Czytanie o dobrym pasterzu, który nie szczędzi trudu by odnaleźć zagubioną owcę było tydzień temu.
W ostatni czwartek St Vincent de Paul Society (Stowarzyszenie Wincentego a Paulo) zorganizowało spotkanie pod tytułem: Co to znaczy być katolicką organizacją charytatywną po ustaleniach Królewskiej Komisji do spraw seksualnego wykorzystywania nieletnich przez Kościoły w Australii.
Zastanowiłem się... czy wiele osób zdaje sobie sprawę, że St Vincent de Paul Society jest organizacją katolicką?
Członkowie chyba tak, chociaż kiedy się zapisywałem to nie przypominam sobie żeby pytano mnie o przynależność religijną. Podczas naszych wizytacji u osób proszących o pomoc nigdy nie poruszamy tematów religijnych.
Czy osoby korzystające z naszych usług zastanawiają się nad skrzywieniami naszego ideowego kręgosłupu?
Chyba nie. Być może zastanawiają się sponsorzy. A zatem temat spotkania powinien interesować kierownictwo naszej organizacji, ale nie mnie, szeregowegopracownika.
Mimo to poszedłem.
Co Komisja zaleca podane jest w skrócie TUTAJ. Na końcu jest link do pełnego raportu Komisji. Równolegle z tym prowadzona jest akcja prokuratury o ukaranie winnych i kompensatę dla pokrzywdzonych.
Nie to jednak było przedmiotem naszego spotkania. Spotkanie było dla zaangażowanych w pracę społeczną ludzi, którzy nagle znaleźli się pod flagą mocno krytykowanej a czasem nawet nienawidzonej instytucji.
Pierwszym mówcą był biskup pochodzenia wietnamskiego. Nie szczędził on słów krytyki pod adresem swojego Kościoła. Podejrzewam, że jego zwierzchnicy nie są aż tak kategoryczni.
Moją uwagę zwróciły dwa fragmenty jego wypowiedzi -
Co robią protestanci gdy wybuchła niezgoda? Zakładają nowy Kościół.
Co robią katolicy w takiej sytuacji? Zakładają nowy zakon. Najlepszy przykład to św Franciszek z Asyżu - bardzo krytyczny w stosunku do kościelnej hierarchii, ale z drugiej strony praktyczny - założył zakon, w którym realizował swoją wizję Kościoła.
Wasze stowarzyszenie jest czymś podobnym.
Drugi fragment dotyczył roli kobiet w kościele. Biskup wspomniał, że kilka tygodni wcześniej był w Watykanie na "święcie kobiet". Wystąpiła tam m. in. była premier Irlandii Mary McAleese - KLIK, która patrząc prosto w oczy papieżowi Franciszkowi stwierdziła - Kościół przez prawie dwa tysiące lat ignorował rolę kobiet. Rezultat - teraz leżycie w błocie klapiąc bezradnie jednym skrzydłem. Tyle się mówi o odnowie Kościoła a ja, tu w Rzymie, widzę setki instytucji, w których kobiety pełnią jedynie rolę służących.
Następnie głos zabrała popularna dziennikarka radiowa i telewizyjna Geraldine Doogue. Prawdę mówiąc trudno mi było znaleźć w tym jakąś myśl przewodnią, ale bardzo spodobało mi się jej końcowe przesłanie - belong before believe - czyli najpierw przynależność, wiara później.
Wydaje mi się, że moje życie dopisało drugą część do tego hasła.
Oczywiście, jak prawie wszyscy z mojego pokolenia najpierw przynależałem - chrzest, praktykująca rodzina, katolicka szkoła.
Wiara przyszła nieco później, za sprawą rodziny i szkoły.
A potem... wiara jakoś wywietrzała.
Jednak teraz, pod koniec życia, gdy okazało się, że jestem w obcym kraju, gdy mój własny kraj jest również dla mnie obcy, gdy stwierdziłem, że nie mam żadnego wpływu na losy swojej rodziny, teraz właśnie odkryłem, że jedyne miejsce, w którym czuję się dobrze, pewnie i spokojnie, to kościół. Że jedyne miejsce gdzie moja obecność i działanie są od ręki akceptowane i pożytecznie wykorzystywane to St Vincent de Paul Society.
A zatem moje przesłanie to: belong before believe and belong even more when you lost your faith.
P.S. Odniosłem wrażenie, że polskie Stowarzyszenie św Wincentego a Paulo jest zupełnie niepodobne do australijskiego.
Jest podporządkowane Zgromadzeniu Księży Misjonarzy i na pierwszym miejscu stawia wiarę i ceremonie religijne. Informacji na temat bardziej praktycznej działalności nie udało mi się znaleźć. Na stronie głównej - KLIK- wyświetlane jest 5 ilustracji - księża, śpiewnik, święty Wincenty, Rodzina Wincentyńska (księża i zakonnicy), cudowny medalik
Dla porównania strona stowarzyszenia australijskiego - KLIK. Etykiety w czołówce strony: Find Help... Get involved - Znajdź pomoc... Włącz się. Na stronie głównej wyświelanych jest 8 ilustracji. Na żadnej nie ma jakiegokolwiek symbolu religijnego.
Może jednak ta Australia to dobra końcowa przystań.
Sunday, April 29, 2018
Tuesday, April 24, 2018
Pigdin Polish
Wczoraj moja 4-letnia wnuczka zapytała - Dziadzia, how you say in Polish - pidgin Polish?
Wnuczka jest ponownie na etapie językowych eksperymentów. Czasem, gdy wiozę ją samochodem z przedszkola, pokazuje na drzewo i pyta - Dziadzia, what is this?
- A tree - odpowiadam.
- No dziadzia, I call it bum-bum.
Potem przy każdym mijanym drzewie sprawdza czy zapamiętałem. Wreszcie, po kilku minutach, zapomina.
Grace zna kika słów po polsku. Potrafi też zaśpiewać 100 lat, ale nie potrafiłaby przetłumaczyć na angielski tego co śpiewa.
Czasami, szczególnie w obecności babci, robi polskojęzyczne eksperymenty.
- Babcia, babcia, this is moja noga.
Palcem pokazuje na oko. Próba korekty wywołuje krótki przegląd całego jej polskiego słownictwa przy czym każde słowo jest kojarzone w niewłaściwy sposób.
Jednak wczoraj skończyły się żarty - patrz pierwsza linijka wpisu.
Pidgin English - to znany termin. Przez długie lata wydawało mi się, że to nazwa języka którym posługują się mieszkańcy Papui Nowej Gwinei.
Papua New Gwinea, w skrócie PNG - angielska wymowa pi-en-dżi - trochę kojarzy mi się z wymową pidgin (fonetycznie pydżyn).
Drugie moje skojarzenie to gołąb - po angielsku pigeon.
Pytanie wnuczki zmusiło mnie do weryfikacji własnej wiedzy.
Po pierwsze - Papua Nowa Gwinea. Faktycznie urzędowym językiem jest tam tok pisin, Anglosasi nazywają go pidgin English albo New Guinea pidgin. Słowo tok to według mnie angielskie talk - rozmowa - wymówione w języku pidgin English.
Po drugie - słowo pidgin. Okazuje się, że jest to słowo chińskie pochodzenia angielskiego - tak właśnie chińscy kupcy wymawiali angielskie słowo business.
Oczywiście - handlarze wędrujący do obcego kraju musieli znać podstawowe słownictwo kraju gospodarzy żeby prowadzić byznes. Przy tej okazji naginali wymowę do specyfiki własnego języka. Szczególnie w przypadku angielskiego to naginanie jest mocno słyszalne.
Wikipedia jednak wspomina również moje drugie skojarzenie - gołębia gdyż te ptaki wykorzystywano do przenoszenia korespondencji (również międzynarodowej).
Po trzecie - czy istnieje pidgin Polish?
Wikipedia - KLIK - podaje etymologię oraz charakterystykę języków typu pidgin i podaje dość obszerną listę.
Zaciekawiły mnie przypadki pidgin używanego w kontakach między krajami europejskimi. RusseNorsk używany przez około 150 lat przez handlarzy wymieniających rosyjskie zboże na norweskie ryby.
Pidgin baskijsko-islandzki - używany przez baskijskich wielorybników. Zadziwiające. Dlaczego akurat Baskowie? Może dlatego, że nie mieli własnego kraju?
Jeszcze jedna ciekawostka - pidgin English używany w Indiach nosił nazwę butler English czyli angielski służących.
No a polski pigdin?
Istnieje, istnieje. To język, którym posługują się między sobą Polacy mieszkający w Australii.
Jak mam zatem odpowiedzieć na pytanie wnuczki?
Chyba odpowiem - bum-bum.
Wnuczka jest ponownie na etapie językowych eksperymentów. Czasem, gdy wiozę ją samochodem z przedszkola, pokazuje na drzewo i pyta - Dziadzia, what is this?
- A tree - odpowiadam.
- No dziadzia, I call it bum-bum.
Potem przy każdym mijanym drzewie sprawdza czy zapamiętałem. Wreszcie, po kilku minutach, zapomina.
Grace zna kika słów po polsku. Potrafi też zaśpiewać 100 lat, ale nie potrafiłaby przetłumaczyć na angielski tego co śpiewa.
Czasami, szczególnie w obecności babci, robi polskojęzyczne eksperymenty.
- Babcia, babcia, this is moja noga.
Palcem pokazuje na oko. Próba korekty wywołuje krótki przegląd całego jej polskiego słownictwa przy czym każde słowo jest kojarzone w niewłaściwy sposób.
Jednak wczoraj skończyły się żarty - patrz pierwsza linijka wpisu.
Pidgin English - to znany termin. Przez długie lata wydawało mi się, że to nazwa języka którym posługują się mieszkańcy Papui Nowej Gwinei.
Papua New Gwinea, w skrócie PNG - angielska wymowa pi-en-dżi - trochę kojarzy mi się z wymową pidgin (fonetycznie pydżyn).
Drugie moje skojarzenie to gołąb - po angielsku pigeon.
Pytanie wnuczki zmusiło mnie do weryfikacji własnej wiedzy.
Po pierwsze - Papua Nowa Gwinea. Faktycznie urzędowym językiem jest tam tok pisin, Anglosasi nazywają go pidgin English albo New Guinea pidgin. Słowo tok to według mnie angielskie talk - rozmowa - wymówione w języku pidgin English.
Po drugie - słowo pidgin. Okazuje się, że jest to słowo chińskie pochodzenia angielskiego - tak właśnie chińscy kupcy wymawiali angielskie słowo business.
Oczywiście - handlarze wędrujący do obcego kraju musieli znać podstawowe słownictwo kraju gospodarzy żeby prowadzić byznes. Przy tej okazji naginali wymowę do specyfiki własnego języka. Szczególnie w przypadku angielskiego to naginanie jest mocno słyszalne.
Wikipedia jednak wspomina również moje drugie skojarzenie - gołębia gdyż te ptaki wykorzystywano do przenoszenia korespondencji (również międzynarodowej).
Po trzecie - czy istnieje pidgin Polish?
Wikipedia - KLIK - podaje etymologię oraz charakterystykę języków typu pidgin i podaje dość obszerną listę.
Zaciekawiły mnie przypadki pidgin używanego w kontakach między krajami europejskimi. RusseNorsk używany przez około 150 lat przez handlarzy wymieniających rosyjskie zboże na norweskie ryby.
Pidgin baskijsko-islandzki - używany przez baskijskich wielorybników. Zadziwiające. Dlaczego akurat Baskowie? Może dlatego, że nie mieli własnego kraju?
Jeszcze jedna ciekawostka - pidgin English używany w Indiach nosił nazwę butler English czyli angielski służących.
No a polski pigdin?
Istnieje, istnieje. To język, którym posługują się między sobą Polacy mieszkający w Australii.
Jak mam zatem odpowiedzieć na pytanie wnuczki?
Chyba odpowiem - bum-bum.
Sunday, April 22, 2018
Niedzielne czytanie - brak
Niedziela, właściwie już jej koniec. Jutro wczesna pobudka do wnuczki.
To był bardzo ładny dzień, słonecznie, kolorowo.
Tylko... nie było czytania, ani słuchania, ani oglądania.
Koniec dnia a tak jakby go nie było.
To był bardzo ładny dzień, słonecznie, kolorowo.
Tylko... nie było czytania, ani słuchania, ani oglądania.
Koniec dnia a tak jakby go nie było.
Saturday, April 21, 2018
Friday, April 20, 2018
Fake News
Dzisiaj rano, w wyświetlanych tutaj polskich wiadomościach POLSAT News, obejrzałem warszawskie obchody 75. rocznicy Powstania w Getcie.
Natychmiat po zakończeniu wiadomości przełączyłem telewizor na nasze, australijskie, ABC News a tam - relacja z obchodów w Izraelu 70 rocznicy obchodów rocznicy utworzenia obecnego państwa Izrael.
Zastanowiłem się - czy rzeczywiście państwo Izrael utworzono 19 kwietnia? A może ustalono taką datę obchodów aby uczcić Powstanie w Getcie?
Zanim jednak zdołałem poszukać informacji na ten temat wytrzeszczyłem oczy ze zdumienia. Otóż w australijskiej relacji z obchodów święta niepodległości w Jerozolimie, tutejsza telewizja wyświetliła fragment obchodów warszawskich przed pomnikiem Bohaterów Getta.
Przed chwilą sprawdziłem jak to jest z tą zbieżnością rocznic.
Okazało się, że niepodległość Izraela ogłoszono 14 maja 1948 roku. Według żydowskiego kalendarza był to piąty dzień miesiąca Iyar. Ponieważ kalendarz żydowski jest księżycowo-słoneczny więc nie zgadza się z naszym, słonecznym.
Właśnie w tym roku tak się złożyło, że 5 Ijar wypadł 19 kwietnia.
I to nie jest fake news.
Natychmiat po zakończeniu wiadomości przełączyłem telewizor na nasze, australijskie, ABC News a tam - relacja z obchodów w Izraelu 70 rocznicy obchodów rocznicy utworzenia obecnego państwa Izrael.
Zastanowiłem się - czy rzeczywiście państwo Izrael utworzono 19 kwietnia? A może ustalono taką datę obchodów aby uczcić Powstanie w Getcie?
Zanim jednak zdołałem poszukać informacji na ten temat wytrzeszczyłem oczy ze zdumienia. Otóż w australijskiej relacji z obchodów święta niepodległości w Jerozolimie, tutejsza telewizja wyświetliła fragment obchodów warszawskich przed pomnikiem Bohaterów Getta.
Przed chwilą sprawdziłem jak to jest z tą zbieżnością rocznic.
Okazało się, że niepodległość Izraela ogłoszono 14 maja 1948 roku. Według żydowskiego kalendarza był to piąty dzień miesiąca Iyar. Ponieważ kalendarz żydowski jest księżycowo-słoneczny więc nie zgadza się z naszym, słonecznym.
Właśnie w tym roku tak się złożyło, że 5 Ijar wypadł 19 kwietnia.
I to nie jest fake news.
Sunday, April 15, 2018
Niedzielne czytanie - o strachu
Tydzień temu wspomniałem na tym blogu książkę Juliana Barnesa - Nothing to be Frightened of - Nie ma czego się bać.
Poprzednim razem wspomniałem boskie akcenty w tej książce, dzisiaj wspomnę ludzkie.
Autor pisze, że bardzo dużo myśli o śmierci i że się jej boi.
To chyba oczywiste - jakby na ten temat nie myślał, to nie miałby czego napisać.
Julian Barnes to przede wszystkim wielki erudyta. Nic więc dziwnego, że w książce wykorzystuje wiele stosownych przykładów i cytatów.
Kręgosłupem powieści jest bardzo luźna relacja o procesie umierania rodziców autora. Rodzice (ojciec agnostyk, matka ateistka) raczej nie bali się śmierci. Według mnie słusznie, oboje doświadczyli wylewów do mózgu i w rezultacie częściowy paraliż. Do tego dołączyła się demencja.
Autor jest człowiekiem dobrze sytuowanym, jego rodzice to pokolenie solidnych i pracowitych ludzi, więc wcześniej zabezpieczyli sobie środki na spokojną starość. Na dodatek obaj synowie odwiedzali rodziców regularnie. Ale mimo to zadziwiło mnie, że autor, mając taki przykład we własnym domu, nadal beztrosko gaworzy o dumaniu na temat strachu przed śmiercią.
A gdyby tak jeszcze spojrzał poza własny ogródek...
Podczas przerwy w czytaniu zeknąłem na ekran telewizora - ABC TV - zaprezentowała reportaż o tragicznych skutkach braku wystarczającej opieki w domach starców - KLIK.
Prawdopodobnym powodem jest redukcja ilości kwalifikowanego personelu medycznego.
To zrozumiałe, australijski system opieki nad osobami starszymi pęka w szwach.
Kwalifikowany personel medyczny to jednak tylko czubek góry lodowej.
Prasa czasem donosi o przypadkach ogromnego zaniedbania pensjonariuszy domów starców. Zdarzają się przypadki wprowadzania rygorów, którym niedołężni pensjonariusze nie są w stanie sprostać. Zdarzają się przypadki znęcania się nad pensjonariuszami.
Nie ma się czemu dziwić. Okazuje się, ze 40% mieszkańców "nursing homes" nie jest przez nikogo odwiedzanych - KLIK. Zatem nie ma sie komu poskarżyć, nikt nie zauważy potłuczeń, oznak wygłodzenia czy zaniedbania.
A tu mi ktoś mamrocze o celowości strachu przed śmiercią.
Poprzednim razem wspomniałem boskie akcenty w tej książce, dzisiaj wspomnę ludzkie.
Autor pisze, że bardzo dużo myśli o śmierci i że się jej boi.
To chyba oczywiste - jakby na ten temat nie myślał, to nie miałby czego napisać.
Julian Barnes to przede wszystkim wielki erudyta. Nic więc dziwnego, że w książce wykorzystuje wiele stosownych przykładów i cytatów.
Kręgosłupem powieści jest bardzo luźna relacja o procesie umierania rodziców autora. Rodzice (ojciec agnostyk, matka ateistka) raczej nie bali się śmierci. Według mnie słusznie, oboje doświadczyli wylewów do mózgu i w rezultacie częściowy paraliż. Do tego dołączyła się demencja.
Autor jest człowiekiem dobrze sytuowanym, jego rodzice to pokolenie solidnych i pracowitych ludzi, więc wcześniej zabezpieczyli sobie środki na spokojną starość. Na dodatek obaj synowie odwiedzali rodziców regularnie. Ale mimo to zadziwiło mnie, że autor, mając taki przykład we własnym domu, nadal beztrosko gaworzy o dumaniu na temat strachu przed śmiercią.
A gdyby tak jeszcze spojrzał poza własny ogródek...
Podczas przerwy w czytaniu zeknąłem na ekran telewizora - ABC TV - zaprezentowała reportaż o tragicznych skutkach braku wystarczającej opieki w domach starców - KLIK.
Prawdopodobnym powodem jest redukcja ilości kwalifikowanego personelu medycznego.
To zrozumiałe, australijski system opieki nad osobami starszymi pęka w szwach.
Kwalifikowany personel medyczny to jednak tylko czubek góry lodowej.
Prasa czasem donosi o przypadkach ogromnego zaniedbania pensjonariuszy domów starców. Zdarzają się przypadki wprowadzania rygorów, którym niedołężni pensjonariusze nie są w stanie sprostać. Zdarzają się przypadki znęcania się nad pensjonariuszami.
Nie ma się czemu dziwić. Okazuje się, ze 40% mieszkańców "nursing homes" nie jest przez nikogo odwiedzanych - KLIK. Zatem nie ma sie komu poskarżyć, nikt nie zauważy potłuczeń, oznak wygłodzenia czy zaniedbania.
A tu mi ktoś mamrocze o celowości strachu przed śmiercią.
Sunday, April 8, 2018
Niedzielne czytanie - Bóg na niektóre okazje
Ludwig Wittgenstein, filozof - KLIK - po pierwsze jest mi znany jako brat Paula Wittgensteina - pianisty - KLIK.
Paul Wittgenstein zaś jest mi znany jako osoba, dla której Maurice Ravel dedykował koncert fortepianowy na jedną rękę - bo drugą rękę Paul stracił na froncie rosyjskim podczas I Wojny.
To pamiętam od prawie 60 lat. Wtedy usłyszałem ten koncert w Filharmonii Narodowej w Warszawie.
Po drugie zaś zetknąłem się z Ludwigiem Wittgensteinem jako filozofem.
Przyznam się, że filozofia kończy się u mnie na Sokratesie. Platon i Arystoteles są już dla mnie w niektórych miejscach niezrozumiali. Wszyscy późniejsi filozofowie są dla mnie niezrozumiali w całości.
Wittgenstein też. Jednak niektóre jego przemyślenia na temat języka trafiły do mojej wyobraźni. Nie będę tego tematu rozwijał gdyż obawiam się, że moje, inspirowane Wittgensteinem, wnioski mogą nie mieć nic wspólnego z jego teoriami.
Obecnie czytam kolejną, już chyba szóstą, książkę Juliana Barnesa - Nothing to be Frightened of - czyli - Nie ma się czego bać.
Chodzi oczywiście o śmierć.
Kwestia śmierci w dość oczywisty sposób łączy się z religią i Bogiem i tu Barnes przywołuje Wittgensteina (filozofa).
Julian Barnes deklaruje się jako agnostyk. W młodości był ateistą, ale z wiekiem utracił pewność siebie i swoich przekonań.
Otóż Ludwig Wittgenstein przez pewien czas był nauczycielem w szkole wiejskiej w Austrii. Miejscowi uważali go za zimnego ekscentryka, ale bardzo oddanego swoim uczniom.
Pewnego razu wybrał się z uczniami na wycieczkę do Wiednia. Droga powrotna była ciężka - jazda pociągiem do Gloggnitz a potem kilkunastokilometrowy marsz do rodzinnej wsi.
Było ciemno, wiele dzieci było mocno wystraszonych.
Wittgenstein podchodził do każdego z osobna i cicho mówił: Boisz się? W takim razie myśl tylko o Bogu.
Konkluzja Juliana Barnesa - wiara w Boga w niektórych okolicznościach nie zaszkodzi. Na pewno pomogła dzieciom - niestniejący Bóg chronił je skutecznie przed niestniejącymi leśnymi stworami i demonami.
Tak sobie myślę, że we współczesnym świecie wiele demonów trapiących ludzi istnieje tylko w ich wyobraźni. Wniosek - wierzyć w Boga.
Paul Wittgenstein zaś jest mi znany jako osoba, dla której Maurice Ravel dedykował koncert fortepianowy na jedną rękę - bo drugą rękę Paul stracił na froncie rosyjskim podczas I Wojny.
To pamiętam od prawie 60 lat. Wtedy usłyszałem ten koncert w Filharmonii Narodowej w Warszawie.
Po drugie zaś zetknąłem się z Ludwigiem Wittgensteinem jako filozofem.
Przyznam się, że filozofia kończy się u mnie na Sokratesie. Platon i Arystoteles są już dla mnie w niektórych miejscach niezrozumiali. Wszyscy późniejsi filozofowie są dla mnie niezrozumiali w całości.
Wittgenstein też. Jednak niektóre jego przemyślenia na temat języka trafiły do mojej wyobraźni. Nie będę tego tematu rozwijał gdyż obawiam się, że moje, inspirowane Wittgensteinem, wnioski mogą nie mieć nic wspólnego z jego teoriami.
Obecnie czytam kolejną, już chyba szóstą, książkę Juliana Barnesa - Nothing to be Frightened of - czyli - Nie ma się czego bać.
Chodzi oczywiście o śmierć.
Kwestia śmierci w dość oczywisty sposób łączy się z religią i Bogiem i tu Barnes przywołuje Wittgensteina (filozofa).
Julian Barnes deklaruje się jako agnostyk. W młodości był ateistą, ale z wiekiem utracił pewność siebie i swoich przekonań.
Otóż Ludwig Wittgenstein przez pewien czas był nauczycielem w szkole wiejskiej w Austrii. Miejscowi uważali go za zimnego ekscentryka, ale bardzo oddanego swoim uczniom.
Pewnego razu wybrał się z uczniami na wycieczkę do Wiednia. Droga powrotna była ciężka - jazda pociągiem do Gloggnitz a potem kilkunastokilometrowy marsz do rodzinnej wsi.
Było ciemno, wiele dzieci było mocno wystraszonych.
Wittgenstein podchodził do każdego z osobna i cicho mówił: Boisz się? W takim razie myśl tylko o Bogu.
Konkluzja Juliana Barnesa - wiara w Boga w niektórych okolicznościach nie zaszkodzi. Na pewno pomogła dzieciom - niestniejący Bóg chronił je skutecznie przed niestniejącymi leśnymi stworami i demonami.
Tak sobie myślę, że we współczesnym świecie wiele demonów trapiących ludzi istnieje tylko w ich wyobraźni. Wniosek - wierzyć w Boga.
Thursday, April 5, 2018
Gdy Maria Stuart miała ból głowy
...wówczas jej francuskie dwórki mówiły: Marie est malade. A najlepszym lekarstwem był dżem z pomarańczy. I tak powstała ta nazwa.
Wikipedia twierdzi, że to nieprawda - KLIK. - że wprawdzie są to przetwory z pomarańczy, ale nazwa pochodzi z portugalskiego i że oryginalnie były to przetwory z pigwy.
Moje doświadczenie jest zupełnie inne.
Marmolada - to było smarowidło gorszego gatunku. Ze śliwek albo z buraków, albo z jednego i drugiego. Marmolady nie sprzedawali w słoikach ale ucinali kostkę z wielkiej, solidnej bryły.
Relacje o życiu w obozach koncentracyjnych wspominały, że więźniowie dostawali marmoladę do chleba. Przypominam sobie, że dawano nam marmoladę na obozach wojskowych.
Natomiast w domu jadło się najczęściej przetwory sporządzone w domu. Czasami kupowało się dżem w sklepie. Ale nigdy nie był on z pomarańczy.
Wikipedia twierdzi, że to nieprawda - KLIK. - że wprawdzie są to przetwory z pomarańczy, ale nazwa pochodzi z portugalskiego i że oryginalnie były to przetwory z pigwy.
Moje doświadczenie jest zupełnie inne.
Marmolada - to było smarowidło gorszego gatunku. Ze śliwek albo z buraków, albo z jednego i drugiego. Marmolady nie sprzedawali w słoikach ale ucinali kostkę z wielkiej, solidnej bryły.
Relacje o życiu w obozach koncentracyjnych wspominały, że więźniowie dostawali marmoladę do chleba. Przypominam sobie, że dawano nam marmoladę na obozach wojskowych.
Natomiast w domu jadło się najczęściej przetwory sporządzone w domu. Czasami kupowało się dżem w sklepie. Ale nigdy nie był on z pomarańczy.
Subscribe to:
Posts (Atom)