Tydzień temu, jak co tydzień od 158 lat w pierwszy wtorek listopada, odbył się wyścig konny - Melbourne Cup.
W tym roku wyścigowi towarzyszyła tragedia, irlandzki koń Cliffsofmoher, doznał pęknięcia barku i po zbadaniu przez weterynarza został poddany eutanazji - KLIK.
Jakaś panienka czym prędzej powiadomiła swoich 700 przyjaciół na Facebook, że na jej oczach zaćwiczono batem konia na śmierć.
W mediach pojawiły się liczne opinie, że wyścigi konne powinny zostać zlikwidowane.
W Australii jest to poważny byznes - 30,000 koni, prawie ćwierć miliona zatrudnionych osób co się przekłada na 77,000 pełnoetatowych miejsc pracy. Prawie 1,5 miliarda dolarów wkładu do produktu krajowego brutto plus ponad 14 miliardów dolarów obrotu totalizatora - KLIK.
Zacznijmy od tego, że koń w Australii to istota obca.
Pierwsze 5 koni zostało tu przywiezionych przez Pierwszą Flotę w 1788 roku. Od tego czasu ilość koni wzrosła do 400,000. Większość to brumbies czyli konie żyjące dziko - KLIK.
Spora ilość brumbies żyje w górach na terenie stanów Wiktoria i Nowa Południowa Walia i stanowią one zagrożenie dla tamtejszej autochtonicznej roślinności i zwierząt.
W tym miejscu miłośnicy natury nie mają skrupułów- dla koni nie ma miejsca w górach a eutanazja byłaby zbyt kosztowna, a więc... patrz tytuł wpisu.
P.S. Tytuł wpisu pożyczyłem z oglądanego prawie 50 lat temu filmu - KLIK.
No comments:
Post a Comment