Co tydzień wykupuję kupon Oz-lotto - jeden z tutejszych totolotków - a jest ich chyba aż 5.
W Oz-lotto jest najmniejsza szansa wygranej, ale też jest najtańszy - $1.30.
Przez kilka tygodni nikt nie trafił kompletu numerów i ani się spostrzegłem a główna nagroda wzrosła do $40 milionów.
Zauważyłem to gdy było już za późno - po wykupieniu kuponu. Boże drogi - nie pozwól mi wygrać! Przecież taka wygrana mnie zabije.
Losowanie odbywa się we wtorki. Nie sprawdzałem numerów, bo jeśli bym wygrał, to pewnie nie mógłbym spać, a przecież dzisiaj (środa) od rana praca u św Wincentego.
W drodze do pracy jednak sprawdziłem. Najpierw rzuciła mi się w oczy informacja, że komplet numerów trafiła tylko jedna osoba, a zatem wygral całe $40 milionów. Ledwie zerknąłem na numery a już wiedziałem, że to nie ja. Ciężar spadł mi z serca.
Z ochotą zabralem się do zmiatania liści. U nas jesień w pełni a mój sklep znajduje się w zamożnej dzielnicy. Ulice obsadzone klonami, liści po kolana. Wypełniłem nimi dwa duże, mocno ubite worki.
Takie 40 milionów mogę jeszcze jakoś udźwignąć.
Wednesday, May 31, 2017
Sunday, May 28, 2017
Niedzielne czytanie - Najlepsza Partia
Jón Gnarr miał tak pogmatwane dzieciństwo, że musiało się to źle skończyć.
W domu dla psychicznie chorych, w ratuszu w stolicy Islandii, albo gdzieś pośrodku.
W roku 2009, rok po światowym kryzysie finansowym, w wyniku którego Islandia praktycznie zbankrutowała, Jón Gnarr założył Best Party - KLIK. Najbardziej konkretnym punktem programu tej partii była obietnica bezpłatnego wstępu na baseny (w tym bezpłatny ręcznik).
Wystarczyło. Partia wzięła udział w wyborach burmistrza Reykjaviku. Podczas kampanii wyborczej dorzuciła do swojego programu białego niedźwiedzia dla miejskiego zoo, i wygrała.
Burmistrzostwo Jóna Gnarra było dość normalne. Podczas jego 4-letniej kadencji nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego choć kilka razy zaszokował. Brał udział w paradzie Gay Pride występując jako kobieta, odmówił zaproszenia do ratusza dowódców statków NATO. Najbardziej spodobało mi się, że po zakończeniu kadencji postanowił rozwiązać Best Party. Zdał sobie sprawę, że coś najlepszego nie może trwać zbyt długo.
Wbrew zapowiedzi na okładce książki Jón Gnarr świata nie zmienił.
Czy Reykjavik kojarzy się Państwu z czymkolwiek?
Mnie kojarzy się z meczem szachowym o mistrzostwo świata między Borysem Spasskim ZSRR i Bobby Fischerem USA, który odbył się w tym mieście w 1972 roku.
Na marginesie dodam, że Bobby Fischer spędził ostatnie lata swojego życia w Reykjaviku i tam zmarł w 2008 roku. Życie B. Fischera to tak niesamowita historia, że zachęcam do zajrzenia TUTAJ.
P.S. Zajrzałem na strony internetowe dwóch basenów w Reykjaviku. Nie ma na nich cen biletów a więc pewnie są darmowe. Nie wspominają nic o bezpłatnych ręcznikach, może to oczywiste. Swoją drogą ta oferta nie jest dla mnie jasna. Zakładam, że były prane po każdorazowym użyciu.
Wednesday, May 24, 2017
Lenin wiecznie żywy
Prawie 2 lata temu spotkałem w naszej parafii księdza Lenina...
Sunday, May 21, 2017
Niedzielne czytanie - Konfucjusz
"Chrystus był człowiekiem doskonałym, lecz Konfucjusz miał więcej zmysłu humoru".
Książka Klucze Królestwa bardzo mi się spodobała i wracałem do niej kilkakrotnie. Spodobał mi się również podany na wstępie cytat gdyż dobrze oddaje przekorny charakter bohatera powieści. Przyznam jednak ze wstydem, że wprawdzie, właśnie dzięki temu cytatowi, zainteresowała mnie osoba Konfucjusza, to nigdy nie starczyło mi cierpliwości, żeby zapoznać się z jego życiem i twórczością.
Ostatnio, dzięki pobytowi w Wietnamie, znowu wróciłem do tego tematu.
Moje główne źródło wiadomości o Wietnamie, przewodnik mojej wycieczki - Hoc - wspomniał, że wyznaje filozofię Konfucjusza. Pstryknąłem więc tu i ówdzie na internecie, mocno się rozczarowałem i chyba już nigdy nie zapoznam się solidnie z życiem i pracami tego myśliciela.
Znalazłem jednak jedno istotne zdanie:
"Nie czyń innym tego, czego nie chcesz, by czynili tobie".
Jest to negatywna wersja zalecenia Jezusa:
"Co byście chcieli, aby wam ludzie czynili, i wy im czyńcie".
To zalecenie wkrótce nabrało rangi przykazania: "Miłuj bliźniego swego jak siebie samego".
Porównanie obu powyższych maksym tutaj - KLIK.
Muszę stwierdzić, że zalecenie Jezusa - "Co byście chcieli, aby wam ludzie czynili, i wy im czyńcie" - mrozi mi krew w żyłach.
Oczami wyobraźni widzę te życzliwe panie domu: no dołóż sobie więcej, a spróbuj jeszcze tego.
Albo tych dobrych kolegów: no wypij jeszcze jeden kieliszek.
Przykazanie - miłuj bliźniego swego jak siebie samego - nie jest już tak natrętne. Właściwie nie jest zupełnie natrętne - można wszak kochać na odległość i nie wkładać w to żadnego wymiernego wysiłku.
Widzę jednak w tym przykazaniu istotną prawdę - żeby kogoś miłować jak siebie samego, trzeba najpierw pokochać siebie.
Natomiast reguła konfucjańska - nie czyń innym...
Dla mnie jest to wezwanie do zajęcia się samym sobą. Wydaje mi się to typowe dla dalekowschodnich religii. Pewnie dlatego stają się coraz bardziej popularne.
J.A. Cronin - Klucze Królestwa.
Książka Klucze Królestwa bardzo mi się spodobała i wracałem do niej kilkakrotnie. Spodobał mi się również podany na wstępie cytat gdyż dobrze oddaje przekorny charakter bohatera powieści. Przyznam jednak ze wstydem, że wprawdzie, właśnie dzięki temu cytatowi, zainteresowała mnie osoba Konfucjusza, to nigdy nie starczyło mi cierpliwości, żeby zapoznać się z jego życiem i twórczością.
Ostatnio, dzięki pobytowi w Wietnamie, znowu wróciłem do tego tematu.
Moje główne źródło wiadomości o Wietnamie, przewodnik mojej wycieczki - Hoc - wspomniał, że wyznaje filozofię Konfucjusza. Pstryknąłem więc tu i ówdzie na internecie, mocno się rozczarowałem i chyba już nigdy nie zapoznam się solidnie z życiem i pracami tego myśliciela.
Znalazłem jednak jedno istotne zdanie:
"Nie czyń innym tego, czego nie chcesz, by czynili tobie".
Jest to negatywna wersja zalecenia Jezusa:
"Co byście chcieli, aby wam ludzie czynili, i wy im czyńcie".
To zalecenie wkrótce nabrało rangi przykazania: "Miłuj bliźniego swego jak siebie samego".
Porównanie obu powyższych maksym tutaj - KLIK.
Muszę stwierdzić, że zalecenie Jezusa - "Co byście chcieli, aby wam ludzie czynili, i wy im czyńcie" - mrozi mi krew w żyłach.
Oczami wyobraźni widzę te życzliwe panie domu: no dołóż sobie więcej, a spróbuj jeszcze tego.
Albo tych dobrych kolegów: no wypij jeszcze jeden kieliszek.
Przykazanie - miłuj bliźniego swego jak siebie samego - nie jest już tak natrętne. Właściwie nie jest zupełnie natrętne - można wszak kochać na odległość i nie wkładać w to żadnego wymiernego wysiłku.
Widzę jednak w tym przykazaniu istotną prawdę - żeby kogoś miłować jak siebie samego, trzeba najpierw pokochać siebie.
Natomiast reguła konfucjańska - nie czyń innym...
Dla mnie jest to wezwanie do zajęcia się samym sobą. Wydaje mi się to typowe dla dalekowschodnich religii. Pewnie dlatego stają się coraz bardziej popularne.
Thursday, May 18, 2017
Stan nieważkości
Żona kupiła w polskich delikatesach dżem.
Na 100 g produktu zużyto 100 g malin...
... a prócz tego dodano jeszcze zagęszczony sok jabłkowy i pektyny.
Wniosek prosty - zagęszczony sok jabłkowy i pektyny nic nie ważą.
Zastanowiło mnie słowo użyte w tytule:
nieważkości = nie waż kości.
Nie waż również zagęszczonego soku jabłkowego i pektyn.
Czytam etykiety i tłumaczę na swoje: 100% owoców a wśród nich również malina.
Na 100 g produktu zużyto 100 g malin...
... a prócz tego dodano jeszcze zagęszczony sok jabłkowy i pektyny.
Wniosek prosty - zagęszczony sok jabłkowy i pektyny nic nie ważą.
Zastanowiło mnie słowo użyte w tytule:
nieważkości = nie waż kości.
Nie waż również zagęszczonego soku jabłkowego i pektyn.
Tuesday, May 16, 2017
Small is beautiful
Przez kilka ostatnich dni czołową pozycją w wiadomościach był atak na komputery w kilkudziesięciu krajach - sparaliżowane szpitale w Wielkiej Brytanii, żądania okupu,
Po dwóch czy trzech dniach sprawa została, przynajmniej na jakiś czas, rozwiązana. Komputerowiec amator z Wielkiej Brytanii "ocalił świat" - szczegóły TUTAJ.
Ze zlinkowanego atrykułu wynika, że niezupełnie amator. Młody człowiek porzucił studia i uczył się techniki komputerowej na własną rękę. Jest aktywnym członkiem różnych grup zajmujących się technikami włamań do systemów komputerowych (hacking). Jest zatrudniony przez małą prywatną firmę. Po ostatnim sukcesie został zatrudniony przez National Cyber Security Centre.
No właśnie - National Cyber Security Centre. Strona tej instytucji - KLIK - informuje, że jej celem jest "uczynić Wielką Brytanię najbezpieczniejszym miejscem do życia i prowadzenia byznesu online.
Nie bardzo rozumiem co to znaczy "życie online", ale to drobiazg.
Centrum zostało uroczyście otwarte przez Królową na początku tego roku - KLIK. W artykule wspomniany jest budżet docelowy 1.9 miliarda funtów.
Pytanie: jak to się stało, że ci eksperci byli przez kilka dni całkowicie bezradni wobec problemu, który w ciągu kilku godzin rozwiązał pół-amator?
Z relacji w mediach wynika, że Marcus Hutchins, człowiek, który uratował świat, po prostu przeczytał ze zrozumieniem kod źródłowy pirackiego programu.
Tylko tyle. AŻ TYLE.
Po dwóch czy trzech dniach sprawa została, przynajmniej na jakiś czas, rozwiązana. Komputerowiec amator z Wielkiej Brytanii "ocalił świat" - szczegóły TUTAJ.
Ze zlinkowanego atrykułu wynika, że niezupełnie amator. Młody człowiek porzucił studia i uczył się techniki komputerowej na własną rękę. Jest aktywnym członkiem różnych grup zajmujących się technikami włamań do systemów komputerowych (hacking). Jest zatrudniony przez małą prywatną firmę. Po ostatnim sukcesie został zatrudniony przez National Cyber Security Centre.
No właśnie - National Cyber Security Centre. Strona tej instytucji - KLIK - informuje, że jej celem jest "uczynić Wielką Brytanię najbezpieczniejszym miejscem do życia i prowadzenia byznesu online.
Nie bardzo rozumiem co to znaczy "życie online", ale to drobiazg.
Centrum zostało uroczyście otwarte przez Królową na początku tego roku - KLIK. W artykule wspomniany jest budżet docelowy 1.9 miliarda funtów.
Pytanie: jak to się stało, że ci eksperci byli przez kilka dni całkowicie bezradni wobec problemu, który w ciągu kilku godzin rozwiązał pół-amator?
Z relacji w mediach wynika, że Marcus Hutchins, człowiek, który uratował świat, po prostu przeczytał ze zrozumieniem kod źródłowy pirackiego programu.
Tylko tyle. AŻ TYLE.
Sunday, May 14, 2017
Niedzielne czytanie - Dzień Matki
Dzisiaj odwiedził naszą parafię ksiądz Dawid, który szkolił się kiedyś w naszym seminarium.
Z pochodzenia Indonezyjczyk. Jego matka była początkowo buddystką lecz przed jego urodzeniem przyjęła katolicyzm.
Dawid jako małe dziecko był bardzo chorowity więc matka, zgodnie z lokalnym zwyczajem "sprzedała" go swojej siostrze za 3 kury. Ciekawe, że matka była z zawodu lekarzem.
Szukałem na internecie informacji wyjaśniającej ten dziwny zwyczaj, ale nie znalazłem.
Dawid spędził pierwsze lata w domu swojej ciotki. Gdy stan zdrowia się na stałe polepszył wrócił do domu, ale żywił uraz do matki. Do tego matka była dość despotyczna i trzymała dom żelazną ręką co skłoniło go do ucieczki z domu gdy miał 16 lat. Wrócił tam dopiero na swoje 17 urodziny.
To w jakiś sposób tłumaczy jego przywiązanie do św Augustyna, który też miał ostry konflikt z matką.
Dzisiaj, jako ksiądz Dawid, zgrabnie połączył swój powrót na łono rodziny z czytanymi tekstami Pisma Świętego.
Drugie czytanie - List św Piotra 2:4-9 - podam tekst angielski z moim tłumaczeniem.
"(...) As scripture says: Now I am laying a stone in Zion, a chosen, precious cornerstone and no one who relies on this be brought to disgrace. To you believers it brings honour. But for unbelievers, it is rather a stone which the builders rejected that became a cornerstone,;a stumbling stone, a rock to trip people up. They stumble over it because they do not believe in the Word..."
Jak powiada Pismo: oto kładę na Syjonie kamień węgielny, wybrany, drogocenny a kto wierzy w niego nie zawiedzie się. Tym, którzy wierzą, chwała. Dla tych zaś co nie wierzą, jest to raczej kamień odrzucony przez budowniczych, kamień, o który się potykają. Potykają się, bo nie wierzą...
Tak właśnie było ze mną, mówił ksiądz Dawid, nie wierzyłem w miłość matki i to było moim problemem. A zatem problem był we mnie. Gdy dojrzałem do zrozumienia problem zniknął. Jesteśmy kochającą się rodziną.
Wierzę, że matka go kochała, ale wystawiła go jednak na ciężką próbę.
P.S. Tak, poza protokołem, sobie myślę, że być może to doświadczenie z dzieciństwa miało wpływ na jego wybór kariery duchownej.
Z pochodzenia Indonezyjczyk. Jego matka była początkowo buddystką lecz przed jego urodzeniem przyjęła katolicyzm.
Dawid jako małe dziecko był bardzo chorowity więc matka, zgodnie z lokalnym zwyczajem "sprzedała" go swojej siostrze za 3 kury. Ciekawe, że matka była z zawodu lekarzem.
Szukałem na internecie informacji wyjaśniającej ten dziwny zwyczaj, ale nie znalazłem.
Dawid spędził pierwsze lata w domu swojej ciotki. Gdy stan zdrowia się na stałe polepszył wrócił do domu, ale żywił uraz do matki. Do tego matka była dość despotyczna i trzymała dom żelazną ręką co skłoniło go do ucieczki z domu gdy miał 16 lat. Wrócił tam dopiero na swoje 17 urodziny.
To w jakiś sposób tłumaczy jego przywiązanie do św Augustyna, który też miał ostry konflikt z matką.
Dzisiaj, jako ksiądz Dawid, zgrabnie połączył swój powrót na łono rodziny z czytanymi tekstami Pisma Świętego.
Drugie czytanie - List św Piotra 2:4-9 - podam tekst angielski z moim tłumaczeniem.
"(...) As scripture says: Now I am laying a stone in Zion, a chosen, precious cornerstone and no one who relies on this be brought to disgrace. To you believers it brings honour. But for unbelievers, it is rather a stone which the builders rejected that became a cornerstone,;a stumbling stone, a rock to trip people up. They stumble over it because they do not believe in the Word..."
Jak powiada Pismo: oto kładę na Syjonie kamień węgielny, wybrany, drogocenny a kto wierzy w niego nie zawiedzie się. Tym, którzy wierzą, chwała. Dla tych zaś co nie wierzą, jest to raczej kamień odrzucony przez budowniczych, kamień, o który się potykają. Potykają się, bo nie wierzą...
Tak właśnie było ze mną, mówił ksiądz Dawid, nie wierzyłem w miłość matki i to było moim problemem. A zatem problem był we mnie. Gdy dojrzałem do zrozumienia problem zniknął. Jesteśmy kochającą się rodziną.
Wierzę, że matka go kochała, ale wystawiła go jednak na ciężką próbę.
P.S. Tak, poza protokołem, sobie myślę, że być może to doświadczenie z dzieciństwa miało wpływ na jego wybór kariery duchownej.
Thursday, May 11, 2017
W czasie deszczu
... dzieci się nudzą - śpiewała kiedyś Barbara Kraftówna - KLIK.
Ja w takie dni, na przykład w ostatni poniedziałek, jadę z wnuczką do muzeum. Nie jestem osamotniony.
Ja w takie dni, na przykład w ostatni poniedziałek, jadę z wnuczką do muzeum. Nie jestem osamotniony.
To "kącik" dla dzieci a w nim sporo atrakcji - KLIK.
Dzieci jak to dzieci, niektóre wszystkiego dotykają, niektóre kryją się po kątach. Natomiast dla opiekunek to niewątpliwa atrakcja - wszystkie smartfony pracują na wysokich obrotach.
Tuesday, May 9, 2017
Za metą
Tydzień temu zapowiadałem z fanfarami swoje uczestnictwo w biegu Wings for Life, pora na zdanie sprawozdania.
Znane jest powiedzenie - jedno zdjęcie zastąpi 1000 słów.
Na szczęście działa ono również w przeciwnym kierunku - kiedy nie masz o czym mówić, to pokaż obrazki.
Proszę bardzo...
Wczesnym popołudniem pojechałem na miejsce startu odebrać numer startowy i inne akcesoria. Pogoda była, taka sobie.
Na ekranie wyświetlano migawki z biegu z różnych miejsc. W większości przypadków wczesne popołudnie i piękna, słoneczna pogoda. Tylko w Wiedniu spory deszcz. Chętnie bym się przysiadł i pooglądał, ale to już po 10. a następnego dnia, skoro świt, trzeba jechać pobawić się z wnuczką.
Koniec opowiastki - teraz oficjalne wyniki.
Pierwsze miejsce startujący w Dubaju Szwed Aron Anderson - 92.14 km, drugi, startujący w Mediolanie Polak, Bartosz Olszewski - 88.24 km. Pierwsza kobieta - startująca w Santiago Polka, Dominika Stelmach - 68.21 km. 17 miejsce w klasyfikacji ogólnej. W pierwszej 17-ce aż 5 Polaków.
Wyniki biegu w Melbourne: pierwsze 8 miejsc cudzoziemcy. Wygrał Teddy Bezancon z Francji - 70.22 km. Pierwsza kobieta zajęła 4 miejsce - Olesja Nurgaliewa, Rosja, 60.97 km. Chyba w żadnym innym mieście kobieta nie zajęła tak wysokiej pozycji. Siódma w klasyfikacji ogólnej i trzecia wśród kobiet Diana Golek z Polski.
A autor tego blogu?
Oficjalnie zadeklarowałem cel 7 km, prywatnie obiecywałem sobie, i czytelnikom tego blogu, 5 km. W rzeczywistości wyszło tylko 3km 240m. I na tym miałem zakończyć, gdy spojrzałem nieco uważniej na listę wyników.
JA TEN BIEG WYGRAŁEM...
Tak jest, pierwsze miejsce, bo nikogo prócz mnie w tej kategorii wiekowej nie było.
Urok statystyki - każdy może tam znaleźć potwierdzenie, że jest najlepszy na świecie.
Przypomina mi to scenkę z jakiegoś kabaretu - a mój wujek jest pierwszym rewolwerowcem Teksasu - w Łomży.
Wynik finansowy. Moja deklaracja: $100 (amerykańskich). Wykonanie $55. Organizatorzy zapowiadali, że całe wpisowe (niemałe - $66) jest również przeznaczone na wsparcie badań nad leczeniem urazów rdzenia kręgowego. To ciekawe, koszt organizacji był bardzo poważny, choćby ta latarka - ponad $30. A te wszystkie namioty, samochody, eskorta policji i pogotowia? Być może pokryli to sponsorzy.
Osobom cierpiącym na urazy kręgosłupa życzę dużo sił i optymizmu.
Znane jest powiedzenie - jedno zdjęcie zastąpi 1000 słów.
Na szczęście działa ono również w przeciwnym kierunku - kiedy nie masz o czym mówić, to pokaż obrazki.
Proszę bardzo...
Wczesnym popołudniem pojechałem na miejsce startu odebrać numer startowy i inne akcesoria. Pogoda była, taka sobie.
Znalazłem pewną inspirację co do właściwego stroju na bieg.
Po powrocie do do domu sprawdzam co też dostałem od organizatorów. Po pierwsze solidną torbę, a na niej motto biegu w językach krajów, w ktorych się odbywa - Polska (Poznań) na 13 pozycji.
Po drugie - numer startowy, koszulka, taśma odblaskowa, bardzo dobra latarka na głowę, puszka napoju energetycznego i "emergency blanket" czyli pewnie jakaś folia ochronna.
Mój wybór wyposażenia, to poncho i mały termos z gorącą herbatą. Chciałem dodać do niej rumu, ale skończyło się na cytrynie i cukrze.
Gdy jechałem na start była drobna mżawka, temperatura około 10C.
Na miejsce startu przybyłem prawie pół godziny przez czasem i zaskoczyła mnie pustka. Gdzież się podziało te prawie 3 tysiące zarejestrowanych uczestników? Przestraszyli się mżawki?
Okazało się, że linia startu znajduje się na autostradzie, prawie kilometr od centrum organizacyjnego. To było pewne rozczarownie gdyż w innych biegach masowych tego typu wszystko jest w jednym miejscu i osobiście lubię popatrzyć na tych wspaniałych biegaczy i biegaczki przygotowujących się do biegu.
Tym razem stali już oni karnie na autostradzie a organizatorzy poganiali nas żebyśmy natychmiast do nich dołączyli. Ledwie zdążyłem zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie.
Na autostradzie stała ogromna kolumna zielonych koszul, gdzieś w dali majaczyła brama startowa. Po sygnale startu musiałem poczekać zanim ruszyliśmy do przodu i minęło sporo czasu zanim dotarłem do początku biegu.
Dygresja - startowałem w kilkudziesięciu maratonach narciarskich. Tam jest jeszcze gorzej, bo więcej uczestników (Bieg Wazów - 15,000) a do tego narciarz zajmuje znacznie więcej miejsca niż biegacz. Różnie sobie z tym radzą. Oczywiście pierwsza zasada to - umieścić na początku tych najszybszych, a potem , stopniowo, coraz wolniejszych. Mnie jednak najbardziej podoba się rozwiązanie norweskie. W tamtejszym maratonie narciarskim - Birkebeiner Rennet (18,000) uczestników - w piewszej linii również umieszczają elitę światową, na przykład Justynę Kowalczyk, ale zaraz po nich... najstarszą grupę wiekową - w roku 2003 była to grupa 85+. I potem, co pięć minut, startują kolejne grupy wiekowe, od najstarszych do najmłodszych. Logika jest prosta - ci najstarsi, w domyśłe najwolniejsi, potrzebują więcej czasu więc lepiej żeby zaczęli wcześniej, w przeciwnym wypadku skończą bieg w nocy.
Ja widzę w tym jeszcze inną logikę - jeśli ktoś ze mną wygrał, to znaczy prześcignął mnie. A jak mógł mnie prześcignąć jeśli wystartował kilka minut wcześniej?
Ja widzę w tym jeszcze inną logikę - jeśli ktoś ze mną wygrał, to znaczy prześcignął mnie. A jak mógł mnie prześcignąć jeśli wystartował kilka minut wcześniej?
A problemy z wyprzedzaniem? Nie zauważyłem. Dwa tory narciarskie są pozostawione dla tych wyprzedzających nie widziałem żadnych kolizji. A jak przyjemnie było oglądać tych coraz młodszych i szybszych. Patrząc na nich nie czułem smutku z powodu swojego dalekiego miejsca - przegrałem ze znacznie lepszymi od siebie. Przecież to godne i sprawiedliwe.
Ja tu gadu, gadu a biegacze pobiegli.
Za chwilę rozpoczęła się samotność długodystansowca. Takich jak ja chodziarzy było niewielu. Ktoś z laską, ktoś o kulach, grupa młodych i silnych, którzy kopali piłkę do futbolu australijskiego, pani paląca papierosa.
Bardziej dokuczliwe były jadące po przeciwnej stronie autostrady samochody. Nie było ich wiele, ale robiły sporo hałasu.
Przeszedłem 2km i niedługo później minął mnie samochód organizatorów wyświetlający oficjalny czas: 21:36. Oooops, to znaczy że catcher truck przejechał już 1.5 km. Czyli za chwilę mnie złapie. Rzeczywiście, minąłem znacznik 3 km i wkrótce klapa.
Maszerowałem dalej i za chwilę dogonił mnie autobus z bardzo miłą obsługą. W środku wszyscy ci, których złapano wcześniej niż mnie. Niewielu.
Po kilku minutach i kilku przystankach autobus był pełny. Jedna pani przyjechała na bieg aż z Perth, 4,000 km od Melbourne. Jej córka ma uraz rdzenia kręgowego - przypomnę - pomoc takim osobom jest celem biegu.
Jeszcze kilka minut i jesteśmy w miejscu gdzie rozpoczynał się bieg. Tutaj miłe zaskoczenie - sporo osób, które przywitały nas brawami. Dopiero teraz poczułem atmosferę, której brakowało mi na starcie.
Na ekranie wyświetlano migawki z biegu z różnych miejsc. W większości przypadków wczesne popołudnie i piękna, słoneczna pogoda. Tylko w Wiedniu spory deszcz. Chętnie bym się przysiadł i pooglądał, ale to już po 10. a następnego dnia, skoro świt, trzeba jechać pobawić się z wnuczką.
Koniec opowiastki - teraz oficjalne wyniki.
Pierwsze miejsce startujący w Dubaju Szwed Aron Anderson - 92.14 km, drugi, startujący w Mediolanie Polak, Bartosz Olszewski - 88.24 km. Pierwsza kobieta - startująca w Santiago Polka, Dominika Stelmach - 68.21 km. 17 miejsce w klasyfikacji ogólnej. W pierwszej 17-ce aż 5 Polaków.
Wyniki biegu w Melbourne: pierwsze 8 miejsc cudzoziemcy. Wygrał Teddy Bezancon z Francji - 70.22 km. Pierwsza kobieta zajęła 4 miejsce - Olesja Nurgaliewa, Rosja, 60.97 km. Chyba w żadnym innym mieście kobieta nie zajęła tak wysokiej pozycji. Siódma w klasyfikacji ogólnej i trzecia wśród kobiet Diana Golek z Polski.
A autor tego blogu?
Oficjalnie zadeklarowałem cel 7 km, prywatnie obiecywałem sobie, i czytelnikom tego blogu, 5 km. W rzeczywistości wyszło tylko 3km 240m. I na tym miałem zakończyć, gdy spojrzałem nieco uważniej na listę wyników.
JA TEN BIEG WYGRAŁEM...
Tak jest, pierwsze miejsce, bo nikogo prócz mnie w tej kategorii wiekowej nie było.
Urok statystyki - każdy może tam znaleźć potwierdzenie, że jest najlepszy na świecie.
Przypomina mi to scenkę z jakiegoś kabaretu - a mój wujek jest pierwszym rewolwerowcem Teksasu - w Łomży.
Wynik finansowy. Moja deklaracja: $100 (amerykańskich). Wykonanie $55. Organizatorzy zapowiadali, że całe wpisowe (niemałe - $66) jest również przeznaczone na wsparcie badań nad leczeniem urazów rdzenia kręgowego. To ciekawe, koszt organizacji był bardzo poważny, choćby ta latarka - ponad $30. A te wszystkie namioty, samochody, eskorta policji i pogotowia? Być może pokryli to sponsorzy.
Osobom cierpiącym na urazy kręgosłupa życzę dużo sił i optymizmu.
Sunday, May 7, 2017
Niedzielne czytanie - Krasiński
Co do opinii w kraju, trzeba z początku zacząć. Rewolucja Kościuszki była przeciwko nieprzyjaciołom kraju - była dla przeszkodzenia, jeśli można, zguby kraju. Ta zaś (Powstanie Listopadowe) grób mu kopie. Tamtę zaczęli obywatele, naród. Tę zaś kilku cudzoziemców i dzieci. Tamta miłością do kraju tchnęła, tu od mordu swoich się zaczęło i od chęci zamordowania władcy, czego nigdy nie było w kartach historii naszej. Tamta by broniła króla, ta przeciwko własnemu (Zgodnie z ustaleniami Kongresu Wiedeńskiego królem Polski był car rosyjski. W roku 1830 był to Mikołaj I) . Z dala czytając żurnale całkiem nie wiesz co się dzieje. (...) Kraj zrabowany przez własnych, nierząd zupełny. Choroby, głód, oto są skutki zapalenia jednych, tchórzostwa drugich, którzy nie zatrzymali z początku. Niezadługo to się skończy. Nie tylko przez bieg, ale przez własne rozterki, i nic się nie zostanie, jak przeszłość szlachetna skalana, kraj wyludniony, zniszczony, i przyszłośc niepewna i tylko w szlachetności króla, któren Polskę chce jeszcze utrzymać. (...) Narodowości poznikały. Dwa kolory rządzą światem: porządek i rozruch, a to na to, zeby ci co posiadają, nie posiadali, a ci, co nie posiadali, żeby posiadali.
Przeczytałem ponownie i pozostało uczucie zawodu.
Z jednej strony autor nie ma złudzeń co do dorobku szlachty i arystokracji...
"Tak, chwała dziadom twoim na ziemi i w niebie - w rzeczy samej jest na co patrzyć.
- Ów, starosta, baby strzelał po drzewach i Żydów piekł żywcem. - Ten z pieczęcią w dłoni i podpisem - "kanclerz" - sfałszował akta, spalił archiwa, przekupił sędziów, trucizną przyspieszył spadki - stąd wsie twoje, dochody, potęga. - Tamten, czarniawy, z ognistym okiem, cudzołożył po domach przyjaciół - ów z runem złotym, w kolczudze włoskiej, znać służył u cudzoziemców - a ta pani blada, z ciemnymi puklami, kaziła się z giermkiem swoim - tamta czyta listy kochanka i śmieje się, bo noc bliska - tamta, z pieskiem na robronie, królów była nałożnicą. - Stąd wasze genealogie, bez przerwy, bez plamy".
Z drugiej - rewolucjoniści wygrywają starcie zbrojne. Hrabia popełnia samobójstwo. I wtedy pojawia się Chrystus i przywódca rewolucjonistów kona.
No i co potem?
Przywódca starego porządku popełnił samobójstwo, przywódca nawego porządku padł w konfrontacj z Jezusem.
Co pozostało? Radio Maryja?
Książka w mojej bibliotece została wydrukowana w 1952 roku, 30,000 egzemplarzy, cena 3 zł.
Być może ówczesnym, PRL-owskim, wydawcom wydawało się, że czytelnicy odbiorą te książkę tak jak ja teraz.
Tymczasem czytelnicy powtarzali z ogniem w oczach ostatnie zdanie sztuki: Galilaee vicisti! I oczekiwali rychłego końca komuny.
Wincenty Krasiński do swojego syna Zygmunta - rok 1831.
Odpowiedź syna - Zygmunta Krasińskiego - poniżej.
Przeczytałem ponownie i pozostało uczucie zawodu.
Z jednej strony autor nie ma złudzeń co do dorobku szlachty i arystokracji...
"Tak, chwała dziadom twoim na ziemi i w niebie - w rzeczy samej jest na co patrzyć.
- Ów, starosta, baby strzelał po drzewach i Żydów piekł żywcem. - Ten z pieczęcią w dłoni i podpisem - "kanclerz" - sfałszował akta, spalił archiwa, przekupił sędziów, trucizną przyspieszył spadki - stąd wsie twoje, dochody, potęga. - Tamten, czarniawy, z ognistym okiem, cudzołożył po domach przyjaciół - ów z runem złotym, w kolczudze włoskiej, znać służył u cudzoziemców - a ta pani blada, z ciemnymi puklami, kaziła się z giermkiem swoim - tamta czyta listy kochanka i śmieje się, bo noc bliska - tamta, z pieskiem na robronie, królów była nałożnicą. - Stąd wasze genealogie, bez przerwy, bez plamy".
Z drugiej - rewolucjoniści wygrywają starcie zbrojne. Hrabia popełnia samobójstwo. I wtedy pojawia się Chrystus i przywódca rewolucjonistów kona.
No i co potem?
Przywódca starego porządku popełnił samobójstwo, przywódca nawego porządku padł w konfrontacj z Jezusem.
Co pozostało? Radio Maryja?
Książka w mojej bibliotece została wydrukowana w 1952 roku, 30,000 egzemplarzy, cena 3 zł.
Być może ówczesnym, PRL-owskim, wydawcom wydawało się, że czytelnicy odbiorą te książkę tak jak ja teraz.
Tymczasem czytelnicy powtarzali z ogniem w oczach ostatnie zdanie sztuki: Galilaee vicisti! I oczekiwali rychłego końca komuny.
Tuesday, May 2, 2017
Meta na skrzydłach
Na niektórych skrzyżowaniach ulic w Melbourne można zauważyć taką informację...
Bieg, w którym meta łapie zawodnika?
To coś dla mnie, biegi, w których ja muszę dobiec do mety, to już tylko wspomnienia.
A tu, położę się w łóżku z książką, niech mnie meta łapie.
Jak zwykle diabeł tkwi w szczegółach.
Wings for Life to bieg charytatywny organizowany co roku przez firmę Red Bull (tę z Formuły 1). Dochody z biegu przeznaczone są na finansowanie badań nad leczeniem urazów rdzenia kręgowego.
A co z tą metą?
Bieg jest dla mnie atrakcyjny z dwóch powodów.
Po pierwsze oryginalny format biegu - pół godziny po starcie biegaczy na trasę rusza łapacz (catcher truck). Jedzie z prędkością 15 km/godz i eliminuje z biegu każdego dogonionego zawodnika. Każdy uczestnik na przy sobie elektroniczny czip w celu identyfikacji.
15 km na godzinę. Dla zawodowych maratończyków to nic nadzwyczajnego. Żeby jednak bieg nie trwal zbyt długo, to po pewnym czasie samochód-łapacz przyspiesza, po 4 godzinach osiąga prędkość 40 km/godz - tego nie wytrzyma nawet sprinter.
Mimo to zeszłoroczny zwycięzca zdołał przebiec dystans ponad 87 km.
Po drugie bieg rozgrywany jest w 25 miastach w różnych krajach, start o tym samym czasie astronomicznym. A więc Santa Clarita w Kalifornii o 4 rano, Sunrise na Florydzie o 7 rano, Cambridge w Wielkiej Brytanii w południe, kilka miast Europy kontynentalnej, w tym Poznań, o 1 popołudniu. Izmir w Turcji o 2, Dubaj o 3, Tanan w Tajwanie o 7 wieczorem, a w Melbourne o 9 w nocy, najpóźniej a przecież o tej samej porze.
Och, jakby to było pięknie gdybym miał znajomych startujących w którymś z tych miast :)
Data biegu 7 maja, przyszła niedziela.
No a gdzie tu miejsce dla mnie?
Kilka lat temu wada serca wyeliminowała mnie z biegania, będę więc maszerował. Wczoraj zrobiłem próbę. Wydaje mi się, że maksimum, na jakie mnie stać, to tempo 6 km/godz. Przy tym tempie catcher truck złapie mnie już po 50 minutach czyli po 5 km marszu.
Melbourne, maj, 9 wieczorem. To już jesień na całego, zimno i do tego zupełna ciemność. Organizatorzy wyposażą wszystkich uczestników w latarki umieszczone na głowie, po polsku to nazywa się chyba czołówka.
Ależ to będzie widok.
Powyżej zdjęcie z zeszłorocznego biegu.
Ja zobaczę tylko plecy zawodników, też może być ciekawe bo te latarki na głowę będą wyposażone również w czerwone światło tylne.
Pozostała ostatnia sprawa czyli ta najważniejsza - cel biegu.
Osoby, które mnie znają wiedzą, że co roku uczestniczę w Multiple Sclerosis Run, biegu na rzecz pomocy osobom cierpiącym na stwardnienie rozsiane. Będę w nim uczestniczył również w tym roku i to jest mój główny cel charytatywny.
Dla porządku jednak podaję link do mojej strony w biegu Wings for Life - KLIK.
Bieg, w którym meta łapie zawodnika?
To coś dla mnie, biegi, w których ja muszę dobiec do mety, to już tylko wspomnienia.
A tu, położę się w łóżku z książką, niech mnie meta łapie.
Jak zwykle diabeł tkwi w szczegółach.
Wings for Life to bieg charytatywny organizowany co roku przez firmę Red Bull (tę z Formuły 1). Dochody z biegu przeznaczone są na finansowanie badań nad leczeniem urazów rdzenia kręgowego.
A co z tą metą?
Bieg jest dla mnie atrakcyjny z dwóch powodów.
Po pierwsze oryginalny format biegu - pół godziny po starcie biegaczy na trasę rusza łapacz (catcher truck). Jedzie z prędkością 15 km/godz i eliminuje z biegu każdego dogonionego zawodnika. Każdy uczestnik na przy sobie elektroniczny czip w celu identyfikacji.
15 km na godzinę. Dla zawodowych maratończyków to nic nadzwyczajnego. Żeby jednak bieg nie trwal zbyt długo, to po pewnym czasie samochód-łapacz przyspiesza, po 4 godzinach osiąga prędkość 40 km/godz - tego nie wytrzyma nawet sprinter.
Mimo to zeszłoroczny zwycięzca zdołał przebiec dystans ponad 87 km.
Po drugie bieg rozgrywany jest w 25 miastach w różnych krajach, start o tym samym czasie astronomicznym. A więc Santa Clarita w Kalifornii o 4 rano, Sunrise na Florydzie o 7 rano, Cambridge w Wielkiej Brytanii w południe, kilka miast Europy kontynentalnej, w tym Poznań, o 1 popołudniu. Izmir w Turcji o 2, Dubaj o 3, Tanan w Tajwanie o 7 wieczorem, a w Melbourne o 9 w nocy, najpóźniej a przecież o tej samej porze.
Och, jakby to było pięknie gdybym miał znajomych startujących w którymś z tych miast :)
Data biegu 7 maja, przyszła niedziela.
No a gdzie tu miejsce dla mnie?
Kilka lat temu wada serca wyeliminowała mnie z biegania, będę więc maszerował. Wczoraj zrobiłem próbę. Wydaje mi się, że maksimum, na jakie mnie stać, to tempo 6 km/godz. Przy tym tempie catcher truck złapie mnie już po 50 minutach czyli po 5 km marszu.
Melbourne, maj, 9 wieczorem. To już jesień na całego, zimno i do tego zupełna ciemność. Organizatorzy wyposażą wszystkich uczestników w latarki umieszczone na głowie, po polsku to nazywa się chyba czołówka.
Ależ to będzie widok.
Powyżej zdjęcie z zeszłorocznego biegu.
Ja zobaczę tylko plecy zawodników, też może być ciekawe bo te latarki na głowę będą wyposażone również w czerwone światło tylne.
Pozostała ostatnia sprawa czyli ta najważniejsza - cel biegu.
Osoby, które mnie znają wiedzą, że co roku uczestniczę w Multiple Sclerosis Run, biegu na rzecz pomocy osobom cierpiącym na stwardnienie rozsiane. Będę w nim uczestniczył również w tym roku i to jest mój główny cel charytatywny.
Dla porządku jednak podaję link do mojej strony w biegu Wings for Life - KLIK.
Subscribe to:
Posts (Atom)