Dzisiaj wykręcę się sianem - blog Somos Dos (Nas dwoje).
Na dzisiaj wypadł wpis o filipińskim uzdrowicielu - KLIK.
Przypomniało mi to relację polskiego księdza. Przebywał w Manili i zauważył ulicznego uzdrowiciela. Miał wtedy jakieś kłopoty z dłonią, lekarze stwierdzili jakieś zniekształcenie wiązadła, nie było to aż tak dokuczliwe żeby decydwać się na zabieg chirurgiczny. Co innego uluczny uzdrowiciel.
Uzdrowiciel wziął jego dłoń, trochę powyginał, pomasował. W którymś momencie wykręcił się, tak że pacjent nie widział swojej dłoni. Poczuł falę gorąca i jakby z tej dłoni coś wyjmowano.
Dolegliwość zniknęła. Lekarze, już w Londynie, stwierdzili że wiązadło jest w porządku.
Moje wrażenie z pobytu na Filipinach TUTAJ.
Sunday, March 31, 2019
Friday, March 29, 2019
Czy lubisz Ben Okri?
Sępy pokazały się na niebie. Krążyły nad szkołą kilka dni, wreszcie usadowiły się na szopie, w której odprawiano wigilijne nabożeństwa.
Wieczorami obserwowaliśmy jak jacyś maniacy religijni błąkali się po terenie szkoły głosząc koniec świata, a potem, jak dzika grupa ludzi z miasta szukała osób pochodzących ze zbuntowanego plemienia. Wyważali drzwi, grabili kaplicę, zabrali wielkie, barwne malowidło męki Chrystusa. Rano zobaczyliśmy irlandzkiego księdza wściekle pedałującego na swoim rowerze. Gdy zniknął, duchy przelatywały przez kaplicę i grzechotały na dachu. Jednej nocy zawalił się ołtarz. Następnego dnia zobaczyliśmy jaszczurki kiwające głowami na ścianach kaplicy.
W poniedziałek byłem na regularnym badaniu krwi. Biorę leki na rozrzedzenie krwi i muszę regularnie sprawdzać czy gęstość jest w normie. Trwa to już wiele lat i ustabilizowało się na tyle, że badanie odbywa się średnio raz na 6 tygodni.
Tym razem jednak badanie zaczęło się od tytułowego pytania.
Zerknąlem na trzymaną w ręku książkę - Incidents at the Shrine.
Czy lubię? Próbuję. Realizm magiczny kojarzy mi się z G. G. Marquezem. Ben Okri jednak sięga bliżej jądra ciemności.
- Czytałaś coś Ben Okri? - spytałem.
- Tylko Famished Road - odpowiedziała pielęgniarka schylona nad pudełkiem z ampułkami.
- Rzadko mam okazję rozmawiać tu z kimś o książkach - powiedziałem odwróciwszy twarz do ściany (nie lubię widoku krwi).
- Bardzo lubię Dostojewskiego - powiedziała pielęgniarka przyklejając mi watę na ręku.
- I niektórych pisarzy z Południowej Afryki - dodała
Wreszcie mogłem na nią spojrzeć. Młoda kobieta z głową szczelnie owiniętą chustą.
- Cootzee? - spytałem.
- Też, ale mieszkałam 6 lat w Południowej Afryce, tam jest wielu świetnych pisarzy nieznanych w innych krajach.
- Mieszkałam też 6 lat w Arabii Saudyjskiej - dodała domyślając się pewnie mojego zainteresowania jej nakryciem głowy. - Ludzie tutaj mają bardzo fałszywe pojęcie o Islamie - dodała.
Kilka godzin później otrzymałem sms z wynikiem badania.
Alarm! Krew wyjątkowo rzadka, zmniejszyć dawkę, ponowne badanie już za tydzień.
P.S. Famished Road... najsłynniejsza książka Ben Okri. Słyszałem o niej, ale nie czytałem, nie ma jej w mojej bibliotece.
Po powrocie do domu zagooglałem na polskie strony.
Droga bez dna - "Tak naprawdę to ja wcale nie lubię realizmu magicznego, ale tę książkę nic to nie obchodziło. Karmiła mnie tym, czy tego chciałam czy nie. I w końcu mnie poniosła ze sobą..." - KLIK.
Zgadza się to jest Ben Okri, mam na myśli powyższą refleksję, tę pielęgniarkę, i ten wynik badania.
Wieczorami obserwowaliśmy jak jacyś maniacy religijni błąkali się po terenie szkoły głosząc koniec świata, a potem, jak dzika grupa ludzi z miasta szukała osób pochodzących ze zbuntowanego plemienia. Wyważali drzwi, grabili kaplicę, zabrali wielkie, barwne malowidło męki Chrystusa. Rano zobaczyliśmy irlandzkiego księdza wściekle pedałującego na swoim rowerze. Gdy zniknął, duchy przelatywały przez kaplicę i grzechotały na dachu. Jednej nocy zawalił się ołtarz. Następnego dnia zobaczyliśmy jaszczurki kiwające głowami na ścianach kaplicy.
Ben Okri - Laughter beneath the bridge - z tomu Incidents at the Shrine.
Tym razem jednak badanie zaczęło się od tytułowego pytania.
Zerknąlem na trzymaną w ręku książkę - Incidents at the Shrine.
Czy lubię? Próbuję. Realizm magiczny kojarzy mi się z G. G. Marquezem. Ben Okri jednak sięga bliżej jądra ciemności.
- Czytałaś coś Ben Okri? - spytałem.
- Tylko Famished Road - odpowiedziała pielęgniarka schylona nad pudełkiem z ampułkami.
- Rzadko mam okazję rozmawiać tu z kimś o książkach - powiedziałem odwróciwszy twarz do ściany (nie lubię widoku krwi).
- Bardzo lubię Dostojewskiego - powiedziała pielęgniarka przyklejając mi watę na ręku.
- I niektórych pisarzy z Południowej Afryki - dodała
Wreszcie mogłem na nią spojrzeć. Młoda kobieta z głową szczelnie owiniętą chustą.
- Cootzee? - spytałem.
- Też, ale mieszkałam 6 lat w Południowej Afryce, tam jest wielu świetnych pisarzy nieznanych w innych krajach.
- Mieszkałam też 6 lat w Arabii Saudyjskiej - dodała domyślając się pewnie mojego zainteresowania jej nakryciem głowy. - Ludzie tutaj mają bardzo fałszywe pojęcie o Islamie - dodała.
Kilka godzin później otrzymałem sms z wynikiem badania.
Alarm! Krew wyjątkowo rzadka, zmniejszyć dawkę, ponowne badanie już za tydzień.
P.S. Famished Road... najsłynniejsza książka Ben Okri. Słyszałem o niej, ale nie czytałem, nie ma jej w mojej bibliotece.
Po powrocie do domu zagooglałem na polskie strony.
Droga bez dna - "Tak naprawdę to ja wcale nie lubię realizmu magicznego, ale tę książkę nic to nie obchodziło. Karmiła mnie tym, czy tego chciałam czy nie. I w końcu mnie poniosła ze sobą..." - KLIK.
Zgadza się to jest Ben Okri, mam na myśli powyższą refleksję, tę pielęgniarkę, i ten wynik badania.
Tuesday, March 26, 2019
Wolny rynek
Od dłuższego czasu mamy w Australii wielki krzyk wokół cen energii, szczegónie elektryczności. Sprawa jest dość złożona gdyż nakłada się na to temat ochrony środowiska, eliminacji węgla. Niestety kolejne rządy nie potrafiły przedłożyć żadnego długofalowego planu więc problem obija sie jak pijany od płotu do płotu a przemysł wstrzymuje się z długofalowymi inwestycjami.
Ja jednak o czymś innym.
Nasz rząd stanowy rozpowszechnia poniższe ulotki...
Jeśli myślisz, że płacisz za dużo za elektryczność, to masz 90% szansę, że właśnie tak jest.
Do roku 1994 takiej szansy nie było. Cała gospodarka elektrycznością w naszym stanie była w rękach State Electricity Commission.
W którymś momencie budżet stanowy uginał sie pod ciężarem długów więc firmę rozparcelowano i rozprzedano.
Pamiętam ile wtedy było zachwytów - konkurencja, obniżka cen, wolny wybór konsumenta.
25 lat później nie bardzo wiadomo kto kontroluje energię w naszym stanie. Wtajemniczeni mówią, że główny wyłącznik znajduje się w Singapurze a ceny - jak widać na obrazku - 90% użytkowników przepłaca.
Oczywiście nie wiadomo ile elektryczność kosztowałaby gdyby pozostawała nadal w rękach stanowego rządu, ja jednak myślę sobie tak: jeśli kosztowałaby więcej, to przecież te pieniądze i tak trafiłyby do rządowej kasy, która finansuje edukację, służbę zdrowia, transport itd, itd.
Ktoś powie - tak, ale ile by tam było marnotrawstwa, biurokracji.
Zgoda, byłoby, ale ta wyższa efektywność prywatnych operatorów oznacza masę pieniędzy płynących za granicę, często minimalnie opodatkowanych oraz utratę pracy przez Australijczyków.
Może byli niezbyt wydajni, ale mogę zapewnić, że jako bezrobotni są dużo bardziej nieefektywni.
Ja jednak o czymś innym.
Nasz rząd stanowy rozpowszechnia poniższe ulotki...
Jeśli myślisz, że płacisz za dużo za elektryczność, to masz 90% szansę, że właśnie tak jest.
Do roku 1994 takiej szansy nie było. Cała gospodarka elektrycznością w naszym stanie była w rękach State Electricity Commission.
W którymś momencie budżet stanowy uginał sie pod ciężarem długów więc firmę rozparcelowano i rozprzedano.
Pamiętam ile wtedy było zachwytów - konkurencja, obniżka cen, wolny wybór konsumenta.
25 lat później nie bardzo wiadomo kto kontroluje energię w naszym stanie. Wtajemniczeni mówią, że główny wyłącznik znajduje się w Singapurze a ceny - jak widać na obrazku - 90% użytkowników przepłaca.
Oczywiście nie wiadomo ile elektryczność kosztowałaby gdyby pozostawała nadal w rękach stanowego rządu, ja jednak myślę sobie tak: jeśli kosztowałaby więcej, to przecież te pieniądze i tak trafiłyby do rządowej kasy, która finansuje edukację, służbę zdrowia, transport itd, itd.
Ktoś powie - tak, ale ile by tam było marnotrawstwa, biurokracji.
Zgoda, byłoby, ale ta wyższa efektywność prywatnych operatorów oznacza masę pieniędzy płynących za granicę, często minimalnie opodatkowanych oraz utratę pracy przez Australijczyków.
Może byli niezbyt wydajni, ale mogę zapewnić, że jako bezrobotni są dużo bardziej nieefektywni.
Sunday, March 24, 2019
Niedzielne czytanie - wojna w ZOO
Na pewno wspominałem na tym, a może na innym blogu, film Zookeeper's Wife i książkę na podstawie której film powstał.
Ten film przysporzył mi wiele satysfakcji - chyba pierwszy film opracowany od początku do końca przez zachodnich producentów prezentujący wyjątkowo pozytywny obraz Polaków podczas II Wojny Światowej.
Książka już nie jest taka dobra, wielu czytelników skarży się, że się pogubili. To wynik dobrych intencji autorki - Diane Ackermann - która spędziła prawie rok w Polsce badając wiele wątków zagłady Żydów w Polsce.
Nic dziwnego, że aż podskoczyłem gdy na półce w bibliotece zauważyłem książkę po tytułem Zookeeper's War. Z okładki dowiedziałem się, że książka opowiada o losach berlińskiego zoo w ostatnich dwóch latach wojny.
Pożyczyłem, przeczytałem...
Po pierwsze zaskoczyło mnie, że autorem jest Australijczyk.
Wydało mi się to wyjatkowo egzotyczną kombinacją. Nie odkryłem powodów, dla których autor, Steve Conte, wybrał dla swojej jedynej książki właśnie taki temat.
Po drugie - z pierwszych stron książki dowiedziałem się, że głównym bohaterem książki jest "dyrektor-spadkobierca" berlińskiego zoo - Alex Frey.
Dyrektor-spadkobierca. W książce Alex Frey zerka na wiszący w gabinecie portret jego ojca - dyrektora berlińskiego zoo.
To się zgadza, rzeczywiście dyrektor berlińskiego zoo w latach wojny odziedziczył stanowisko po swoim ojcu tyle , że...
W tym momencie podskoczyłem jeszcze wyżej.
Dyrektor berlińskiego zoo - toż to postać historyczna, bardzo sławna - Lutz Heck - fanatyczny nazista, osobisty przyjaciel Goeringa, człowiek, który już w 1938 r zabronił Żydom wstępu do podległego mu zoo. Osobna karta jego działania to grabież warszawskiego zoo. Detale tutaj - KLIK.
Na marginesie dodam, że w filmie Zookeeper's Wife został on przedstawiony jako diaboliczny charakter.
Prawdę mówiąc, to w tym momencie straciłem chęć czytania tej książki, Przecież będę odbierał to jak jakąś chorą fantazję.
Jednak przemogłem się.
A więc - po trzecie - książka. To jest nawet dość dobry opis życia w Berlinie podczas dywanowych alianckich nalotów. Niestety poza nużącymi opisami rozmiaru zniszczeń nie mogłem doszukać się w książce wiele treści.
To znaczy, jest tam dość istotny wątek - żona fikcyjnego dyrektora, Australijka, czuje ogromne znużenie nieracjonalnie poprawną postawą swego męża i zdradza go z zatrudnionym w zoo czeskim więźniem wojennym.
Może to powinno mnie ucieszyć - po pierwsze kobieta egzekwuje swoje prawa, po drugie Słowianin skorzystał, ale jakoś pozostałem negatywnie obojętny.
Na koniec jeszcze jedno zaskoczenie - książka zdobyła w 2008 roku nagrodę premiera Australii.
Boże drogi - nie wymagam od głów państw aby czytali i oceniali jakiekolwiek książki, ale jeśli już organizuje się taką nadgrodę, to chyba powinno się zatrudnić kogoś, kto potrafi przeczytać tekst ze zrozumieniem.
Ten film przysporzył mi wiele satysfakcji - chyba pierwszy film opracowany od początku do końca przez zachodnich producentów prezentujący wyjątkowo pozytywny obraz Polaków podczas II Wojny Światowej.
Książka już nie jest taka dobra, wielu czytelników skarży się, że się pogubili. To wynik dobrych intencji autorki - Diane Ackermann - która spędziła prawie rok w Polsce badając wiele wątków zagłady Żydów w Polsce.
Nic dziwnego, że aż podskoczyłem gdy na półce w bibliotece zauważyłem książkę po tytułem Zookeeper's War. Z okładki dowiedziałem się, że książka opowiada o losach berlińskiego zoo w ostatnich dwóch latach wojny.
Pożyczyłem, przeczytałem...
Po pierwsze zaskoczyło mnie, że autorem jest Australijczyk.
Wydało mi się to wyjatkowo egzotyczną kombinacją. Nie odkryłem powodów, dla których autor, Steve Conte, wybrał dla swojej jedynej książki właśnie taki temat.
Po drugie - z pierwszych stron książki dowiedziałem się, że głównym bohaterem książki jest "dyrektor-spadkobierca" berlińskiego zoo - Alex Frey.
Dyrektor-spadkobierca. W książce Alex Frey zerka na wiszący w gabinecie portret jego ojca - dyrektora berlińskiego zoo.
To się zgadza, rzeczywiście dyrektor berlińskiego zoo w latach wojny odziedziczył stanowisko po swoim ojcu tyle , że...
W tym momencie podskoczyłem jeszcze wyżej.
Dyrektor berlińskiego zoo - toż to postać historyczna, bardzo sławna - Lutz Heck - fanatyczny nazista, osobisty przyjaciel Goeringa, człowiek, który już w 1938 r zabronił Żydom wstępu do podległego mu zoo. Osobna karta jego działania to grabież warszawskiego zoo. Detale tutaj - KLIK.
Na marginesie dodam, że w filmie Zookeeper's Wife został on przedstawiony jako diaboliczny charakter.
Prawdę mówiąc, to w tym momencie straciłem chęć czytania tej książki, Przecież będę odbierał to jak jakąś chorą fantazję.
Jednak przemogłem się.
A więc - po trzecie - książka. To jest nawet dość dobry opis życia w Berlinie podczas dywanowych alianckich nalotów. Niestety poza nużącymi opisami rozmiaru zniszczeń nie mogłem doszukać się w książce wiele treści.
To znaczy, jest tam dość istotny wątek - żona fikcyjnego dyrektora, Australijka, czuje ogromne znużenie nieracjonalnie poprawną postawą swego męża i zdradza go z zatrudnionym w zoo czeskim więźniem wojennym.
Może to powinno mnie ucieszyć - po pierwsze kobieta egzekwuje swoje prawa, po drugie Słowianin skorzystał, ale jakoś pozostałem negatywnie obojętny.
Na koniec jeszcze jedno zaskoczenie - książka zdobyła w 2008 roku nagrodę premiera Australii.
Boże drogi - nie wymagam od głów państw aby czytali i oceniali jakiekolwiek książki, ale jeśli już organizuje się taką nadgrodę, to chyba powinno się zatrudnić kogoś, kto potrafi przeczytać tekst ze zrozumieniem.
Friday, March 22, 2019
Australijski kankan
Od początku tego tygodnia najgłośniej dyskutowany temat w australijskich mediach to zdjęcie z meczu australijskiego futbolu kobiet.
Zdjęcie umieścił na swojej stronie facebook australijski kanał telewizyjny (Channel 7), który sponsoruje kobiecą ligę "footy".
Już za chwilę rzuciły się na nie drapieżne trolle. Złośliwych i ordynarnych komentarzy było tak wiele, że właściciel strony usunął z niej to zdjęcie.
Dopiero wtedy zaczęło tornado.
Usunięcie zdjęcia uznano za akt kapitulacji, media zaczęły się prześcigać w jego publikacji, rozlegają się głosy aby stało się ono symbolem kobiecej ligi.
A może nawet symbolem walki kobiet o równe prawa.
Spodziewam się, że frekwencja na meczach kobiet wzrośnie i kobiety wywalczą wkrótce zarobki równe z mężczyznami.
Zdjęcie umieścił na swojej stronie facebook australijski kanał telewizyjny (Channel 7), który sponsoruje kobiecą ligę "footy".
Już za chwilę rzuciły się na nie drapieżne trolle. Złośliwych i ordynarnych komentarzy było tak wiele, że właściciel strony usunął z niej to zdjęcie.
Dopiero wtedy zaczęło tornado.
Usunięcie zdjęcia uznano za akt kapitulacji, media zaczęły się prześcigać w jego publikacji, rozlegają się głosy aby stało się ono symbolem kobiecej ligi.
A może nawet symbolem walki kobiet o równe prawa.
Spodziewam się, że frekwencja na meczach kobiet wzrośnie i kobiety wywalczą wkrótce zarobki równe z mężczyznami.
Wednesday, March 20, 2019
Azyl w Australii
Jednym z regularnych tematów w australijskich mediach jest sprawa osób ubiegających się o azyl.
W ostatnich latach Australia przyjmuje 20,000 uciekinierów rocznie.
Uciekinierzy, czy ubiegający się o azyl?
Różnica jest istotna.
Uciekinier to osoba, która opuściła swój kraj z powodu zagrożenia życia. Osoby takie trafiają na ogół do ośrodków prowadzonych przez ONZ, tam zostają zweryfikowane a następnie otrzymują przydział do docelowego kraju. Tam podlegają kolejnej weryfikacji.
Ubiegający się o azyl... zasadnicza różnica, to że taka osoba nie została wstępnie zweryfikowana.
Przeciwnicy masowego przyjmowania uchodźców przyczepiają im etykietkę - queue jumper (wchodzacy poza kolejką).
Nie mogę odmówić im racji. Przyznanie takiej osobie prawa pobytu w Australii oznacza, że ktoś kto czekał latami w centrum uchodźców ONZ a potem a Australii, będzie musiał poczekać jeszcze dłużej.
Sprawa jest głośna - ponad 8 milionów trafień w google.
Liczne i bardzo aktywne grupy wzywają do szerokiego otwarcia granic.
W ramach mojej działalności w Stowarzyszeniu św Wincentego spotkałem kilka osób ubiegających się o azyl. Jeden przykład poniżej.
Hindus, mówiący biegle po angielsku. W Indiach pracował w centrum telefonicznym australijskiej firmy.
Był z nami szczery - umarł mi ojciec, odziedziczyłem po nim spory kawał ziemi, ale mój wujek zapowiedział, że nie dopuści do postępowania spadkowego, że raczej mnie zabije.
To nie są żarty. Mój wujek jest wpływową osobą, ma kontakty z policją. Moje życie jest zagrożone.
- Przecież Indie to ogromny kraj - argumentowałem - możesz się przenieść gdzieś indziej, łatwo znajdziesz pracę. Tutaj czekają cię długie lata na marnym zasiłku bez prawa pracy.
- Dopóki mój wujek nie umrze nie wrócę do Indii.
Przypomniał mi się pobyt w Norwegii w 1964 roku, praktyka studencka.
Pracowałem w fabryce opakowań papierowych w Moss, 60 km na południe od Oslo. W miejscowości mieszkało kilku Polaków, którzy zostali tu po wojnie. Jeden z nich był powiązany w jakiś sposób z Rządem Londyńskim.
Któregoś dnia zaprosił mnie na herbatkę.
- Pan wie, że jestem reprezentantem Rządu Londyńskiego?
Wiedziałem, przecież pożyczał mi regularnie paryską Kulturę.
- W żadnym wypadku nie zamierzam panu niczego sugerować, ale mam obowiązek powiadomić pana o możliwości ubiegania się o azyl.
Nałożyłem sobie większy kawałek ciasta i słuchałem.
- Pan wyjechał z Polski legalnie, dostał pan paszport więc w Norwegii nie ma pan szansy na azyl.
Ciężar spadł mi z serca.
- Jeśli nie chciałby pan wracać do Polski to powinien pan zgłosić się na policję a oni wsadzą pana do więzienia.
- Świetny początek.
- Proszę nie żartować. Tam będą bardzo przyzwoite warunki, przydzielą panu prawnika, żeby przygotować wniosek o prawo pobytu w Norwegii.
Jednak nasze ostatnie doświadczenia nie są dobre. W ostatnich latach nikomu takiego prawa nie przyznano. Proszę się jednak nie obawiać, my przekażemy natychmiast pana sprawę do Londynu. Tyle, że Anglia też od kilku lat nie chce przymować Polaków. Ale my uruchomimy równocześnie pana sprawę w USA. Tam są zupełnie inne procedury, w wielu miejscach są silne grupy Polonii, mają wpływ na lokalnych polityków.
W każdym razie jeszcze się nie zdarzyło żeby kogoś odesłano z powrotem do Polski.
Nie spróbowałem.
Dwa lata później, w Polsce, też ktoś się poczuwał do obowiązku coś mi zaproponować.
TUTAJ - o tym jak mnie nie przyjęli w PRL do partii.
Ja się chyba nie nadaję do pomagania uchodźcom.
W ostatnich latach Australia przyjmuje 20,000 uciekinierów rocznie.
Uciekinierzy, czy ubiegający się o azyl?
Różnica jest istotna.
Uciekinier to osoba, która opuściła swój kraj z powodu zagrożenia życia. Osoby takie trafiają na ogół do ośrodków prowadzonych przez ONZ, tam zostają zweryfikowane a następnie otrzymują przydział do docelowego kraju. Tam podlegają kolejnej weryfikacji.
Ubiegający się o azyl... zasadnicza różnica, to że taka osoba nie została wstępnie zweryfikowana.
Przeciwnicy masowego przyjmowania uchodźców przyczepiają im etykietkę - queue jumper (wchodzacy poza kolejką).
Nie mogę odmówić im racji. Przyznanie takiej osobie prawa pobytu w Australii oznacza, że ktoś kto czekał latami w centrum uchodźców ONZ a potem a Australii, będzie musiał poczekać jeszcze dłużej.
Sprawa jest głośna - ponad 8 milionów trafień w google.
Liczne i bardzo aktywne grupy wzywają do szerokiego otwarcia granic.
W ramach mojej działalności w Stowarzyszeniu św Wincentego spotkałem kilka osób ubiegających się o azyl. Jeden przykład poniżej.
Hindus, mówiący biegle po angielsku. W Indiach pracował w centrum telefonicznym australijskiej firmy.
Był z nami szczery - umarł mi ojciec, odziedziczyłem po nim spory kawał ziemi, ale mój wujek zapowiedział, że nie dopuści do postępowania spadkowego, że raczej mnie zabije.
To nie są żarty. Mój wujek jest wpływową osobą, ma kontakty z policją. Moje życie jest zagrożone.
- Przecież Indie to ogromny kraj - argumentowałem - możesz się przenieść gdzieś indziej, łatwo znajdziesz pracę. Tutaj czekają cię długie lata na marnym zasiłku bez prawa pracy.
- Dopóki mój wujek nie umrze nie wrócę do Indii.
Przypomniał mi się pobyt w Norwegii w 1964 roku, praktyka studencka.
Pracowałem w fabryce opakowań papierowych w Moss, 60 km na południe od Oslo. W miejscowości mieszkało kilku Polaków, którzy zostali tu po wojnie. Jeden z nich był powiązany w jakiś sposób z Rządem Londyńskim.
Któregoś dnia zaprosił mnie na herbatkę.
- Pan wie, że jestem reprezentantem Rządu Londyńskiego?
Wiedziałem, przecież pożyczał mi regularnie paryską Kulturę.
- W żadnym wypadku nie zamierzam panu niczego sugerować, ale mam obowiązek powiadomić pana o możliwości ubiegania się o azyl.
Nałożyłem sobie większy kawałek ciasta i słuchałem.
- Pan wyjechał z Polski legalnie, dostał pan paszport więc w Norwegii nie ma pan szansy na azyl.
Ciężar spadł mi z serca.
- Jeśli nie chciałby pan wracać do Polski to powinien pan zgłosić się na policję a oni wsadzą pana do więzienia.
- Świetny początek.
- Proszę nie żartować. Tam będą bardzo przyzwoite warunki, przydzielą panu prawnika, żeby przygotować wniosek o prawo pobytu w Norwegii.
Jednak nasze ostatnie doświadczenia nie są dobre. W ostatnich latach nikomu takiego prawa nie przyznano. Proszę się jednak nie obawiać, my przekażemy natychmiast pana sprawę do Londynu. Tyle, że Anglia też od kilku lat nie chce przymować Polaków. Ale my uruchomimy równocześnie pana sprawę w USA. Tam są zupełnie inne procedury, w wielu miejscach są silne grupy Polonii, mają wpływ na lokalnych polityków.
W każdym razie jeszcze się nie zdarzyło żeby kogoś odesłano z powrotem do Polski.
Nie spróbowałem.
Dwa lata później, w Polsce, też ktoś się poczuwał do obowiązku coś mi zaproponować.
TUTAJ - o tym jak mnie nie przyjęli w PRL do partii.
Ja się chyba nie nadaję do pomagania uchodźcom.
Sunday, March 17, 2019
Niedzielne wspomnienie
Prawie 50 lat temu stawiałem pierwsze kroki na arenie komputerów.
Warszawa, Zakłady Radiowe im M. Kasprzaka - KLIK. To była jedna z bardzo niewielu instytucji dysponujących komputerem - ICT 1900 - produkcji angielskiej.
Instytucja, w której pracowałem kupowała w Kasprzaku kilka godzin komputerowego czasu na miesiąc, aby dokonać miesięcznych obrachunków gospodarki materiałowej. Przy okazji stawiałem swoje pierwsze, amatorskie, kroki w dziedzinie programowania.
Przydzielane nam godziny były na ogół w niewygodnych porach, najlepsze godziny Kasprzak trzymał dla siebie i zaprzyjaźnionych zakładów elektronicznych.
Na sesję komputerową trzeba było przyjść wcześniej żeby dobrze się przygotować i nie zmarnować ani minuty przydzielonego czasu. Czasem zostawało się dłużej, kiedy podczas przetwarzania wydarzyła się jakaś niemiła niespodzianka i próbowałem ubłagać operatorkę komputera żeby wpuściła mnie choć na minutkę jeśli trafi się jakiś luz.
W poczekalni ośrodka spotykałem zawsze kilka osób w podobnej sytuacji jak ja.
Zapamiętałem jedną.
Najśmieszniejsze, że uwagę na nią zwróciłem przez jej kalosze. Nigdy nie zwracałem uwagi na niczyj ubiór ani na obuwie a jednak te kalosze już z daleka sygnalizowały jakąś inność.
Dopiero wtedy zwróciłem uwagę na ich właścicielkę - Annę.
Z przelotnych rozmów zorientowałem się, że Anna jest absolwentką wydziału matematyki Uniwersytetu Warszawskiego i w Kasprzaku testuje swoje programy.
To była zupełnie inna dziedzina niż moje przetwarzanie danych dla księgowości czy planowania produkcji więc nie mieliśmy wspólnych tematów do rozmowy.
Wkrótce zmieniłem pracę, przeniosłem się do instytucji, która posiadała świeżo wyprodukowany w Polsce komputer ODRA.
Minęło pewnie kilka lat gdy zupełnie przypadkowo spotkałem Annę. Miejsce - Teatr Wielki. Wydaje mi się, że również tym razem, najpierw zwróciłem uwagę na jej strój - bardzo krótkie jak na owe czasy mini. Z przelotnej rozmowy dowiedziałem się, że Anna jest mężatką, jej mąż - Szwed - pracuje w przedstawicielstwie komputerowej firmy IBM w Polsce.
Te kalosze, to mini, szwedzki mąż, to pasowało do siebie.
Nie pamiętam okoliczności, ale sporadycznie byliśmy wraz z żoną w kontakcie z Anną i Hansem. Po kilku latach firma Hansa przeniosła go do Francji, potem do Niemiec. Anna nie miała prawa pracy w tych krajach.
W którymś momencie otrzymaliśmy od niej (z Niemiec) wiadomość, że przenoszą się do Australii. Anna postawiła Hansowi warunek, że jeśli znajdzie się kraj, w którym będzie mogła podjąć pracę zawodową, to przeniosą się tam. Właśnie to oferowała Australia.
Programistka komputerów - praca murowana, pomoc przy przeprowadzce, wizy dla całej rodziny.
Gdy Anna zakomunikowała to Hansowi, zaakceptował jej decyzję, ale oczywiście sam również pospieszył do australijskiego konsulatu.
- Zawód? - zapytali.
- Konsultant I.T, IBM, kilkanaście lat na odpowiedzialnych stanowiskach w kilku krajach - odpowiedział z dumą.
- Konsultant IT? Nie, nie mamy takiego zawodu na liście, ale nie martw się, Twoja żona ma taki dobry zawód, że przy niej nie zginiesz.
Oczywiście już na miejscu z łatwością znalazł dobrą pracę, ale jednak osobista duma nieco ucierpiała.
Zamieszkali w Sydney, raz odwiedzili nas w Melbourne.
W międzyczasie małżeństwo Anny i Hansa rozpadło.
Odwiedziliśmy Annę w Sydney 3 lata temu.
To było bardzo miłe spotkanie. Poznaliśmy u niej jej partnera brydżowego, pana Marcela Weylanda, bardzo renomowanego tłumacza poezji polskiej na język angielski - KLIK.
Przy wyjściu zauważyłem portret Anny pewnie jeszcze z okresu pobytu w Polsce.
Wiedzieliśmy, że Anna ma problemy z sercem, ponad rok temu dołączył do tego rak.
Jakieś dwa tygodnie temu zadzwoniłem do Anny. Telefon domowy przełączał się na nagrywanie. Spróbowałem komórkę - Anna właśnie śpi - usłyszałem łagodny głos pielęgniarki.
Spróbowałem kilka dni temu - komórka była wyłączona.
Google znalazło - KLIK.
Wyjątkowo przelotna znajomość a przecież brak.
Warszawa, Zakłady Radiowe im M. Kasprzaka - KLIK. To była jedna z bardzo niewielu instytucji dysponujących komputerem - ICT 1900 - produkcji angielskiej.
Instytucja, w której pracowałem kupowała w Kasprzaku kilka godzin komputerowego czasu na miesiąc, aby dokonać miesięcznych obrachunków gospodarki materiałowej. Przy okazji stawiałem swoje pierwsze, amatorskie, kroki w dziedzinie programowania.
Przydzielane nam godziny były na ogół w niewygodnych porach, najlepsze godziny Kasprzak trzymał dla siebie i zaprzyjaźnionych zakładów elektronicznych.
Na sesję komputerową trzeba było przyjść wcześniej żeby dobrze się przygotować i nie zmarnować ani minuty przydzielonego czasu. Czasem zostawało się dłużej, kiedy podczas przetwarzania wydarzyła się jakaś niemiła niespodzianka i próbowałem ubłagać operatorkę komputera żeby wpuściła mnie choć na minutkę jeśli trafi się jakiś luz.
W poczekalni ośrodka spotykałem zawsze kilka osób w podobnej sytuacji jak ja.
Zapamiętałem jedną.
Najśmieszniejsze, że uwagę na nią zwróciłem przez jej kalosze. Nigdy nie zwracałem uwagi na niczyj ubiór ani na obuwie a jednak te kalosze już z daleka sygnalizowały jakąś inność.
Dopiero wtedy zwróciłem uwagę na ich właścicielkę - Annę.
Z przelotnych rozmów zorientowałem się, że Anna jest absolwentką wydziału matematyki Uniwersytetu Warszawskiego i w Kasprzaku testuje swoje programy.
To była zupełnie inna dziedzina niż moje przetwarzanie danych dla księgowości czy planowania produkcji więc nie mieliśmy wspólnych tematów do rozmowy.
Wkrótce zmieniłem pracę, przeniosłem się do instytucji, która posiadała świeżo wyprodukowany w Polsce komputer ODRA.
Minęło pewnie kilka lat gdy zupełnie przypadkowo spotkałem Annę. Miejsce - Teatr Wielki. Wydaje mi się, że również tym razem, najpierw zwróciłem uwagę na jej strój - bardzo krótkie jak na owe czasy mini. Z przelotnej rozmowy dowiedziałem się, że Anna jest mężatką, jej mąż - Szwed - pracuje w przedstawicielstwie komputerowej firmy IBM w Polsce.
Te kalosze, to mini, szwedzki mąż, to pasowało do siebie.
Nie pamiętam okoliczności, ale sporadycznie byliśmy wraz z żoną w kontakcie z Anną i Hansem. Po kilku latach firma Hansa przeniosła go do Francji, potem do Niemiec. Anna nie miała prawa pracy w tych krajach.
W którymś momencie otrzymaliśmy od niej (z Niemiec) wiadomość, że przenoszą się do Australii. Anna postawiła Hansowi warunek, że jeśli znajdzie się kraj, w którym będzie mogła podjąć pracę zawodową, to przeniosą się tam. Właśnie to oferowała Australia.
Programistka komputerów - praca murowana, pomoc przy przeprowadzce, wizy dla całej rodziny.
Gdy Anna zakomunikowała to Hansowi, zaakceptował jej decyzję, ale oczywiście sam również pospieszył do australijskiego konsulatu.
- Zawód? - zapytali.
- Konsultant I.T, IBM, kilkanaście lat na odpowiedzialnych stanowiskach w kilku krajach - odpowiedział z dumą.
- Konsultant IT? Nie, nie mamy takiego zawodu na liście, ale nie martw się, Twoja żona ma taki dobry zawód, że przy niej nie zginiesz.
Oczywiście już na miejscu z łatwością znalazł dobrą pracę, ale jednak osobista duma nieco ucierpiała.
Zamieszkali w Sydney, raz odwiedzili nas w Melbourne.
W międzyczasie małżeństwo Anny i Hansa rozpadło.
Odwiedziliśmy Annę w Sydney 3 lata temu.
To było bardzo miłe spotkanie. Poznaliśmy u niej jej partnera brydżowego, pana Marcela Weylanda, bardzo renomowanego tłumacza poezji polskiej na język angielski - KLIK.
Przy wyjściu zauważyłem portret Anny pewnie jeszcze z okresu pobytu w Polsce.
Wiedzieliśmy, że Anna ma problemy z sercem, ponad rok temu dołączył do tego rak.
Jakieś dwa tygodnie temu zadzwoniłem do Anny. Telefon domowy przełączał się na nagrywanie. Spróbowałem komórkę - Anna właśnie śpi - usłyszałem łagodny głos pielęgniarki.
Spróbowałem kilka dni temu - komórka była wyłączona.
Google znalazło - KLIK.
Wyjątkowo przelotna znajomość a przecież brak.
Thursday, March 14, 2019
Strajk klimatyczny
Usłyszałem o nim dzisiaj w radio, o australijskim oczywiście.
Kliknąłem w google. Jako słowa kluczowe podałem march, klimate, strike. Pierwsza strona trafień to były prognozy pogody na marzec.
Potem już było gorzej.
Główne hasło: We are school kids temporarily sacrificing our education in order to save our futures from dangerous climate change - KLIK.
Poświęcają swoją edukację dla wyższego celu. O ile pamietam z lat szkolnych, to młodzież zawsze chętnie poświęcała swoją edukację. Cel nie był taki istotny.
Osobna sprawa, że młodzież w tym wieku jest bardzo podatna na wszelkiego rodzaju manipulację. Dzisiaj klimat, jutro - możliwości są nieograniczone
A na marginesie - czy ta młodzież szkolna wie ile energii i wody zużywa ich rodzina? Czy wie co to jest kilowat albo MegaJoul? Czy sortuje śmieci? Czy nie marnuje jedzenia?
I, bardzo istotne, czy nie śmieci dookoła.
Aż mnie korci pojechać do miasta na koniec jutrzejszego marszu i zobaczyć ile pracy mają specjalne ekipy oczyszczania miasta.
Kliknąłem w google. Jako słowa kluczowe podałem march, klimate, strike. Pierwsza strona trafień to były prognozy pogody na marzec.
Potem już było gorzej.
Główne hasło: We are school kids temporarily sacrificing our education in order to save our futures from dangerous climate change - KLIK.
Poświęcają swoją edukację dla wyższego celu. O ile pamietam z lat szkolnych, to młodzież zawsze chętnie poświęcała swoją edukację. Cel nie był taki istotny.
Osobna sprawa, że młodzież w tym wieku jest bardzo podatna na wszelkiego rodzaju manipulację. Dzisiaj klimat, jutro - możliwości są nieograniczone
A na marginesie - czy ta młodzież szkolna wie ile energii i wody zużywa ich rodzina? Czy wie co to jest kilowat albo MegaJoul? Czy sortuje śmieci? Czy nie marnuje jedzenia?
I, bardzo istotne, czy nie śmieci dookoła.
Aż mnie korci pojechać do miasta na koniec jutrzejszego marszu i zobaczyć ile pracy mają specjalne ekipy oczyszczania miasta.
Tuesday, March 5, 2019
Dzień, który się liczy
Dzisiaj pierwszy wtorek marca czyli Super Tuesday - dzień liczenia rowerzystów jadących do pracy.
Akcję organizuje stowarzyszenie cyklistów - Bicycle Victoria.
Uczestniczę w tej akcji rokrocznie od 2009 roku, poniżej rejestracja procesu mojego starzenia się...
Gdy robiłem to po raz pierwszy, przydzielono mi bardzo ruchliwe skrzyżowanie. Po 2 godzinach liczenia kręciło mi się w głowie od tego ruchu, hałasu i spalin.
W kolejnych latach korzystałem już z przywileju wyboru miejsca. Oczywiście wybieram blisko domu i w ciekawym lub przyjemnym miejscu.
W tym roku wybrałem ścieżkę rowerową biegnącą wzdłuż torów.
Zadanie: policzyć rowerzystów na każdej możliwej trasie.
Jak widać na powyższym obrazku tym miejscu spotykało się aż 5 tras.
Zatem osoba nadjeżdżająca którą z tych tras ma 4 możliwości do wyboru, każdą należy zarejestrować i na dodatek jeszcze z podziałem na płci. Na szczęście były tylko 3 kategorie - kobieta, mężczyzna, niewiadoma.
Jako stary seksista nie zarejestrowałem żadnych niewiadomych.
Niestety moje działanie mogę podsumować prosto - wiele hałasu o nic.
W godzinach 7:00 - 7:15, policzyłem tylko 7 rowerzystów. Później było jeszcze gorzej.
Dużo lepiej spisywały się pociągi, 4 na kwadrans - po 2 w każdą stronę.
Znam te okolice gdyż przez wiele lat jeździłem do pracy na rowerze równoległą ścieżką. Według mnie większość rowerzystów decyduje się jechać ulicą gdyż będzie szybciej. Kilkaset metrów bliżej miasta sytuacja zmienia się, ulice są nadmiernie zatłoczone a ścieżki bardzo malownicze.
Dygresja - mój punkt był naprzeciwko przejścia przez tory. Przejście wyglądało tak. Po lewej stronie otwarta furtka, która zamyka się automatycznie gdy nadjeżdża pociąg. Po prawej stronie furtka awaryjna, dla osób, które nie zdążyły przejść przez zamknięciem furtki.
Tutaj widok z drugiej strony. Żeby otworzyć furtkę należy nacisnąć guzik.
Zaskoczyło mnie, że guziki są aż dwa - ten dolny pewnie dla rowerzystów żeby nie musieli odrywać rąk od kierownicy. A pewnie i dla pieszych, żeby nie musieli odrywać palców od klawiatury ifona.
Akcję organizuje stowarzyszenie cyklistów - Bicycle Victoria.
Uczestniczę w tej akcji rokrocznie od 2009 roku, poniżej rejestracja procesu mojego starzenia się...
Kilka lat temu przestałem rejestrować.
Gdy robiłem to po raz pierwszy, przydzielono mi bardzo ruchliwe skrzyżowanie. Po 2 godzinach liczenia kręciło mi się w głowie od tego ruchu, hałasu i spalin.
W kolejnych latach korzystałem już z przywileju wyboru miejsca. Oczywiście wybieram blisko domu i w ciekawym lub przyjemnym miejscu.
W tym roku wybrałem ścieżkę rowerową biegnącą wzdłuż torów.
Zadanie: policzyć rowerzystów na każdej możliwej trasie.
Jak widać na powyższym obrazku tym miejscu spotykało się aż 5 tras.
Zatem osoba nadjeżdżająca którą z tych tras ma 4 możliwości do wyboru, każdą należy zarejestrować i na dodatek jeszcze z podziałem na płci. Na szczęście były tylko 3 kategorie - kobieta, mężczyzna, niewiadoma.
Jako stary seksista nie zarejestrowałem żadnych niewiadomych.
Niestety moje działanie mogę podsumować prosto - wiele hałasu o nic.
W godzinach 7:00 - 7:15, policzyłem tylko 7 rowerzystów. Później było jeszcze gorzej.
Dużo lepiej spisywały się pociągi, 4 na kwadrans - po 2 w każdą stronę.
Znam te okolice gdyż przez wiele lat jeździłem do pracy na rowerze równoległą ścieżką. Według mnie większość rowerzystów decyduje się jechać ulicą gdyż będzie szybciej. Kilkaset metrów bliżej miasta sytuacja zmienia się, ulice są nadmiernie zatłoczone a ścieżki bardzo malownicze.
Dygresja - mój punkt był naprzeciwko przejścia przez tory. Przejście wyglądało tak. Po lewej stronie otwarta furtka, która zamyka się automatycznie gdy nadjeżdża pociąg. Po prawej stronie furtka awaryjna, dla osób, które nie zdążyły przejść przez zamknięciem furtki.
Tutaj widok z drugiej strony. Żeby otworzyć furtkę należy nacisnąć guzik.
Zaskoczyło mnie, że guziki są aż dwa - ten dolny pewnie dla rowerzystów żeby nie musieli odrywać rąk od kierownicy. A pewnie i dla pieszych, żeby nie musieli odrywać palców od klawiatury ifona.
Uwagi na marginesie - jedna osoba zatrzymała się pogadać ze mną. Właściwie to nie jestem tego taki pewien. To był mężczyzna z pobliskiego ośrodka osób upośledzonych umysłowo i już z daleka słyszałem jak rozmawia sam z sobą. Zatrzymał się przy mnie na chwilę, ale nie wiem czy rozmawiał ze mną czy ze swoimi myślami.
Najsympatyczniejszy dla mnie widok to chyba 10-letnia dziewczynka jadąca na hulajnodze bez żadnych osób towarzyszących.
Zarejestrowałem ją jako rowerzystkę, kobietę. Dzięki niej liczba kobiet, które przejechały tu w ciągu 2 godzin wzrosła do 4.
Po liczeniu wróciłem do domu, ukręciłem masę na naleśniki dla wnucząt, wstąpiłem do kościoła zrobić trochę porządków.
Gdy wracałem do domu znalazłem w skrzynce list z MS Society - Stowarzyszenie wsparcia dla ofiar Stwardnienia Rozsianego - w czerwcu będę uczestniczył w ich marszu charytatywnym.
Teraz biorę się za smażenie naleśników.
To był jeden z dość rzadkich dni, które się liczą.
Sunday, March 3, 2019
Niedzielne czytanie - wyrok na kardynała Pella
Zauważyłem, że polskie media również informują o tej sprawie więc napiszę jak to wygląda na moim podwórku.
Zacznę od końca - ława przysięgła uznała kardynała Pella za winnego molestowania 13-letniego chłopca.
Sprawa ciągnęła się kilka miesięcy. Oskarżyciele zgłosili chyba 14 przypadków nadużyć seksualnych, ale większość z nich nie została udowodniona.
Ostał się tylko jeden - w roku 1996, po uroczystej mszy w katedrze, dwóch chłopców chórzystów zakradło się do zakrystii spróbować mszalnego wina. W tym momencie do zakrystii wszedł kardynał Pell - co tu robicie? - zapytał i, nie czekając na odpowiedź, zmusił jednego z chłopców do oralnego seksu.
Ława przysięgłych przez długi czas nie mogła osiągnąć zgody, musiano ją wymienić.
Wyrok wydano już w grudniu, ale opublikowano dopiero 26 lutego.
Kardynał nie przyznał się do zarzucanego mu czynu.
Sędzia nie zgodził się na zwolnienie za kaucją i kardynała przewieziono z gmachu sądu do więzienia.
Wymiar kary zostanie podany 13 marca.
Reakcja.
Może powinienem się cieszyć.
Przez długi czas miałem wrażenie, że Polacy są najbardziej słonni do zmasowanych gwałtownych akcji. Tym razem australijskie środowiska LGBT chyba ich prześcignęły. Antykatolickie akcje zaczęły się już wiele lat temu i udało im się nagłośnić kilka skandalicznych spraw. Odnosiłem wtedy wrażenie, że postawili sobie cel skompromitować kardynała Pella, który stosunkowo wcześnie zareagował na problem nadużyć seksualnych i powołał wewnętrzną kościelną komisję do tych spraw.
Jak widać cel osiągnęli.
Dygresja - to już drugi przypadek gdy sensacja paraliżuje efektywność google. Otóż sprawa kardynała Pella uzyskała w google taki priorytet, że praktyczne niemożliwe jest dotarcie do innych informacji związanych z tematyką nadużyć seksualnych w kościele katolickim.
Moje osobiste zdanie.
Uważam, że kardynał Pell nie popełnił zarzucanego mu czynu, nie wyobrażam sobie żeby po uroczystej mszy kardynał miał szansę być sam w zakrystii.
Ciąg dalszy. Jak wspomniałem ogłoszenie kary 13 marca.
Obrona prawna kardynała ma nadal spore pole działania i pewnie je wykorzysta, ale to już detale, w których tkwi diabeł.
Na mój prosty rozum...
Gdybym był na miejscu kardynała Pella, nie brałbym w ogóle adwokata, a jeśli już konieczne, to jakiegoś najtańszego. I opłaciłbym go z własnej kieszeni.
Moja deklaracja brzmiałaby: nie popełniłem tego czynu, ale jako kościelny hierarcha poczuwam się do odpowiedzialności za grzechy mojego kościoła i poddam się wymierzonej przez sąd karze.
Na marginesie dodam, że osobiście uważam pobyt w więzieniu znacznie ciekawszy od egzystencji w kościelnym domu emeryta.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że to utopia. Wygrana tylko rozzuchwali drugą stronę i pociągnie za sobą falę mniej lub bardziej gwałtownych akcji przeciwko instytucji kościelnej i osobom w jakikolwiek sposób z nią związanym.
Choćby przeciwko mojemu poczciwemu Stowarzyszeniu św Wincentego.
Zacznę od końca - ława przysięgła uznała kardynała Pella za winnego molestowania 13-letniego chłopca.
Sprawa ciągnęła się kilka miesięcy. Oskarżyciele zgłosili chyba 14 przypadków nadużyć seksualnych, ale większość z nich nie została udowodniona.
Ostał się tylko jeden - w roku 1996, po uroczystej mszy w katedrze, dwóch chłopców chórzystów zakradło się do zakrystii spróbować mszalnego wina. W tym momencie do zakrystii wszedł kardynał Pell - co tu robicie? - zapytał i, nie czekając na odpowiedź, zmusił jednego z chłopców do oralnego seksu.
Ława przysięgłych przez długi czas nie mogła osiągnąć zgody, musiano ją wymienić.
Wyrok wydano już w grudniu, ale opublikowano dopiero 26 lutego.
Kardynał nie przyznał się do zarzucanego mu czynu.
Sędzia nie zgodził się na zwolnienie za kaucją i kardynała przewieziono z gmachu sądu do więzienia.
Wymiar kary zostanie podany 13 marca.
Reakcja.
Może powinienem się cieszyć.
Przez długi czas miałem wrażenie, że Polacy są najbardziej słonni do zmasowanych gwałtownych akcji. Tym razem australijskie środowiska LGBT chyba ich prześcignęły. Antykatolickie akcje zaczęły się już wiele lat temu i udało im się nagłośnić kilka skandalicznych spraw. Odnosiłem wtedy wrażenie, że postawili sobie cel skompromitować kardynała Pella, który stosunkowo wcześnie zareagował na problem nadużyć seksualnych i powołał wewnętrzną kościelną komisję do tych spraw.
Jak widać cel osiągnęli.
Dygresja - to już drugi przypadek gdy sensacja paraliżuje efektywność google. Otóż sprawa kardynała Pella uzyskała w google taki priorytet, że praktyczne niemożliwe jest dotarcie do innych informacji związanych z tematyką nadużyć seksualnych w kościele katolickim.
Moje osobiste zdanie.
Uważam, że kardynał Pell nie popełnił zarzucanego mu czynu, nie wyobrażam sobie żeby po uroczystej mszy kardynał miał szansę być sam w zakrystii.
Ciąg dalszy. Jak wspomniałem ogłoszenie kary 13 marca.
Obrona prawna kardynała ma nadal spore pole działania i pewnie je wykorzysta, ale to już detale, w których tkwi diabeł.
Na mój prosty rozum...
Gdybym był na miejscu kardynała Pella, nie brałbym w ogóle adwokata, a jeśli już konieczne, to jakiegoś najtańszego. I opłaciłbym go z własnej kieszeni.
Moja deklaracja brzmiałaby: nie popełniłem tego czynu, ale jako kościelny hierarcha poczuwam się do odpowiedzialności za grzechy mojego kościoła i poddam się wymierzonej przez sąd karze.
Na marginesie dodam, że osobiście uważam pobyt w więzieniu znacznie ciekawszy od egzystencji w kościelnym domu emeryta.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że to utopia. Wygrana tylko rozzuchwali drugą stronę i pociągnie za sobą falę mniej lub bardziej gwałtownych akcji przeciwko instytucji kościelnej i osobom w jakikolwiek sposób z nią związanym.
Choćby przeciwko mojemu poczciwemu Stowarzyszeniu św Wincentego.
Friday, March 1, 2019
Pierwszy dzień jesieni czyli prawo i życie.
W Australii wczoraj skończyło się lato.
Oficjalnie.
Nie wiem dlaczego Australia nie wiąże początku roku z długością dnia i nie znalazłem zdecydowanej odpowiedzi na to pytanie.
A więc: 1 marca - początek jesieni.
Osobna sprawa, to - a co to kogo obchodzi?
Pory roku miały znaczenie gdy ludzie mieszkali na wsi albo w lesie i rytm ich życia był związany z rytmem natury.
A co u mnie?
Nieustający szum klimatyzacji.
Wczoraj - biuro meteorologii przyznało się do 37C. Nasze termometry pokazywały 2 stopnie więcej. Co gorsze w nocy temperatura obniżyła się tylko do 26C i klimatyzacja pracowała prawie całą noc.
Prognoza - następne 3 dni tak samo, dopiero w poniedziałek wyraźny spadek, do 26C.
4 dni takiej samej pogody, rzadkość w Melbourne.
Oficjalnie.
Nie wiem dlaczego Australia nie wiąże początku roku z długością dnia i nie znalazłem zdecydowanej odpowiedzi na to pytanie.
A więc: 1 marca - początek jesieni.
Osobna sprawa, to - a co to kogo obchodzi?
Pory roku miały znaczenie gdy ludzie mieszkali na wsi albo w lesie i rytm ich życia był związany z rytmem natury.
A co u mnie?
Nieustający szum klimatyzacji.
Wczoraj - biuro meteorologii przyznało się do 37C. Nasze termometry pokazywały 2 stopnie więcej. Co gorsze w nocy temperatura obniżyła się tylko do 26C i klimatyzacja pracowała prawie całą noc.
Prognoza - następne 3 dni tak samo, dopiero w poniedziałek wyraźny spadek, do 26C.
4 dni takiej samej pogody, rzadkość w Melbourne.
Subscribe to:
Posts (Atom)