Richard Flanagan - First Person - kontynuacja zeszłoniedzielnego wpisu.
Autor opisuje swoją pracę nad pierwszą powieścią.
Próbowałem się pocieszać, że to w porządku napisać jakiś śmieć, nieuniknione preludium, brudna plama, ale również sugestia, że jestem zdolny stworzyć czystą plamę.
Na to jednak nie było dowodu. Szamotałem się między strachem, że nie ukończę powieści i wyjdę na durnia, albo że ukończę bardzo mierną książkę i wyjdę na jeszcze większego durnia - gorzej, na zbłąkanego durnia, przeciętnego i próżnego fałszywca.
Sztuka, czytałem, to znaleźć swój środek i pisać z niego. Problem nie był w tym, że nie znajdę swojego środka. Był w tym, że znajdę i odkryję, że w nim niczego nie ma.
W tym wszystkim Suzy (żona) była zagadką. Ona ani wierzyła ani nie wierzyła w mój talent.
To ty - mówiła.
W miarę jak dowody moich niepowodzeń piętrzyły się, gniewało mnie to coraz bardziej.
Oczywiście, że mnie kocha, myślałem, za mój talent. Ale to co było dla mnie wszystkim - czy mam ten rdzeń, tę esencję, te coś co może oznaczać coś ponad mnie - było dla niej nieistotne.
Problem był w tym, zdałem sobie sprawę, że Suzy kochała mnie słusznie czy niesłusznie, na dobre i na złe.
Kochała coś poza i niezależne od tego czym mogę być albo nie.
Taka miłość nie miała dla mnie sensu. Czasami nienawidziłem ją za to gdyż to nie uwzględniało jedynej rzeczy, która, miałem nadzieję, nie była we mnie przeciętna: mój talent.
No comments:
Post a Comment