Tuesday, May 9, 2017

Za metą

Tydzień temu zapowiadałem z fanfarami swoje uczestnictwo w biegu Wings for Life, pora na zdanie sprawozdania.
Znane jest powiedzenie - jedno zdjęcie zastąpi 1000 słów.
Na szczęście działa ono również w przeciwnym kierunku - kiedy nie masz o czym mówić, to pokaż obrazki.

Proszę bardzo...
Wczesnym popołudniem pojechałem na miejsce startu odebrać numer startowy i inne akcesoria. Pogoda była, taka sobie.


Znalazłem pewną inspirację co do właściwego stroju na bieg.


Po powrocie do do domu sprawdzam co też dostałem od organizatorów. Po pierwsze solidną torbę, a na niej motto biegu w językach krajów, w ktorych się odbywa - Polska (Poznań) na 13 pozycji.


Po drugie - numer startowy, koszulka, taśma odblaskowa, bardzo dobra latarka na głowę, puszka napoju energetycznego i "emergency blanket" czyli pewnie jakaś folia ochronna.
Mój wybór wyposażenia, to poncho i mały termos z gorącą herbatą. Chciałem dodać do niej rumu, ale skończyło się na cytrynie i cukrze.

Gdy jechałem na start była drobna mżawka, temperatura około 10C.


Na miejsce startu przybyłem prawie pół godziny przez czasem i zaskoczyła mnie pustka. Gdzież się podziało te prawie 3 tysiące zarejestrowanych uczestników? Przestraszyli się mżawki?
Okazało się, że linia startu znajduje się na autostradzie, prawie kilometr od centrum organizacyjnego. To było pewne rozczarownie gdyż w innych biegach masowych tego typu wszystko jest w jednym miejscu i osobiście lubię popatrzyć na tych wspaniałych biegaczy i biegaczki przygotowujących się do biegu.
Tym razem stali już oni karnie na autostradzie a organizatorzy poganiali nas żebyśmy natychmiast do nich dołączyli. Ledwie zdążyłem zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie.


Na autostradzie stała ogromna kolumna zielonych koszul, gdzieś w dali majaczyła brama startowa. Po sygnale startu musiałem poczekać zanim ruszyliśmy do przodu i minęło sporo czasu zanim dotarłem do początku biegu.


Dygresja - startowałem w kilkudziesięciu maratonach narciarskich. Tam jest jeszcze gorzej, bo więcej uczestników (Bieg Wazów - 15,000) a do tego narciarz zajmuje znacznie więcej miejsca niż biegacz. Różnie sobie z tym radzą. Oczywiście pierwsza zasada to - umieścić na początku tych najszybszych, a potem , stopniowo, coraz wolniejszych. Mnie jednak najbardziej podoba się rozwiązanie norweskie. W tamtejszym maratonie narciarskim - Birkebeiner Rennet (18,000) uczestników - w piewszej linii również umieszczają elitę światową, na przykład Justynę Kowalczyk, ale zaraz po nich... najstarszą grupę wiekową - w roku 2003 była to grupa 85+. I potem, co pięć minut, startują kolejne grupy wiekowe, od najstarszych do najmłodszych. Logika jest prosta - ci najstarsi, w domyśłe najwolniejsi, potrzebują więcej czasu więc lepiej żeby zaczęli wcześniej, w przeciwnym wypadku skończą bieg w nocy.
Ja widzę w tym jeszcze inną logikę - jeśli ktoś ze mną wygrał, to znaczy prześcignął mnie. A jak mógł mnie prześcignąć jeśli wystartował kilka minut wcześniej?
A problemy z wyprzedzaniem? Nie zauważyłem. Dwa tory narciarskie są pozostawione dla tych wyprzedzających nie widziałem żadnych kolizji. A jak przyjemnie było oglądać tych coraz młodszych i szybszych. Patrząc na nich nie czułem smutku z powodu swojego dalekiego miejsca - przegrałem ze znacznie lepszymi od siebie. Przecież to godne i sprawiedliwe.

Ja tu gadu, gadu a biegacze pobiegli.


Za chwilę rozpoczęła się samotność długodystansowca. Takich jak ja chodziarzy było niewielu. Ktoś z laską, ktoś o kulach, grupa młodych i silnych, którzy kopali piłkę do futbolu australijskiego, pani paląca papierosa. 
Bardziej dokuczliwe były jadące po przeciwnej stronie autostrady samochody. Nie było ich wiele, ale robiły sporo hałasu.


Przeszedłem 2km i niedługo później minął mnie samochód organizatorów wyświetlający oficjalny czas: 21:36. Oooops, to znaczy że catcher truck przejechał już 1.5 km. Czyli za chwilę mnie złapie. Rzeczywiście, minąłem znacznik 3 km  i wkrótce klapa.


Maszerowałem dalej i za chwilę dogonił mnie autobus z bardzo miłą obsługą. W środku wszyscy ci, których złapano wcześniej niż mnie. Niewielu.


Po kilku minutach i kilku przystankach autobus był pełny. Jedna pani przyjechała na bieg aż z Perth, 4,000 km od Melbourne. Jej córka ma uraz rdzenia kręgowego - przypomnę - pomoc takim osobom jest celem biegu.
Jeszcze kilka minut i jesteśmy w miejscu gdzie rozpoczynał się bieg. Tutaj miłe zaskoczenie - sporo osób, które przywitały nas brawami. Dopiero teraz poczułem atmosferę, której brakowało mi na starcie. 


Na ekranie wyświetlano migawki z biegu z różnych miejsc. W większości przypadków wczesne popołudnie i piękna, słoneczna pogoda. Tylko w Wiedniu spory deszcz. Chętnie bym się przysiadł i pooglądał, ale to  już po 10. a następnego dnia, skoro świt, trzeba jechać pobawić się z wnuczką.

Koniec opowiastki - teraz oficjalne wyniki.
Pierwsze miejsce startujący w Dubaju Szwed Aron Anderson  - 92.14 km, drugi, startujący w Mediolanie Polak, Bartosz Olszewski - 88.24 km. Pierwsza kobieta - startująca w Santiago Polka, Dominika Stelmach - 68.21 km. 17 miejsce w klasyfikacji ogólnej. W pierwszej 17-ce aż 5 Polaków.

Wyniki biegu w Melbourne: pierwsze 8 miejsc cudzoziemcy. Wygrał Teddy Bezancon z Francji - 70.22 km. Pierwsza kobieta zajęła 4 miejsce - Olesja Nurgaliewa, Rosja, 60.97 km. Chyba w żadnym innym mieście kobieta nie zajęła tak wysokiej pozycji. Siódma w klasyfikacji ogólnej i trzecia wśród kobiet Diana Golek z Polski.

A autor tego blogu?
Oficjalnie zadeklarowałem cel 7 km, prywatnie obiecywałem sobie, i czytelnikom tego blogu, 5 km. W rzeczywistości wyszło tylko 3km 240m. I na tym miałem zakończyć, gdy spojrzałem nieco uważniej na listę wyników. 

JA TEN BIEG WYGRAŁEM...


Tak jest, pierwsze miejsce, bo nikogo prócz mnie w tej kategorii wiekowej nie było.
Urok statystyki - każdy może tam znaleźć potwierdzenie, że jest najlepszy na świecie.
Przypomina mi to scenkę z jakiegoś kabaretu - a mój wujek jest pierwszym rewolwerowcem Teksasu - w Łomży.


Wynik finansowy. Moja deklaracja: $100 (amerykańskich). Wykonanie $55. Organizatorzy zapowiadali, że całe wpisowe (niemałe - $66) jest również przeznaczone na wsparcie badań nad leczeniem urazów rdzenia kręgowego. To ciekawe, koszt organizacji był bardzo poważny, choćby ta latarka - ponad $30. A te wszystkie namioty, samochody, eskorta policji i pogotowia? Być może pokryli to sponsorzy.

Osobom cierpiącym na urazy kręgosłupa życzę dużo sił i optymizmu.

4 comments:

  1. Myślę, że to rzeczywiście sponsorzy pokrywają, podobnie zresztą jak te Twoje zdobyte 55 dol.
    Ale przede wszystkim: Brawo! Brawo! Brawo!

    ReplyDelete
  2. Ilenko, dziękuję za brawa choć zasługa żadna, po prostu starszy pan wybrał się na wieczorny spacer.
    Jeśli chodzi o efekt finansowy, to organizatorzy donoszą, że uczestniczyło ponad 150,000 osób, gdzieś widziałem kwotę $10 milionów, ale teraz nie mogę już jej znaleźć.
    Imprezy i akcje charytatywne, to obecnie duuuuży byznes. Odpowiedź na zapotrzebowanie społeczne - ludzie chcieliby zrobić coś pożytecznego i atrakcyjnego równocześnie. Takiej okazji nie można przegapić. Ile z tego dostają ci, dla których zorganizowano imprezę? Podobno 10% to bardzo dobry wynik. Należy jednak do tego dodać poprawę samopoczucia uczestników.

    ReplyDelete
  3. Bardzo skomplikowana, lecz sympatyczna impreza. Podziwiam wszystkich, którym chciało się wziąć w tym udział. Gratuluję 1. miejsca w swojej kategorii. I słusznie, ze każdy może się poczuć zwycięzcą.

    archato

    ReplyDelete
    Replies
    1. Archato, dziękuję za gratulację, ale doprawdy nie ma czego gratulować. Zresztą ja byłem jedynym uczestnikiem w tej grupie, tak że można również powiedzieć, że zająłem ostatnie miejsce. Tyz piknie.

      Delete