To polski tytuł książki Juliana Barnesa - Levels of Life.
Levels - poziomy - to słowo chyba lepiej oddaje koncepcję autora.
Poziom pierwszy - The Sin of Height - Grzech wysokości?
To jest tylko kilkaset metrów nad ziemią, wysokość na jaką mogą się wznieść balony w połowie XIX wieku. Czy to grzech?
Ta część powieści poświęcona jest kilku pionierom lotów balonem oraz fotografii. Czytałem to bez przekonania - dokąd autor zamierza nas zaprowadzić?
Poziom drugi - On the level - Na poziomie. To krótka historia romansu jednego ze wspomnianych w części pierwszej balonistów ( a może baloniarzy ) Freda Burnaby ze słynną aktorką Sarah Bernhardt.
Romans tak krótki jakby go w ogóle nie było. Fred Burnaby wyznaje jej miłość i proponuje małżeństwo. Sarah Bernhardt pyta o przyszłość aeronautyki. Ta przyszłość niewątpliwie należy do maszyn cięższych od powietrza.
- Balon może być zwiany w nieprzewidzianym kierunku przez kaprys natury. To niebezpieczne - zauważa Sarah - Wyobrażam sobie, że cięższa od powietrza maszyna latająca będzie miała jakiś napęd, system sterowania, będzie dużo mnie niebezpieczna.
- Niewątpliwie.
- Rozumie pan o czym mówię.
- Obawiam się, że jestem nadal w chmurach Madame Sarah.
I tak to się skończyło.
Poziom trzeci - The loss of depth - Utrata głębokości/głębi.
Zaskoczył mnie ten tytuł. Poziom pierwszy był nad ziemią, poziom drugi na ziemi, poziom trzeci, logicznie, powinien znajdować się pod ziemią.
I właśnie tam się fizycznie znajduje. Trzecia część poświęcona jest smutkowi, cierpieniu, boleści autora po utracie ukochanej żony.
Mam duży szacunek dla autora, że tak szczerze dzieli się z czytelnikami swoim smutkiem. Rzecz w tym, że czuję się tu całkowicie bezradny i nieco zażenowany.
Autor poświęca sporo miejsca krytyce swoich przyjaciół i znajomych , którzy niewłaściwie reagowali na jego żałobę. Rozumiem to, szczególnie rozumiem jak niepewnie czuje się osoba, która spotyka przyjaciela, który przeżył taką stratę. Niestety po przeczytaniu tej książki nie jestem ani trochę mądrzejszy w tym temacie.
Z drugiej, praktycznej, strony. Poza jednym wyjątkiem nie znam mężczyzny, któremu zmarłaby żona natomiast znam tuziny odwrotnych przypadków. We wszystkich śmierć męża dodała żonie wiele energii i optymizmu, te kobiety wyraźnie odżyły.
Autor nie byłby sobą jeśliby nie zaprezentował jakiegoś unikalnego słowa, wszak przez wiele lat pracował jako leksykograf w redakcji Oxford Dictionary.
To rzadkie słowo to uxorious. Google tłumaczy to jako - zaślepiony w swojej żonie. Angielskie tłumaczenia to - having or showing an excessive or submissive fondness for one's wife. Nadmierna, poddańcza miłość. To nie brzmi pozytywnie. Podejrzewam, że ten termin stosowano w czasach gdy nadmierna czułość ze strony mężczyzny była uważana za słabość.
W każdym razie słowo to nie miało nigdy żeńskiego odpowiednika.
P.S. Trzecia książka tego roku i znowu niezadowolenie. A druga książka Juliana Barnesa.
Jednak sięgnę po następną jego książkę, mamy inne poglądy, ale przynajmniej dostarcza tematów inspirujących do krytyki. Poza tym pisze krótko.
Żałoba to szczególny okres. Człowiek przeżywa stratę innego człowieka, ale też stratę dotychczasowego życia, co w cudowny sposób uświadamiają mu jego znajomi. Może właśnie to miał na myśli autor? Chcąc pomóc drugiemu człowiekowi czasami robimy mu przykrość. Nie wiem, co pisze autor, ale może w jego słowach są jakieś wskazówki dla bliskich ludzi w żałobie?
ReplyDeleteMasz rację, autor stwierdza, że po prostu go ubyło, nie jest tym kim był. Bardzo finezyjnie opisuje ten stan.
DeleteNatomiast jego złość na niewłaściwie reagujacych przyjaciół mocno mnie frustrowała. W naszym kręgu znajomych jest sporo pogrzebów i zawsze czuję się nieswojo składając kolejne kondolencje.
Wskazówka? Jest - na marginesie autor wspomina, że jedna czy dwie osoby wspominały jego zmarłą żonę, opowiadały masę detali, niektóre były mu nieznane - czuł, że powraca do życia.
To cenna wskazówka, ale z drugiej strony wydaje mi się, że to cofa do tyłu proces oswajania się z nowym stanem. Zresztą sam autor przyznaje, że czas jest lekarstwem, nawet dla niego, który nie chciałby się wcale wyleczyć.
Rozsmieszyles mnie troche tym ze kobiety czesto odzywaja po smierci meza. Brzmi to okropnie, ale pewnie w wielu przypadkach jest prawdziwe. Moim zdaniem moze tak byc w przypadku kobiet uwazajacymi sie za podrzedny element zwiazku lub wrecz sluzalczy. Katolicyzm troche w tym pomaga. W takiej sytuacji moze to byc ulga jak kobieta moze nagle zyc wedlug swojego pomyslu. Wlasciwie taka pozytywna reakcja moze miec tez miejsce w przypadku rowouprawnionego partnerstwa. Wspolne reguly czesto sie dewaluuja a jest sie razem z rozpedu lub przyzwoitosci. W moim niewdowim przypadku tak wlasnie bylo. Jak rozczrowanie i bol minely to zaczelam zyc inaczej, wydaje mi sie ze lepiej.
ReplyDeleteDziękuję za potwierdzenie.
Delete