Dawno nie pisałam na Altanie, ale świat mój przewrócił się do góry nogami i musiałam go zorganizować na nowo, a to nie takie łatwe w moim wieku i po 64 latach świata we dwoje. Nie jestem pewna czy ta reorganizacja udała mi się w 100%.
Wiecie, że mój mąż był chirurgiem, ortopedą i pediatrą, ale że był organistą tego nie wiecie i tę część Jego życia chce wam opisać.
Mój mąż Mieczysław, zwany w tym opowiadaniu również Mietkiem, mieszkał przed wojną i w czasie okupacji na ul. Krakowskie Przedmieście na przeciwko kościoła św. Krzyża.
W pierwszych latach okupacji był w tym kościele ministrantem. W 1941 roku za namową ks. Alojzego Niedzieli, starsi ministranci zostali przesunięci do chóru kościelnego.
Mietek śpiewał w chórze, ale bardziej interesowała i fascynowała go gra na organach. Pochwalił się kiedyś organiście, że od kilku lat uczy sie grać na pianinie, ale marzy o grze na organach. Organista przesłuchał go i stwierdził, że ma dobry słuch muzyczny. Pokazał Mietkowi jaka jest różnica między grą na pianinie, a grą na organach. Kilka razy z nim ćwiczył i pozwolił mu ćwiczyć samemu kiedy w kościele nie było nabożeństw. Po kilku miesiącach zaproponował chłopcu grę na mszy o 6 rano. Próba wypadła pomyślnie, od tej pory Mietek grał co dzień na tej mszy.
Pewnego dnia w 1943 roku wybiegł, jak zwykle raniutko z domu i zatrzymał się przerażony. Zobaczył, że cały kościół jest otoczony przez Gestapo; z ukrycia obserwował jak z kościoła wyprowadzają wszystkich księży i personel pomocniczy. Wszystkich aresztowano.
Po kilku dniach poszedł znów do kościoła i zagrał na organach na porannej mszy.
Współpracę z kościołem św. Krzyża przerwał wybuch Powstania Warszawskiego.
Po powstaniu, kiedy Mieczysław był wieziony na roboty do Niemiec, wraz z dwoma kolegami uciekli z transportu. Niestety zostali złapani przez patrol niemiecki i oddani w ręce Gestapo. Po pobycie w wiezieniu we Wrocławiu odesłano Mietka do obozu koncentracyjnego Gros Rossen. Spotkał tam wśród więźniów kilku księży z kościoła św. Krzyża, którzy bardzo mu pomogli, nie tylko ofiarowując mu pajdę obozowego chleba i cebulę, ale także powiedzieli mu jak tu się trzeba zachowywać i co robić, żeby przeżyć obóz; oni byli doświadczonymi więźniami a Mietek szesnastoletnim chłopakiem.
Po wojnie i powrocie do Warszawy zgłosił sie ponownie do swojego kościoła, gdzie organistą był prof. Rączkowski. Pomagał mu grając na wieczornych nabożeństwach. Współpraca ta została zakończona, gdy po zdaniu matury w 1948 roku, Mietek dostał się na wydział medyczny Uniwersytetu Wrocławskiego i musiał wyjechać z Warszawy.
Po 2 latach wrócił na Warszawską Akademię Medyczną i podjął pracę felczera w Szpitaliku Dziecięcym na ul. Kopernika na oddziale chirurgicznym. Praca i studia nie pozostawiały czasu na granie na organach. Czasami koleżanki lub koledzy prosili go, żeby zagrał na ich ślubach, lub innych obrzędach kościelnych. Były to tylko sporadyczne wypadki.
W 1970 roku mąż mój wyjechał na rok do pracy do Instytutu Calot w Berck Plage we Francji. W sierpniu tego roku pojechałam razem z córkami na wakacje do niego. Razem pojechaliśmy do Paryża gdzie mieszkaliśmy u polskich Szarytek. Była tam kaplica, a w niej fisharmonia, stara i zakurzona bo nie miał kto na niej grać. Mietek otworzył instrument i zagrał na mszy. Siostry były zdumione i uradowane," a może pan doktór przyjeżdżał by co niedziela grać nam na mszy?" zaproponowały. Niestety Berck Plage było za daleko na takie dojazdy.
W grudniu 1977 roku Mietek wyjechał na kontrakt do pracy do Libii, ja dojechałam do niego po 3 miesiącach. Szybko okazało się, że w Trypolisie jest kościół katolicki, który prowadzili włoscy franciszkanie. W kościele była fisharmonia na której grała zakonnica, ale robiła to z wielkim trudem, gdyż instrument był napędzany pedałami, a siostrzyczka była drobna i chuda i nie miała wiele siły potrzebnej do grania i deptania pedałów.
Mąż w okresie Bożego Narodzenia, w czasie mszy, podszedł do organistki i spytał czy może zagrać kilka polskich kolęd po nabożeństwie. Zgodziła się i mąż zaczął grać. Ludzie już wychodzili z kościoła, kiedy obecni tam Polacy usłyszeli znane melodie, cofnęli się od drzwi i szukali skąd dochodzą. Stanęli wokół fisharmonii i podjęli śpiew znanych sobie kolęd. Później mąż poszedł do zakrystii, przedstawił się proboszczowi i otrzymał pozwolenie grania dla Polaków po każdej mszy. Często zastępował siostrę organistkę, kiedy była zmęczona. Mąż grał z jej włoskich nut a ona intonowała pieśni.
Wielkim przeżyciem był dla nas wybór Kardynała Karola Wojtyły na papieża. Nawet Arabowie przychodzili tego dnia do Polaków z gratulacjami. Mąż po pracy pojechał do kościoła dowiedzieć się jaki będzie program obchodów wyboru nowego Papieża. Franciszkanie, prawie wszyscy Włosi, mieli kwaśne miny "taka była tradycja, że papieżami byli Włosi, a tu nagle taka zmiana". No, ale Kościół to posłuszeństwo, wiec podali przybliżoną datę Mszy Koronacyjnej i związanych z nią planów. Wtedy okazało się, że na zamkniętym na stałe chórze są doskonałe organy elektryczne i można na nich grać w czasie dużych uroczystości. Mąż dawno nie grał na organach, umówił się kiedy może przyjść żeby poćwiczyć, no i ustalić repertuar. Przez kilka wieczorów mieliśmy koncerty organowe, bo i znalazły sie nuty koncertowe.
W dzień wielkiej Mszy Koronacyjnej kościół był zapełniony po brzegi Polakami. Autokary od rana zwoziły pracowników polskich firm drogowych i budowlanych, których bazy i campusy mieściły sie poza Trypolisem. Mszę celebrował polski ksiądz, było bardzo uroczyście. Kiedy na koniec mąż zaintonował Boże Coś Polskę... i huknęła pieśń z męskich gardeł, myślałam, że dach z kościoła spadnie, tyle było decybeli. Z choru patrzyłam jak ci ludzie śpiewając stali na baczność i wielu ocierało łzy.
W czasie następnych niedziel chór był już zamknięty. W obsadzie kościoła znalazł się polski ksiądz i msze dla nas były po polsku, a mąż nadal organistował.
Kiedy w 1980 roku wracaliśmy do Warszawy, kupiliśmy we Włoszech elektroniczną fisharmonię, rozkładaną, przystosowaną do przenoszenia i przewożenia.
Na Francji i Libii nie skończyły sie zagraniczne występy męża.
We Florencji jest spora grupa Polek i trochę Polaków, ksiądz polski przyjeżdża raz w roku zawsze w okolicy Bożego Narodzenia; byliśmy akurat w tym okresie u naszych bliskich. Msza celebrowana była w wynajętym kościele, ale nie było organisty a koło ołtarza stała fisharmonia. Mąż z córką poszli do zakrystii i za chwilę odezwała się muzyka. Ksiądz się ucieszył, że jest ktoś kto może zagrać i zaintonować polskie pieśni kościelne. Takie „występy” zdarzyły się chyba jeszcze dwa razy.
Był w domu instrument zwany przez młodzież "klawiszami", wieczorami mąż grał, ale postanowiliśmy, że granie to za mało, trzeba jeszcze pośpiewać. Mąż zbierał nuty, a ja teksty piosenek i tak kilka razy u nas w domu urządziliśmy tematyczne wieczory śpiewane. Były piosenki Powstaniowe, harcerskie, a nawet pieśni masowe. Oczywiście w czasie sylwestrów śpiewaliśmy kolędy.
Kilka razy fisharmonia jeździła z nami na działki do przyjaciół, gdzie śpiewaliśmy do późnych godzin nocnych.
Często, gdy mąż miał w szpitalu dyżur w sobotę i niedzielę, zabierał ze sobą instrument i grał w kaplicy szpitalnej na niedzielnej mszy dla chorych.
Każda okazja i każdy instrument klawiszowy był dla Mietka jak magnes, wszystko jedno czy to było pianino na którym zagrał „koncert na cztery ręce” dwóch pokoleń
czy malutka klawiatura wnuczki przy akompaniamencie gitary
Niestety niedługo po przejściu męża na emeryturę spracowane ręce chirurga, często szorowane do operacji, odmówiły posłuszeństwa i nie chciały już biegać palcami po klawiaturze. Domowa fisharmonia zamilkła.