Friday, August 26, 2016

Limity wzrostu

W ostatni wtorek mój 5-letni wnuk Ambroży przymierzył się do mnie. Sięgał nieco powyżej biodra. Spojrzał na mnie krytycznie i spytał:
- Dziadzia, a dokąd ja będę Ci sięgał kiedy umrzesz?
- Amby - jak umrę to będę pewnie leżał, więc będzie trudno sprawdzić. Zależy, w którym  miejscu staniesz.

Thursday, August 25, 2016

Na początku

... było Słowo.
Przepraszam to nie ten blog.

Na początku, 10 lat temu, tak to był rok 2006, był blog Kangur w Polsce.
Właśnie przeszedłem na emeryturę, wybierałem się na dłuższy urlop do Polski. Mój syn udzielił mi następującej rady: starsi ludzie opowiadają w kółko to samo. Jak wrócisz z Polski to i z Tobą będzie podobnie. Załóż blog, tam wszystko opiszesz i nie będziesz musiał powtarzać.

Przełknąłem tę gorzką pigułkę i posłuchałem rady.

Blog założyłem na domenie blox.pl i uważam to za dobry pomysł. Blox to był była chyba jedyna platforma, która budowała blogerską społeczność - bieżąca informacja o świeżo publikowanych blogach, statystyki wejść na blog, ranking.
W roku 2008 udało mi się trafić na 2-dniowy obóz blogerów. Czułem się jak w rodzinie.

Rok 2008 to już nie był Kangur w Polsce, ale Polak do góry nogami. Ten blog przetrwał chyba 6 lat, wtedy przyszła refleksja - po co? Zrobiłem eksperyment - z dnia na dzień skasowałem blog. To była taka próba oswojenia się z odchodzeniem.
Jak to właściwie jest jak się nie jest? Normalnie.

Jednak palce mnie nieco swędziały i założyłem kolejny blog - Drugie życie bloggera. Moim mottem było hasło zauważone gdzieś w Polsce, na murze: żyje się tylko raz, potem już się tylko straszy.
To racja. Żeby zanadto nikogo nie nastraszyć większość wpisów to były głupotki - zdjęcia tabliczek rejestracyjnych samochodów, igraszki słowne, itp.
Jeśli miałem natchnienie żeby napisać coś dłuższego to korzystałem z cudzych blogów - KLIK.

Niestety ponad rok temu blox oficjalnie wprowadził istotne zmiany. Moim zdaniem celem tych zmian jest pozbycie się całego bloxowego balastu, który zapewne ma bardzo małą wartość komercjalną.
System zacina się na każdym kroku.

Tak więc wyprowadziłem się.
Jak tu i teraz bedę straszyć?
Chyba podobnie jak przedtem chociaż chyba nieco rzadziej.


Monday, August 15, 2016

Rocznica Cudu nad Wisłą



   Ciotuchna


15 sierpnia 1939 roku pojechałam z Rodzicami z Zielonki do Ossowa na doroczne obchody Cudu nad Wisłą, czyli Bitwy Warszawskiej 1920 roku. Uroczystości rozpoczynała Msza Polowa. Wokół murowanej wnęki, gdzie stał ołtarz był duży zielony, trawiasty teren otoczony masztami z długimi biało-czerwonymi chorągwiami ustawionymi pionowo i napiętymi między górną i dolną poprzeczką.



Tłum ludzi gęstniał, między cywilami widać było sporo mężczyzn w wojskowych mundurach - kilka tygodni wcześniej ogłoszono mobilizację. Orkiestra odegrała hymn i rozpoczęła się Msza. Po mszy kazanie wygłaszał ksiądz w mundurze wojskowym. Mówił o historii tego miejsca, o bitwie w 1920 roku, o męstwie żołnierzy polskich i doskonałej taktyce wojskowej. Mówił też o czasie aktualnym, o ewentualnie czekającej nas obronie naszego Państwa.



Wiał coraz silniejszy wiatr, chorągwie łopotały na masztach, ksiądz mówił o oporze, który wojsko musi stawić wrogowi… a wiatr ciągle się wzmagał. Aż szarpnął tak mocno chorągwiami, że się zerwały i na dolnych poprzeczkach zostały tylko biało-czerwone strzępy. Ludzie wstrzymali oddech i jak grom runął zbiorowy płacz i szloch… 

To było jak symbol losu, który miał niebawem nadejść, jak przepowiednia strasznych okupacyjnych czasów.

Tuesday, June 7, 2016

Organista

Ciotuchna.

Dawno nie pisałam na Altanie, ale świat mój przewrócił się do góry nogami i musiałam go zorganizować na nowo, a to nie takie łatwe w moim wieku i po 64 latach świata we dwoje. Nie jestem pewna czy ta reorganizacja udała mi się w 100%.
Wiecie, że mój mąż był chirurgiem, ortopedą i pediatrą, ale że był organistą tego nie wiecie i tę część Jego życia chce wam opisać.

Mój mąż Mieczysław, zwany w tym opowiadaniu również Mietkiem, mieszkał przed wojną i w czasie okupacji na ul. Krakowskie Przedmieście na przeciwko kościoła św. Krzyża. 

W pierwszych latach okupacji był w tym kościele ministrantem. W 1941 roku za namową ks. Alojzego Niedzieli, starsi ministranci zostali przesunięci do chóru kościelnego.
Mietek śpiewał w chórze, ale bardziej interesowała i fascynowała go gra na organach. Pochwalił się kiedyś organiście, że od kilku lat uczy sie grać na pianinie, ale marzy o grze  na organach. Organista przesłuchał go i stwierdził, że ma dobry słuch muzyczny. Pokazał Mietkowi jaka jest różnica między grą na pianinie, a grą na organach. Kilka razy z nim ćwiczył i pozwolił mu ćwiczyć samemu kiedy w kościele nie było nabożeństw. Po kilku miesiącach zaproponował chłopcu grę na mszy o 6 rano. Próba wypadła pomyślnie, od tej pory Mietek grał co dzień na tej mszy.
Pewnego dnia w 1943 roku wybiegł, jak zwykle raniutko z domu i zatrzymał się przerażony. Zobaczył, że cały kościół jest otoczony przez Gestapo; z ukrycia obserwował jak z kościoła wyprowadzają wszystkich księży i personel pomocniczy. Wszystkich aresztowano.
Po kilku dniach poszedł znów do kościoła i zagrał na organach na porannej mszy.
Współpracę z kościołem św. Krzyża przerwał wybuch Powstania Warszawskiego.
 Po powstaniu, kiedy Mieczysław był wieziony na roboty do Niemiec, wraz z dwoma kolegami uciekli z transportu. Niestety zostali złapani przez patrol niemiecki i oddani w ręce  Gestapo. Po pobycie w wiezieniu we Wrocławiu odesłano Mietka do obozu koncentracyjnego Gros Rossen. Spotkał tam wśród więźniów kilku księży  z kościoła św. Krzyża, którzy bardzo mu pomogli, nie tylko ofiarowując mu pajdę obozowego chleba i cebulę, ale także powiedzieli mu jak tu się trzeba zachowywać i co robić, żeby przeżyć obóz; oni byli doświadczonymi więźniami a Mietek szesnastoletnim chłopakiem.
Po wojnie i powrocie do Warszawy zgłosił sie ponownie do swojego kościoła, gdzie organistą był prof. Rączkowski. Pomagał mu grając na wieczornych nabożeństwach. Współpraca ta została zakończona, gdy po zdaniu matury w 1948 roku, Mietek dostał się na wydział medyczny Uniwersytetu Wrocławskiego i musiał wyjechać z Warszawy.
Po 2 latach wrócił na Warszawską Akademię Medyczną i podjął pracę felczera w Szpitaliku Dziecięcym na ul. Kopernika na oddziale chirurgicznym. Praca i studia nie pozostawiały czasu na granie na organach. Czasami koleżanki lub koledzy prosili go, żeby zagrał na ich ślubach, lub innych obrzędach kościelnych. Były to tylko sporadyczne wypadki.
W 1970 roku mąż mój wyjechał na rok do pracy do Instytutu Calot w Berck Plage we Francji. W sierpniu tego roku pojechałam razem z córkami na wakacje do niego. Razem pojechaliśmy do Paryża gdzie mieszkaliśmy u polskich Szarytek. Była tam kaplica, a w niej fisharmonia, stara i zakurzona bo nie miał kto na niej grać. Mietek otworzył instrument i zagrał na mszy. Siostry były zdumione i uradowane," a może pan doktór przyjeżdżał by co niedziela grać nam na mszy?" zaproponowały. Niestety Berck Plage było za daleko na takie dojazdy.
W grudniu 1977 roku Mietek wyjechał na kontrakt do pracy do Libii, ja dojechałam do niego po 3 miesiącach. Szybko okazało się, że w Trypolisie jest kościół katolicki, który prowadzili włoscy franciszkanie. W kościele była fisharmonia na której grała zakonnica, ale robiła to z wielkim trudem, gdyż instrument był napędzany pedałami, a siostrzyczka była drobna i chuda i nie miała wiele siły potrzebnej do grania i deptania pedałów.



Organista - 7/6/16
Mąż w okresie Bożego Narodzenia, w czasie mszy, podszedł do organistki i spytał czy może zagrać kilka polskich kolęd po nabożeństwie. Zgodziła się i mąż zaczął grać. Ludzie już wychodzili z kościoła, kiedy obecni tam Polacy usłyszeli znane melodie, cofnęli się od drzwi i szukali skąd dochodzą. Stanęli wokół fisharmonii i podjęli śpiew znanych sobie kolęd. Później mąż poszedł do zakrystii, przedstawił się proboszczowi i otrzymał pozwolenie grania dla Polaków po każdej mszy. Często zastępował siostrę organistkę, kiedy była zmęczona. Mąż grał z jej włoskich nut a ona intonowała pieśni. 

Wielkim przeżyciem był dla nas wybór Kardynała Karola Wojtyły na papieża. Nawet Arabowie przychodzili tego dnia do Polaków z gratulacjami. Mąż po pracy pojechał do kościoła dowiedzieć się jaki będzie program obchodów wyboru nowego Papieża. Franciszkanie, prawie wszyscy Włosi, mieli kwaśne miny "taka była tradycja, że papieżami byli Włosi, a tu nagle taka zmiana". No, ale Kościół to posłuszeństwo, wiec podali przybliżoną datę Mszy Koronacyjnej i związanych z nią planów. Wtedy okazało się, że na zamkniętym na stałe chórze są doskonałe organy elektryczne i można na nich grać w czasie dużych uroczystości. Mąż dawno nie grał na organach, umówił się kiedy może przyjść żeby poćwiczyć, no i ustalić repertuar. Przez kilka wieczorów mieliśmy koncerty organowe, bo i znalazły sie nuty koncertowe.
W dzień wielkiej Mszy Koronacyjnej kościół był zapełniony po brzegi Polakami. Autokary od rana zwoziły pracowników polskich firm drogowych i budowlanych, których bazy i campusy mieściły sie poza Trypolisem. Mszę celebrował polski ksiądz, było bardzo uroczyście. Kiedy na koniec mąż zaintonował Boże Coś Polskę... i huknęła pieśń z męskich gardeł, myślałam, że dach z kościoła spadnie, tyle było decybeli. Z choru patrzyłam jak ci ludzie śpiewając stali na baczność i wielu ocierało łzy.
W czasie następnych niedziel chór był już zamknięty. W obsadzie kościoła znalazł się polski ksiądz i msze dla nas były po polsku, a mąż nadal organistował.
Kiedy w 1980 roku wracaliśmy do Warszawy, kupiliśmy we Włoszech elektroniczną fisharmonię, rozkładaną, przystosowaną do przenoszenia i przewożenia.
Na Francji i Libii nie skończyły sie zagraniczne występy męża.
We Florencji jest spora grupa Polek i trochę Polaków, ksiądz polski przyjeżdża raz w roku zawsze w okolicy Bożego Narodzenia; byliśmy akurat w tym okresie u naszych bliskich. Msza celebrowana była w wynajętym kościele, ale nie było organisty a koło ołtarza stała fisharmonia. Mąż z córką poszli do zakrystii i za chwilę odezwała się muzyka. Ksiądz się ucieszył, że jest ktoś kto może zagrać i zaintonować polskie pieśni kościelne. Takie „występy” zdarzyły się chyba jeszcze dwa razy.


Był w domu instrument zwany przez młodzież "klawiszami", wieczorami mąż grał, ale postanowiliśmy, że granie to za mało, trzeba jeszcze pośpiewać. Mąż zbierał nuty, a ja teksty piosenek i tak kilka razy u nas w domu urządziliśmy tematyczne wieczory śpiewane. Były piosenki Powstaniowe, harcerskie, a nawet pieśni masowe. Oczywiście w czasie sylwestrów śpiewaliśmy kolędy.
Kilka razy fisharmonia jeździła z nami na działki do przyjaciół, gdzie śpiewaliśmy do późnych godzin nocnych.
Często, gdy mąż miał w szpitalu dyżur w sobotę i niedzielę, zabierał ze sobą instrument i grał w kaplicy szpitalnej na niedzielnej mszy dla chorych.
Każda okazja i każdy instrument klawiszowy był dla Mietka jak magnes, wszystko jedno czy to było pianino na którym zagrał „koncert na cztery ręce” dwóch pokoleń

czy malutka klawiatura wnuczki przy akompaniamencie gitary 



Niestety niedługo po przejściu męża na emeryturę spracowane ręce chirurga, często szorowane do operacji, odmówiły posłuszeństwa i nie chciały już biegać palcami po klawiaturze. Domowa fisharmonia zamilkła.

Wednesday, December 16, 2015

Ku wolności


 Ciotuchna


Wywołano nas obie z Mamą z celi o 9 tej rano. Była to znacząca godzina, bo o tej porze wywoływano więźniów na rozstrzelanie, powiedziano nam, żeby niczego ze sobą nie zabierać, co utwierdziło kobiety pozostające w celi gdzie nas prowadzą, jak się okazało cela modliła się przez trzy dni za nasze dusze. Skinęłam ręką na pożegnanie pozostałym więźniarkom, bo żadne słowa nie przechodziły mi przez gardło. Wzięłam Mamę słaniającą się na nogach, mocno pod rękę i starając się trzymać głowę wysoko uniesioną szłam za wachmajsterką.
Nie zaprowadzono nas jednak do innej celi, wyszłyśmy na zewnątrz i poszłyśmy na Pawiak do kancelarii więzienia i tu wręczono nam kartki z niemieckim napisem, że zwalniają nas z więzienia, rozejrzałyśmy sie po pomieszczeniu, ale byłyśmy same, Ojca nie było. Łzy rzuciły się nam do oczu.
Wywieziono nas przez ruiny Getta samochodem na ulicę Daniłłowiczowską, gdzie jechało dwóch gestapowców, myślałyśmy że nas przenoszą do innego więzienia, ale powiedziano "idźcie do domu"
Byłyśmy oszołomione, nie wiedziałyśmy co mamy ze sobą zrobić. Po chwili namysłu poszłyśmy w kierunku dworca, żeby pojechać do Zielonki. Mamie oddano jakieś pieniądze z depozytu więziennego, wiec miałyśmy za co kupić bilety. Była godzina największego ruchu, więc postanowiłyśmy przeczekać, żeby nie jechać w tłoku usiadłyśmy w poczekalni. Przechodziło przed nami dużo znajomych ludzi, których reakcja była różna. Jedni poznawali nas i szybko biegli przed siebie, inni odwracali głowy, a niektórzy przystawali jakby chcieli do nas podejść, ale rezygnowali odchodzili, tylko z powrotem odwracali głowy, aby się upewnić czy to naprawdę my.
Po kilku godzinach zdecydowałyśmy się jechać do Zielonki. Po krótkiej jeździe ze wzruszeniem wysiadłyśmy na tak dobrze znany nam peron, a tak daleki w naszych myślach przez minione miesiące. Na peronie czekała na nas ciocia Hala z bochenkiem chleba i chustką przy zapłakanych oczach. Ludzie ją uprzedzili, że widzieli nas na dworcu, ale ciocia nie chciała wierzyć, poszła jednak na stację i cierpliwie czekała przepuszczając kolejne pociągi, w których nas nie było, postanowiła czekać do godziny policyjnej.
Powitanie było krótkie i łzawe, zabrała nas do swojego domu i tam dopiero uściskom i łzom nie było końca. Nie pozwolono nam iść do naszego mieszkania, przenocowałyśmy u wujków, a rano przybiegł łącznik z wiadomością, że w naszym mieszkaniu w nocy było Gestapo. Dostali raz pieniądze i chcieli dostać jeszcze. Jasne było, że natychmiast musimy wyjechać z Zielonki, żeby nikogo nie narażać swoją obecnością.
Wsiadłyśmy w pociąg i pojechałyśmy do Warszawy do brata Mamy Edwarda. On wiedział już o naszym uwolnieniu, bo był pierwszym ogniwem przez, które szły pieniądze na wykupienie nas. Powiedział, że są trudności z wykupieniem Ojca i to jeszcze musi potrwać. Bardzo nas to zaniepokoiło, ale nic nie mogłyśmy temu zaradzić.
Tu dowiedziałyśmy się, że koło Wielkiej Nocy przez komórkę konspiracyjną na Pawiaku przyszła wiadomość, że nas wszystkich rozstrzelano. Rozpacz w rodzinie była wielka, ale po pewnym czasie wujek dowiedział się, że żyjemy.
U Edwardów też nie mogłyśmy długo zostać, byłyśmy jak ścigana zwierzyna. W takiej rozpaczliwej sytuacji były też jasne dni, takim dniem był 6 czerwca 1944 roku dzień inwazji Aliantów na Francję.
Wujek wynajął nam pokój w Świdrze, gdzie było już dużo letników i można się było łatwo ukryć.

Wednesday, December 9, 2015

Biała apaszka



   Ciotuchna


Na któreś Boże Narodzenie w czasie okupacji, nie pamiętam na które, dostałam białą apaszkę. Zwykły trójkąt białego materiału ręcznie malowany w kolorowe wzorki. Nosiłam tą apaszkę na głowie, na szyi, do palta, do bluzek, do wszystkiego. Bardzo ją lubiłam, jednak szybko się brudziła i prałam ją, a po każdym praniu ubywało jej kolorów: były nietrwałe i spierały się, ale nadal ją lubiłam.
Nic więc dziwnego, że kiedy zabierało nas z domu Gestapo ja na głowę włożyłam tę apaszkę i zawiązałam ją pod brodą.
Żeńskie więzienie Pawiak miało podwórko otoczone murem i na to podwórko wypuszczano nas na spacery. Chodziłyśmy w kółko najczęściej parami, zawsze tylko jedna cela. Nie pamiętam jak długo trwał ten spacer, ale to nie ważne, istotne było powietrze no i pewna rozrywka w monotonnym dniu więziennym.
Po jednym z przesłuchań, kiedy odwożono nas „budą” z Szucha na Pawiak spotkałam mojego Ojca, z którym kontakt był utrudniony. W czasie rozmowy Ojciec poprosił abym na każdym spacerze miała na sobie tą białą apaszkę, która jest widoczna z daleka, aż z okna ubikacji na męskim Pawiaku skąd widać spacerujące kobiety. Nawet kiedy było już ciepło i wychodziłam na spacer w samej sukience zawsze na szyi, albo na ramionach miałam tę apaszkę.
W więzieniu do ubikacji były wypuszczane całe cele na raz, tak w kobiecym jak i w męskim. Wszyscy na 2 piętrze męskiego Pawiaka, wiedzieli, że Ojciec ma w żeńskim więzieniu żonę i nieletnią córkę. Ktokolwiek z więźniów był akurat w ubikacji, kiedy spacerowała nasza cela, mówił korytarzowemu (korytarzowymi byli Polacy) „Powiedz w celi 207, że panienka z białą chusteczką była na spacerze”. W ten sposób Ojciec wiedział, że ja żyję i jestem zdrowa, a to było dla Niego bardzo ważne. O tym, że biała apaszka była dla Ojca sygnałem dowiedziałam się dopiero po wojnie, kiedy Ojciec szczęśliwie wrócił z obozu.

Sunday, November 3, 2013

Urodziny 2013

Droga Solenizantko, Ciotuchno, Mamo
Przyjmij od nas wszystkich, Altanowych przyjaciół
poniższe życzenia urodzinowe i wirtualne kwiatki.



----
 Ewa Maria
Miałam 14 lub 15 lat. Po raz pierwszy wolno mi było samej pojechać do Warszawy. Mieszkałam oczywiście na ulicy Bałuckiego czyli u Ciotuchny, nie tylko dlatego że Ciotuchna, ale jeszcze na dodatek Chrzestna. Ciotuchna pokazała mi Warszawę, zapewne całą, ale zapamiętałam tylko Łazienki. Ale za to jak zapamiętałam! Byłam tam potem dziesiątki razy, ale jak usłyszę słowo Łazienki, to widzę Ciotuchnę, piękną, wysoką i szczupłą, i siebie w spódniczce w żółto-niebieską kratę. Idziemy przez park, siadamy na ławce i słuchamy muzyki Chopina. Jemy lody? Niewykluczone.
Dla Ciotuchny musiały to być niezapomniane dni, bo ja nic, tylko pytałam. A jak się ubierać? A jak się malować? A kiedy się malować? A skąd wiadomo, która sukienka jest ładna? W sumie poprzez te pytania usiłowałam zrozumieć i przybliżyć moment, kiedy będę już wreszcie dorosła. Moja mama była artystką i mogła mi powiedzieć, o czym rozmawiać (wiedza nieoceniona, oczywiście), ale to Ciotuchna wiedziała, jak dorastać. Powiedziała mi wtedy zdanie, które pamiętam do dziś, lepiej nawet niż Łazienki. Nie czekaj, aż nadejdzie jakiś dzień, bo stracisz cały czas, który cię od tego wyczekiwanego dnia dzieli. 
Oczywiscie nie jest wykluczone, że sama się skłaniałam ku takiej filozofii, bo przecież tylko tak i nie inaczej przyjmujemy czyjeś rady. Ale Ciotuchna na pewno tę filozofię sformułowała i podała mi na zawsze zdanie, które pozwala przetrwać najgorsze kryzysy i ufnie patrzeć w przyszłość. Bo gdy wtedy zapamiętywałam to zdanie, to chodziło mi tylko o takie momenty, które miały być dobre. W ciągu życia to zdanie, pasujące jak rękawiczka do prawej ręki, dostało rękawiczkę do pary - nie martw się na zapas, bo zatrujesz sobie cały czas, który dzieli cię od momentu, gdy naprawdę trzeba się będzie martwić. Martw się dopiero wtedy, gdy będzie na to czas.
Nie martwię się więc i zawdzięczam to Ciotuchnie.
Dziękuję!


 Wlosz.czy.zna

Droga Ciotuchno,
w prezencie na Twoje, nie doliczajmy które, ale zacne urodziny, pozwolę sobie zabrać Cię, wirtualnie, do miasteczka które chyba Ci się spodoba.


Certaldo to mała miejscowość w regionie Toskania, w prowincji Florencja, znajdująca się w samym centrum doliny rzeki Elsa. 

Jak się dobrze przyjrzysz powyższemu zdjęciu, zrobionemu z murów obronnych tego miasteczka to w tle zobaczysz niewielki pagórek z wieżami ... tak to San Gimignano, ze swoimi charakterystycznymi wieżami.
Ale powróćmy do Certaldo, usytuowanego na szczycie zielonego wzgórza, otoczonego średniowiecznymi murami i w całości zbudowanego z czerwonych cegieł.




Największym kompleksem architektonicznym miasteczka jest Palazzo Stiozzi Ridolfi, składa się on z samego pałacu, dwóch wież i dużego dziedzińca z portykiem.




W Certaldo spędził swoje ostatnie lata i zmarł Giovanni Boccaccio; główna ulica miasteczka nosi oczywiście jego imię.


na końcu tej ulicy, w najwyższym punkcie miasta znajduje się Palazzo Pretorio, siedziba wikariuszy florenckich sprawujących władzę ustawodawcza i wykonawcza  


zmieniali się oni co sześć miesięcy i każdy z nich pozostawił po sobie herb rodziny z której pochodził. 


Obecnie, ta stara część Certaldo jest pełna barów, restauracji, winiarni, hoteli i pensjonatów; słyszy się tu wiele języków jak w każdym zabytkowym miescie.




 Ponad półtora roku temu zostałem przyjęty do zespołu Panien i rozpanoszyłem się nieźle w tym towarzystwie. Obecność Ciotuchny na tym blogu i jego poprzednikach była dla mnie bardzo dużą podporą, wydawała mi się kimś z mojej rodziny. Nie tej blogowej, ale rzeczywistej. Te same wspomnienia, priorytety, tradycje. I to nie tylko w słowach, ale potwierdzone własnym życiem. Według mnie ta obecność, te wpisy, uszlachetniają nasz blog - dziękuję Ci za to Ciotuchno i życzę wiele zdrowia i twórczej weny.




   Żona Oburzona
Dzisiaj mamy tutaj coś w rodzaju przyjęcia-niespodzianki. A skoro jest przyjęcie urodzinowe, musi być przecież tort!



Tyle historii Ciotuchny już się pojawiło: tych wojennych, wzbudzających trwogę, ciepłych i pogodnych o Paskalci i jej szczeniętach. Niczym kartki wyrwane z rodzinnej kroniki czytam o szalonych latach, opowieści tak doskonale odzwierciedlające przeszłość. Życzę Ciotuchno dużo zdrowia i radości życia. Choć tego drugiego chyba Ci nie brakuje.
  Kanadyjka
Przyszło mi niedawno do głowy, że naszych rodziców poznajemy jak już są dorosłymi ludźmi, a tak naprawdę zaczynamy się nimi interesować kiedy sami stajemy się dorosłymi. I wtedy właśnie chcemy odtworzyć i poznać te poprzednie lata. Jakimi byli dziećmi, co robili i myśleli jako nastolatki, jak pracowali jako dorośli. Dzięki temu blogowi (i jego poprzednikom) poznałam bliżej Ciotuchnę/moją Mamę. Część Jej opowieści, które się tu ukazały oczywiście znałam, ale pojawiło się wiele elementów nie znanych albo zapomnianych. Cieszę się Mamo, że mogłam tyle poznać z Twojej przeszłości i wypełnić puste miejsca w Twoim obrazie. Życzę Ci, aby zdrowie, pamięć i humor długo jeszcze Ci dopisywały i abyś długo jeszcze gościła w Altanie.
Juliczka

  
Szczęśliwego Dnia Urodzin, Ciotuchno.
W „Zapiskach do autobiografii” profesora Władysława Tatarkiewicza czytamy: - „Ponieważ napisałem kiedyś książkę o szczęściu, wielu ludzi żąda, żebym im krótko wytłumaczył, czym ono jest. Inni zaś chcieliby wiedzieć, czy autor książki o szczęściu sam był szczęśliwy. Odpowiedź nie jest łatwa: gdybym mogł powiedzieć krótko, czym jest szczęście, nie pisałbym długiej książki. Pisząc książkę nie myślałem o sobie, ale – teraz odnajduję siebie w tym, co kiedyś napisałem. W szczególności: określenie szczęścia jako dodatniego bilansu życia i jako zadowolenia z życia w całości. A z własnym szczęściem różnie w długim życiu bywało, choć znacznie częściej dobrze niż źle”.
Dobrze i szczęśliwie może też być w listopadzie. Pamiętam zachwyt Britt-Mari ze „Zwierzeń” dziewczętami wychodzącymi w angielskich książkach w najgorszą pluchę. Deszcz spłukiwał im twarze, cieszyły się z tego niezmiernie i robiła im się od tego ładna cera. Bohaterka Astrid Lindgreen chciała czuć się po angielsku, w drodze do szkoły pozwalała deszczowi swobodnie spływać po twarzy. Zamiast brzoskwiniowej cery lusterko pokazywało zsiniałą z zimna twarz. W Anglii jest widocznie innego rodzaju plucha czyniąc listopad słodkim. Nasz też potrafi taki być.
Sweet November

 „You see there are 12 months in a year
but the month that is so special to me
that touches my soul is a november
a sweet, sweet november!

Like an angel sent to chase my fears away
you were my sweet november
can't forget the day you showed me how to love again
sweet november”
/.../
Nucę cichutko muzykę Michela Legranda z pierwszej wersji filmu w reżyserii Roberta Ellisa Millera z 1968 roku, gdzie grał Anthony Newley.
W Dniu Urodzin skladam Ciotuchnie życzenia spokoju i radości, które jakkolwiek nie przeważają, to jednak od czasu do czasu przydarzają się i oby było to – w Ciotuchny przypadku – jak najczęściej. I oby te chwile dały się głęboko przeżyć.