Ciotuchna
Jesienią 1970 roku, po wakacjach spędzonych we Francji gdzie nasz Tata i mój Mąż był na rocznym stażu, postanowiłyśmy, że weźmiemy psa. Już mięliśmy, kilka lat wcześniej, foksteriera Bemola, który niestety nam uciekł, wiec tym razem postanowiłyśmy wziąć sukę z nadzieja, że będzie spokojniejsza. Przez koleżankę znalazłam źródło gdzie kupić małą foksterierkę.
Pojechałyśmy po psa następnego dnia wieczorem i pod jesionka Maria do domu przywiozła malutka śliczną psinkę. Zachwyciłyśmy się nią od razu i dałyśmy jej na imię Pascale, ale mówiło się na nią Paskalcia. Wieczorem trochę płakała, bo tęskniła za futerkiem mamy, ale spala w nocy na mojej głowie wtulona we włosy co jej przypominało mamusine futro.
Zajęte psem nie zauważyłyśmy kiedy minęła nam zima i zbliżał się powrót Taty. Wysyłałyśmy mu zdjęcia Paskalci, ale jakie będzie ich spotkanie nie byłyśmy pewne, czy się zaakceptują? Miałyśmy spora tremę. Bez potrzeby. Przypadli sobie oboje do gustu od pierwszego spotkania.
Wychowywałyśmy ją wszystkie trzy, podpierając się książka Smyczyńskiego o domowej tresurze psów. Siadała na komendę, wracała do nogi... niechętnie, ale wracała. Foksteriery mają wielką potrzebę ruchu, nigdy się nie męczą i nigdy nie maja dość spaceru. Zabieraliśmy sukę na każde wakacje, z dziewczynkami chodziła na rajdy górskie, wróciła kiedyś z orlim piórem zatkniętym za obrożą, jeździła na obozy harcerskie. Na psim pysku widać było, że po takich wyprawach jest szczęśliwa. Raz była z nami nawet w Jugosławii.
Sunia miała już ponad dwa lata i była dorosła, kiedy zauważyliśmy, że w dwa miesiące po cieczce miała mleko w sutkach i jak jadła to koło miski na podłodze było sześć kropek mleka. Raz ukradła jasiek i przystawiła go sobie do brzucha, tak jakby karmiła małe. Weterynarz, który się nią opiekował stwierdził, że dla zdrowia psychicznego i fizycznego, powinna mieś szczeniaki. Jest silna, wybiegana i w doskonalej kondycji, jak dostanie cieczki powinna zajść w ciąże i urodzić zdrowe dzieci. Tak też się stało. Po miesiącu ciąży, kiedy leżała na boku, cały brzuch się jej ruszał; widać było, że foksteriery są ruchliwe nawet zanim się urodzą. Ciąża trwa dwa miesiące, doktor mówił, że wszystko jest w porządku.
Zaczęliśmy się przygotowywać do przyjścia na świat dzieci Paskalci. Maria przeniosła się do pokoju Małgosi, a jej mały pokoik przerobiliśmy na salę porodową i żłobek dla szczeniąt. Zgromadziłam spory zapas starych ręczników i nimi grubo wyłożyłam miednicę, żeby mieć gdzie odkładać noworodki. Posłanie dla położnicy też było duże i powleczone powłoczką z poduszki. Podłoga była zasłana papierami, a tapczan przykryty prześcieradłem. Dopasowaliśmy też deskę, którą miały być zastawiane otwarte do pokoju drzwi. Chodziło o to, żeby małe nie rozłaziły się po mieszkaniu, a suka mogła dostać się do swoich misek i reszty mieszkania. Weterynarz podał mi telefony pod jakimi mogę go zastać (były to czasy kiedy o komórkach nie było nawet mowy).
Pewnego listopadowego dnia, koło południa, zaczęły się bóle porodowe i po 20 minutach urodziło się pierwsze szczenię. Oczywiście suka nie wiedziała co z tym maleństwem zrobić, ale ja wiedziałam. Każde szczenię rodzi się w osobnym worku z błony i jest połączone z matka pępowiną. Worek rozerwałam, pępowinę przecięłam i dałam matce szczenię do wylizania, po chwili wylizane przystawiłam do sutka. Ssało i głośno mlaskało, a ja je jeszcze wycierałam, żeby nie było mokre. Wszystko musiałam przerwać i szczeniaka odłożyć do miednicy, bo rodziło się następne. Byłam sama i musiałam wszystko zrobić po kolei. W ciągu godziny urodziło się czworo szczeniąt. Obie z Paskalcią napracowałyśmy się solidnie.
Zadzwonił telefon, zakrwawioną ręką podniosłam słuchawkę. Małgosia pytała co słychać, powiedziałam jaka jest sytuacja i usłyszałam "jadę". Rzuciłam słuchawkę i pobiegłam na salę porodową, gdzie suka odpoczywała. Dałam jej trochę mleka do napicia się. Nowonarodzone szczeniaki pełne wigoru wypełzły z płaskiej miednicy. Przyniosłam głęboki koszyk i tam je umieściłam; towarzystwu widocznie kosz odpowiadał bo zasnęły. Była chwila przerwy, ale widać było, że to nie koniec. Suka leżała i patrzyła mi w oczy, a ją głaskałam i zapewniałam, że nie odejdę. Przyleciała zdyszana Małgosia, a zaraz za nią weterynarz. Pochwalił mnie i sukę, że dobrze się spisałyśmy. Następne trzy szczeniaki rodziły się w odstępach ok. 20 minut. Było ich siedem, ale doktor zbadał sukę i stwierdził, że jeszcze nie koniec i coś tam małego jeszcze jest. Ostatnie malutkie szczenię urodziło się o 19-tej.
Wszystkie były zważone i wagi zapisane, każdy dostał prowizoryczne imię. Pierwszy szczeniak ważył 19 dkg i nazwany był DUZY, a ostatnia suczka ważyła 6 dkg i dostała imię MALUTKA. Łaciate czarno-białe szczeniaki łatwo było od siebie odróżnić.
Po trzech dniach wyszłam na kilkanaście minut po sprawunki, zostawiłam śpiące szczeniaki otulone matką. Kiedy wróciłam, zastałam Malutką na brzegu posłania siną z zimna. Matka widocznie uznała, że takie maleństwo nie ma szans i nie jest zdolne do przeżycia i odrzuciła je. Ja przywróciłam je do życia za pomocą cieplej poduszki elektrycznej i podawanego do pyszczka pipetką ciepłego mleka. Pilnowaliśmy wszyscy, żeby Malutka była zawsze przy pełnym cycku i nikt jej z tego miejsca nie zrzucił. Wyrosła na piękna, drobną suczkę.