie" jestem Mietek" i spytał czy może mnie odprowadzić. Szliśmy w całkowitym milczeniu, bo żadne  z nas nie umiało rozpocząć rozmowy.
Od tej pory odprowadzał mnie prawie codziennie, no i juz rozmawialiśmy o rożnych sprawach szkolnych i każde z nas opowiedziało trochę o sobie. Okazało sie, że łączy nas wiele przeżyć z czasów okupacji. Ja przeszłam wiezienie Gestapo, a Mietek był w Powstaniu i w dwóch obozach koncentracyjnych. Czyli oboje" uciekliśmy grabarzowi spod łopaty".
Zbliżały sie wakacje, ja jechałam na obóz harcerski, a on do rodziny na wieś. Podał mi adres gdzie będzie w lipcu, a ja obiecałam, że napiszę i podam adres obozu harcerskiego. Napisałam do niego w pierwszych dniach obozu, ale nie dostałam żadnej kartki od niego. Jak sie później okazało moja kartka nie doszła.
We wrześniu spotkaliśmy sie w szkole, ale on mi sie ledwo ukłonił, był obrażony.Po kilku dniach szkoły zachorowałam na szkarlatynę i poszłam do szpitala zakaźnego na 6 tygodni. W tym szpitalu nie było żadnych odwiedzin. Wróciłam do szkoły po dwóch miesiącach. Moj dawny "amant" spotkał mnie na korytarzu szkolnym i przywitał takimi słowy " Żyjesz? A myśmy się nauczyli śpiewać Marsza Żałobnego Chopina, na twój pogrzeb". Teraz to ja sie poczułam dotknięta, obraziłam się i odeszłam bez słowa.
W szkole działało kółko dramatyczne i tam spotykaliśmy sie, ale nie rozmawialiśmy, bo oboje byliśmy obrażeni.To że w poprzednim okresie "mieliśmy się ku sobie" zauważyła duża cześć jego kolegów i moich koleżanek. Wszyscy byli teraz poruszeni naszym rozstaniem, bo twierdzili, że pasujemy do siebie.
Po paru miesiącach wspólnych prób teatralnych, przy wyjściu ze szkoły Mietek podszedł do mnie i spytał czy może mnie odprowadzić. Wszyscy to zauważyli i cicho się nam przyglądali. Od tego wieczoru staliśmy sie nierozłączna parą.
Byliśmy już w II klasie liceum, Mietek oprócz szkoły chodził jeszcze do konserwatorium muzycznego w klasie organów i grał na organach w kościele Św. Krzyża na Krakowskim Przedmieściu, gdzie również mieszkał. Często, gdy grał na wieczornych nabożeństwach, ja przychodziłam na chór kościelny i słuchałam jak gra. Takie były nasze randki.
Przed maturą dużo dyskutowaliśmy o przyszłości, o wyborze studiów. Ja chciałam iść na psychologie a Mietek marzył o medycynie. Wiedzieliśmy, że przed nami dużo pracy i czasu zanim będziemy mogli założyć rodzinę, o której marzyliśmy oboje. Przyrzekliśmy sobie, że będziemy czekać na siebie niezależnie od tego co i gdzie będziemy studiować.
Takie przyrzeczenie okazało się konieczne, bo ja zdałam do Wyższej Szkoły Higieny Psychicznej w Warszawie, a Mietek po trudach i wielkich nerwach dostał się na medycynę ale...we Wrocławiu. Tak się rozpoczął korespondencyjny okres naszego narzeczeństwa. Mamy z tego czasu 500 listów moich do niego i jego do mnie.Kiedy Mietek mógł się przenieść na studia do Warszawy, ja wyjechałam na drugi fakultet do Łodzi.
Wspomniany na początku ślub cywilny był zabezpieczeniem dla mnie przed "przydziałem pracy". Kończyłam w Łodzi Pedagogikę Społeczną i władze uznały, że absolwenci tego kierunku będą doskonałymi pracownikami kulturalno-oświatowymi w domach wczasowych.
Ślub z Mietkiem, który studiował i pracował w Warszawie zabezpieczał mnie przed takim przydziałem pracy. No i tak już zostało, na razie 62 lata.