Sunday, October 30, 2016

Niedzielne czytanie - Pani Engels





Engels - KLIK - jeden z wielkiej czwórki na portertach, które wisiały w moich szkolnych klasach.

A teraz i tutaj. Gdy referowałem tę książkę na spotkaniu klubu książki w mojej lokalnej bibliotece zacząłem od pytania: czy nazwisko Engels coś komuś mówi?
Obecni na spotkaniu to osoby w wieku emerytalnym +. Oczywiście ich odpowiedzią było pytanie: jak to się pisze? 
Większość, nie wszyscy, słyszeli to nazwisko we właściwym kontekście, Znak, że należy się obracać w swojej grupie wiekowej. Jedyna młoda osoba w naszej grupie, Chinka niedawno przybyła do Australii, nie slyszała. Nazwiska Marks również nie. No, za Chiny Ludowe, co się tam dzieje?

Bohaterką książki jest Lizzie Burns, prosta kobieta pochodzenia irlandzkiego zatrudniona w fabryce Engelsa w Manchesterze.
Manchester połowa XIX wieku - sama kwintesencja wczesniego kapitalizmu. Średnia długość życia robotnika poniżej 30 lat. Engels, świeżo przybyły z Niemiec w celu nabrania praktyki w prowadzeniu przedsiębiorstwa, był zaszokowany warunkami pracy. Swoje refleksje opisał w książce The Condition of the Working Class in England - KLIK.
Podczas pobytu w Manchesterze Engels nie wahał się nawiązać bezpośredni kontakt z pracownikami swej fabryki. Jedna z pracownic, Mary Burns, została jego partnerką. Oboje byli przeciwnikami formalnych małżeństw. Nieformalny związek trwał 20 lat, do śmierci Mary w wieku 41 lat.

Lizzie Burns, bohaterka książki, była siostrą Mary. Nie wiadomo o niej nic - KLIK - co dało autorowi swobodę twórczą. Według mnie wykorzystał ją bardo dobrze.
Lizzie, w przeciwieństwie do swojej siostry, ma bardzo praktyczne podejście do życia, co dobrze współgra z działalnością Engelsa - teoretyka komunizmu.  
Po śmierci Mary, Lizzie zajmuje jej miejce jako partnerka Engelsa. Dość dziwne to partnerstwo. Myśliciel i analfabetka. Engels większość czasu spędza poza domem, Lizzie zarządza gospodarstwem. Jednak podczas przelotnych spotkań Lizzie ma okazję rzucić praktyczne uwagi, które, wyrażane dość prymitywną angielszczyzną, świetnie współgrają z, czasem mocno oderwaną od życia, teorią.

Kilka godzin przed śmiercią Lizzie Engels wziął z nią ślub. Wprawdzie już tylko symboliczne, ale jednak zwycięstwo irlandzkiej robotnicy nad teoretykiem komunizmu. .

Okładka dość zagadkowa. Dama na zebrze - czyżby to był odpowiednik naszego - łaska pańska na pstrym koniu jeździ?

Prawdziwa recenzja tutaj - KLIK.

P.S. Ktoś może zapytać co to ma wspólnego z niedzielnym czytaniem?
A wiecie o czym dzisiaj Ewangelia? O Zacheuszu, zamożnym obywatelu Jerozolimy, który, będąc małego wzrostu, wdrapał się na drzewo, żeby zobaczyć Jezusa.
Moje skojarzenie było całkiem inne niż ksiedza. Zaradny i nie boi sie wysiłku - może to własnie jest droga do uniknięcia biedy, lepsza niż miłosierdzie?
Nie jest to jeszcze Manifest Komunistyczny, ale gdzieś po środku.

P.S+ Podałem linki do angielskich stron wikipedii. Powód oczywisty - polska strona wiki na temat Engelsa jest bardzo zdawkowa. Zgodnie z maksymą - czasy słusznie zapomniane.

Friday, October 28, 2016

Upadek Troi

Książkę Petera Ackroyda - Upadek Troi - wypożyczyłem z biblioteki bo była na półce Large Print - duży druk. To spora ulga dla oczu.
Treść przeczyła tytułowi, to było odkrycie Troi. Nie zgadzał się również bohater książki Herr Heinrich Obermann.
Wiedziałem przecież, że Troję odkrył Herr Heinrich Schliemann..
Herr Obermann okazał się osobą mocno dość podejrzaną i wykrętną, przez chwilę więc myślałem, że puentą książki będzie jego kompromitacja - okaże się, że odkrył jakieś inne starożytne wykopalisko. Jednak nie, wkrótce nie było wątpliwości, miejsce wykopalisk to Hissarlik, to było TO.
Więc co to za sztuczki?
Sprawdziłem w wikipedii informacje o Schliemannie - KLIK - i doceniłem inteligencję autora książki.
Okazuje się, że Schliemann był osobą podejrzaną i wykrętną. Peter Ackroyd skoncentrował się na najbardziej romantycznej stronie jego charakteru - oczarowanie Iliadą i wysiłki mające na celu dostosowanie rzeczywiśtości do relacji Homera.
Właśnie taki był Schliemann, traktował Iliadę jak dokument naukowy.

Na czym polega wychwalana przeze mnie inteligencja autora?
Właśnie na zmianie nazwiska. Gdyby bohaterem był Heinrich Schliemann, autor musiałby trzymać się faktów. Użycie fikcyjnej postaci pozwoliło na puszczenie wodzy fantazji - opisanie sytuacji pozwalających Obermannowi zademonstrować potęgę homerowskiej wizjii, lub zmuszających go do ukrycia a nawet zniszczenia znalezisk, które mogłyby tej wizji przeczyć.

To zgadza się z rzeczywistoscią - Schliemann był tak przekonany, że Troja była pierwszym miastem świata, że aby dotrzeć do najniższego poziomu wykopaliska zniszczył to co było powyżej niego. A powyżej była Troja.

Uwaga: to nie jest recenzja książki, fachowa recenzja tutaj - KLIK

Wednesday, October 26, 2016

Naleśniki

Naleśniki to moja specjalność kulinarna. Wprawę mam dużą bo od chyba 5 lat smażę je regularnie dla wnucząt. Obecnie jedna partia (ok 15 sztuk) na tydzień. Rok szkolny ma 40 tygodni, a więc 600 naleśników.
Receptura jest prosta - trochę więcej niż kubek mąki, kubek mleka, kubek wody, 3 jajka, szczypta soli, odrobina oleju - zmiksować...


Mam specjalne patelnie, tylko do naleśników. Ciekawskich zawiodę - nie podrzucam naleśników na patelni...


20 minut póżniej...



Potem posmarować twarogiem, złożyć na ćwiartki i podsmazyć, żeby powierzchnia była chrupiąca...


Teraz można posmarować śmietaną, albo jogurtem, pocukrzyć.

Nic dziwnego, że zwracam uwagę na działania konkurencji, a ta nie śpi. Poniżej wystawa naleśników w oknie japońskiego baru w centrum Melbourne...







A jak to smakuje? Wybrałem truskawkowy nr 1 - ten na zdjęciu o większym formacie.
Pani naleśnikowa rozlała miarkę masy na gorącą płytę. Rozmiar sporo większy niż moja patelnia. Rozprowadziła szpatułką, zadymiło się i za kilka sekund baza była gotowa...


Druga pani przełożyła bazę na płytę, wrzuciła kulkę lodów, psiknęła kremem z plastikowego worka, posypała truskawkami. To trwało tak krótko, że nie zdążyłem zrobic zdjęcia.
Teraz nastąpiło rozczarowanie - to ani przez moment nie wyglądało tak jak ten wachlarz na zdjęciu. Pani zwinęła naleśnik w stożek, owinęła papierem, proszę...



A smak? Kolejne rozczarowanie - ciasto naleśnikowe pewnie zawiera jakiś wzmacniacz czy utwardzacz żeby naleśnik się nie rozpadł. Rezultat - nie ma żadnego smaku, jest twarde i gumowate.

W pewnym sensie była to satysfakcja - moje lepsze. W sumie jednak zawód - wolę spotykać ludzi lepszych od siebie, produkty lepsze niż te, które ja potrafię zrobić.

Chociaż po kolejnym spotkaniu nawet tego nie jestem pewien...


Ten pan powyżej to nieznany mi Japończyk na przystanku tramwajowym. Na głowie miał stary, powojenny, hełm. On jest na pewno lepszy ode mnie, ale nie byłem z tego powodu zadowolony.

Sunday, October 23, 2016

Niedzielne czytanie

Dzisiaj, 30. niedziela zwyczajna, drugie czytanie - List św Pawła do Tymoteusza - a tam to zdanie:


Nie, nie nadanie Jana Marka, ale...  "W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem...". A to było tak -

Jana Marka poznałem w roku 1994, w Predazzo, na wyścigu narciarskim Marcialonga. Spodobał mi się od pierwszego wejrzenia i przez wiele lat utrzymywaliśmy kontakt korespondencyjny. W 1998 roku odwiedziłem go w jego rodzinnej wiosce Pogórze koło Skoczowa. Miałem okazję zobaczyć jak popularną był osobą, zarówno w Pogórzu jak i w Skoczowie, jak szanowali go ludzie.



Któregoś dnia wspomniał, że zorganizował w Pogórzu górski Bieg Świętojański.
- Widzisz jaki samolub jestem - bieg na swoje własne imieniny. A potem, na poważnie, spytał - Lechu, a ty byś się tu kiedyś w czerwcu nie wybrał? Takby mi było przyjemnie gdybyś ty w tym biegu wziął udział.
Wtedy jeszcze intensywnie pracowałem i z trudem udawało mi się wykroić trochę urlopu na maratony narciarskie poza Australią. Okazja trafiła się dopiero w 2008 roku. Jan Marek już nie żył. 20 czerwca przyjechałem do Skoczowa. Pierwsza rzecz jaką zauważyłem to plakat...


A więc bieg ma imię mojego przyjaciela. To zdopingowało mnie jeszcze bardziej. Niestety przed startem mina mi zrzedła. W biegu uczestniczyło wielu emerytów takich jak ja. Przysiadłem się do grupki w koszulkach z napisem Dreptak. Wkrótce zorientowałem się, że te Dreptaki startują co tydzień w jakimś biegu długodystansowym. Nic tu po mnie.
Na starcie ustawiłem się na samym końcu stawki. Dreptaki wyrwały do przodu, koło mnie dreptała jakaś młoda para. Zorientowałem się, że mężczyzna jest doświadczonym biegaczem a kobieta debiutantką i biegnie pod jego opieką. Postanowiłem się ich trzymać.
Sił wystarczyło mi tylko na 500 metrów. Przebiegaliśmy niedaleko stadionu, dalej droga prowadziła gdzieś na pola, w lasy, w góry. Uznałem, że wystarczy, cichutko spakuję się, powiadomię organizatorów i wrócę do domu.
Ledwie zrobiłem pierwszy krok w bok zatrzymał mnie kilkunastoletni chłopak -
- Tak nie wolno! Bieg trzeba ukończyć!
Tłumaczyłem, że nie dam rady, że narobię tylko kłopotu. Do chłopaka dołączyło dwóch kolegów na rowerach.
- My jesteśmy tylna straż. My pana nie opuścimy. Musi pan ukończyć bieg. Nam się nie spieszy.

Nie opuścili. Nie spieszyłem się, wiekszość trasy przeszedłem, czasami, na płaskim, trochę podreptałem. Było pięknie. Najpierw zapach świeżo skoszonej trawy, potem wiejskie gospodarstwa. Przed chałupami ogniska świętojańskie, Ludzie pozdrawiali mnie, moi towarzysze opowiadali im moją historię. W górach było ciężko, ale posuwałem się do przodu. Wreszcie z powrotem Pogórze, stadion. Na mecie czekał na mnie ktoś z organizatorów. Powitał mnie serdecznie - ja pana pamiętam jak pan był w naszym klubie z panem Janem.

Spakowałem się i ruszyłem w drogę powrotną. Przechodziłem koło szkoły, na schodach siedziało kilku uczniów. Spojrzeli na mnie badawczo -
- Ukończył pan bieg?
- Ukończyłem.
- Tak trzeba - potwierdzili.

Dopiero wtedy zauważyłem tabliczkę nad ich głowami.

Dobrze ich tam uczą.

Thursday, October 20, 2016

Pułapki zawodu librecisty

Żyję życiem innych. Z tym, że ci "inni" dawno temu zmarli.
Właśnie zakończył życie librecista, który wypełniał mój czas przez ostatnie kilka tygodni.
Jak sam pisze: "Ja, który pisałem ody dla koronowanych głów, teraz piszę zamówienia na kiełbasę".
Za to libretta pisze sama caryca Katarzyna Wielka.

Szczegóły tutaj - KLIK.


Thursday, October 13, 2016

Ewa Frank w Wiedniu


"Gdy więc na liście zabiegających o audiencję u cesarza z okazji jego imienin pojawia się nazwisko Józefa Jakuba Franka, Józef II i jego matka sa wielce zadowoleni i ciekawi, jako że o Franku i jego córce mówią już wszyscy...
... Ta (Ewa Frank) wydaje mu się prostolinijna i spłoszona, nie wabi i nie udaje. Jest nieduża, w przyszłości, jak wszystkie kobiety Wschodu, będzie pulchna, teraz osiągnęła stan pełnego rozkwitu. Ma bladą, lekko seledynową cerę, bez rumieńców, ogromne oczy i wspaniałe włosy ułożone wysoko; na czoło i szyję spadają piękne zalotne loczki... Cesarz z przyjemnością znajduje, że Ewa mimo onieśmielenia potrafi być dowcipna...
"
Olga Tokarczuk - Księgi Jakubowe - str 190.

".. po śmiesznym spektaklu, który oglądali z tarasu pałacu w Schoenbrunn. Nie pamięta treści komedii, nic nie rozumiała w tym dziwnym niemieckim. Sztuka rozbawiła cesarza; miał dobry humor. Kilka razy dotknął jej dłoni. Tego samego wieczoru przyjechała po nią dama dworu, pani Stamm, czy jakoś tak, i kazała jej włożyć najlepszą bieliznę..."
Olga Tokarczuk - Księgi Jakubowe - str 181.

"Po wiedeńskiej prapremierze opery Wesele Figara niejakiego Mozarta, której zażyczył sobie cesarz jeszcze przed premierą we Francji, do Ewy podchodzi..."
Olga Tokarczuk - Księgi Jakubowe - str 153.

"... władca nakazał Frankowi opuszczenie kraju. W marcu 1786 osiedlił się on w Offenbach am Main..."
Wikipedia - KLIK.

Maria Teresa, Jakub Frank - wszystko pięknie, ale po co do tego  jeszcze Mozart i Wesele Figara i jeszcze Francja? Już tyle razy ludzie to pokręcili - więcej przekrętów tutaj - KLIK.

Żeby cztelników nie wodzić na manowce wyjaśnię, że premiera Wesela Figara odbyła się w maju 1786 roku czyli dwa miesiące PO wyjeździe Jakuba Franka z Austrii.

Tuesday, October 4, 2016

Jasny piorun




Dramat choć przedstawiony angielszczyzną marną -
kogoś - biały promień przypalił na czarno.

Sunday, October 2, 2016

Wielki Finał

Wczoraj - sobota - odbył się Wielki Finał futbolu australijskiego. To gra bardzo popularna w naszym stanie Wiktoria, kiedyś tylko w Wiktorii w nią grano, ale w ostatnich latach, trochę na siłę, spopularyzowano ją w pozostałych stanach Australii. Szerzej pisałem o tym tu - KLIK.

Wielkiego Finału nigdy nie oglądałem. Oglądałem w życiu tylko jeden mecz i to tylko w celach poznawczych, ale samo zjawisko społeczne uważam za sympatyczne.
Ponieważ sport jest uprawiany tylko w Australii więc jego kibice mają absolutnie uzasadnioną dumę, że to jest coś w czym nasz kraj jest najlepszy na świecie. To być może jest przyczyną pewnego złagodzenia obyczajów. Z jednej strony istnieje ogromny patriotyzm klubowy, z drugiej jednak chyba nigdy w historii tego sportu nie doszło do konfliktów między kibicami przeciwnych drużyn.

W tym roku finał miał specjalny charakter gdyż jedna z występujących w nim drużyn - Western Bulldogs - ostatni raz wygrała w finale 62 lata temu. Jeszcze przed finałem pokazywano w telewizji wzruszające wspomnienia kibiców, który przez 2 generacje czekali na TEN dzień, a tak wielu nie doczekało.

Wybrałem się więc wczoraj na przedmeczowy spacer dookoła MCG - Melbourne Cricket Grounds -stadion, na którym rozgrywany był finał - pojemność 100,000.

Oto kilka zdjęć z tego spaceru...


Przedmeczowy pikinik, a może tu nocowali?


Kibic Bulldogów.


Pomnik jednej z byłych gwiazd tego sportu. Na tym zdjęciu szybuje ponad stadionem, w którym rozgrywany jest tenisowy Australian Open.


Kibice kierują się do wejść. Ja zaś skierowałem się do celu mojej wizyty w mieście - biblioteki stanowej. Tu też ludzi nie brakowało. Do tego stopnia, że nie znalazłem wolnego miejsca na parterze.


Na szczęście budynek jest pojemny.


Dla porządku dodam, że Wielki Finał wygrały Buldogi - relacja tutaj - KLIK.

P.S. W zlinkowanej relacji podano, że na stadionie było 99,981 widzów. Więc pozostało 19 wolnych miejsc? Wstyd kibice :(