Tuesday, June 7, 2016

Organista

Ciotuchna.

Dawno nie pisałam na Altanie, ale świat mój przewrócił się do góry nogami i musiałam go zorganizować na nowo, a to nie takie łatwe w moim wieku i po 64 latach świata we dwoje. Nie jestem pewna czy ta reorganizacja udała mi się w 100%.
Wiecie, że mój mąż był chirurgiem, ortopedą i pediatrą, ale że był organistą tego nie wiecie i tę część Jego życia chce wam opisać.

Mój mąż Mieczysław, zwany w tym opowiadaniu również Mietkiem, mieszkał przed wojną i w czasie okupacji na ul. Krakowskie Przedmieście na przeciwko kościoła św. Krzyża. 

W pierwszych latach okupacji był w tym kościele ministrantem. W 1941 roku za namową ks. Alojzego Niedzieli, starsi ministranci zostali przesunięci do chóru kościelnego.
Mietek śpiewał w chórze, ale bardziej interesowała i fascynowała go gra na organach. Pochwalił się kiedyś organiście, że od kilku lat uczy sie grać na pianinie, ale marzy o grze  na organach. Organista przesłuchał go i stwierdził, że ma dobry słuch muzyczny. Pokazał Mietkowi jaka jest różnica między grą na pianinie, a grą na organach. Kilka razy z nim ćwiczył i pozwolił mu ćwiczyć samemu kiedy w kościele nie było nabożeństw. Po kilku miesiącach zaproponował chłopcu grę na mszy o 6 rano. Próba wypadła pomyślnie, od tej pory Mietek grał co dzień na tej mszy.
Pewnego dnia w 1943 roku wybiegł, jak zwykle raniutko z domu i zatrzymał się przerażony. Zobaczył, że cały kościół jest otoczony przez Gestapo; z ukrycia obserwował jak z kościoła wyprowadzają wszystkich księży i personel pomocniczy. Wszystkich aresztowano.
Po kilku dniach poszedł znów do kościoła i zagrał na organach na porannej mszy.
Współpracę z kościołem św. Krzyża przerwał wybuch Powstania Warszawskiego.
 Po powstaniu, kiedy Mieczysław był wieziony na roboty do Niemiec, wraz z dwoma kolegami uciekli z transportu. Niestety zostali złapani przez patrol niemiecki i oddani w ręce  Gestapo. Po pobycie w wiezieniu we Wrocławiu odesłano Mietka do obozu koncentracyjnego Gros Rossen. Spotkał tam wśród więźniów kilku księży  z kościoła św. Krzyża, którzy bardzo mu pomogli, nie tylko ofiarowując mu pajdę obozowego chleba i cebulę, ale także powiedzieli mu jak tu się trzeba zachowywać i co robić, żeby przeżyć obóz; oni byli doświadczonymi więźniami a Mietek szesnastoletnim chłopakiem.
Po wojnie i powrocie do Warszawy zgłosił sie ponownie do swojego kościoła, gdzie organistą był prof. Rączkowski. Pomagał mu grając na wieczornych nabożeństwach. Współpraca ta została zakończona, gdy po zdaniu matury w 1948 roku, Mietek dostał się na wydział medyczny Uniwersytetu Wrocławskiego i musiał wyjechać z Warszawy.
Po 2 latach wrócił na Warszawską Akademię Medyczną i podjął pracę felczera w Szpitaliku Dziecięcym na ul. Kopernika na oddziale chirurgicznym. Praca i studia nie pozostawiały czasu na granie na organach. Czasami koleżanki lub koledzy prosili go, żeby zagrał na ich ślubach, lub innych obrzędach kościelnych. Były to tylko sporadyczne wypadki.
W 1970 roku mąż mój wyjechał na rok do pracy do Instytutu Calot w Berck Plage we Francji. W sierpniu tego roku pojechałam razem z córkami na wakacje do niego. Razem pojechaliśmy do Paryża gdzie mieszkaliśmy u polskich Szarytek. Była tam kaplica, a w niej fisharmonia, stara i zakurzona bo nie miał kto na niej grać. Mietek otworzył instrument i zagrał na mszy. Siostry były zdumione i uradowane," a może pan doktór przyjeżdżał by co niedziela grać nam na mszy?" zaproponowały. Niestety Berck Plage było za daleko na takie dojazdy.
W grudniu 1977 roku Mietek wyjechał na kontrakt do pracy do Libii, ja dojechałam do niego po 3 miesiącach. Szybko okazało się, że w Trypolisie jest kościół katolicki, który prowadzili włoscy franciszkanie. W kościele była fisharmonia na której grała zakonnica, ale robiła to z wielkim trudem, gdyż instrument był napędzany pedałami, a siostrzyczka była drobna i chuda i nie miała wiele siły potrzebnej do grania i deptania pedałów.



Organista - 7/6/16
Mąż w okresie Bożego Narodzenia, w czasie mszy, podszedł do organistki i spytał czy może zagrać kilka polskich kolęd po nabożeństwie. Zgodziła się i mąż zaczął grać. Ludzie już wychodzili z kościoła, kiedy obecni tam Polacy usłyszeli znane melodie, cofnęli się od drzwi i szukali skąd dochodzą. Stanęli wokół fisharmonii i podjęli śpiew znanych sobie kolęd. Później mąż poszedł do zakrystii, przedstawił się proboszczowi i otrzymał pozwolenie grania dla Polaków po każdej mszy. Często zastępował siostrę organistkę, kiedy była zmęczona. Mąż grał z jej włoskich nut a ona intonowała pieśni. 

Wielkim przeżyciem był dla nas wybór Kardynała Karola Wojtyły na papieża. Nawet Arabowie przychodzili tego dnia do Polaków z gratulacjami. Mąż po pracy pojechał do kościoła dowiedzieć się jaki będzie program obchodów wyboru nowego Papieża. Franciszkanie, prawie wszyscy Włosi, mieli kwaśne miny "taka była tradycja, że papieżami byli Włosi, a tu nagle taka zmiana". No, ale Kościół to posłuszeństwo, wiec podali przybliżoną datę Mszy Koronacyjnej i związanych z nią planów. Wtedy okazało się, że na zamkniętym na stałe chórze są doskonałe organy elektryczne i można na nich grać w czasie dużych uroczystości. Mąż dawno nie grał na organach, umówił się kiedy może przyjść żeby poćwiczyć, no i ustalić repertuar. Przez kilka wieczorów mieliśmy koncerty organowe, bo i znalazły sie nuty koncertowe.
W dzień wielkiej Mszy Koronacyjnej kościół był zapełniony po brzegi Polakami. Autokary od rana zwoziły pracowników polskich firm drogowych i budowlanych, których bazy i campusy mieściły sie poza Trypolisem. Mszę celebrował polski ksiądz, było bardzo uroczyście. Kiedy na koniec mąż zaintonował Boże Coś Polskę... i huknęła pieśń z męskich gardeł, myślałam, że dach z kościoła spadnie, tyle było decybeli. Z choru patrzyłam jak ci ludzie śpiewając stali na baczność i wielu ocierało łzy.
W czasie następnych niedziel chór był już zamknięty. W obsadzie kościoła znalazł się polski ksiądz i msze dla nas były po polsku, a mąż nadal organistował.
Kiedy w 1980 roku wracaliśmy do Warszawy, kupiliśmy we Włoszech elektroniczną fisharmonię, rozkładaną, przystosowaną do przenoszenia i przewożenia.
Na Francji i Libii nie skończyły sie zagraniczne występy męża.
We Florencji jest spora grupa Polek i trochę Polaków, ksiądz polski przyjeżdża raz w roku zawsze w okolicy Bożego Narodzenia; byliśmy akurat w tym okresie u naszych bliskich. Msza celebrowana była w wynajętym kościele, ale nie było organisty a koło ołtarza stała fisharmonia. Mąż z córką poszli do zakrystii i za chwilę odezwała się muzyka. Ksiądz się ucieszył, że jest ktoś kto może zagrać i zaintonować polskie pieśni kościelne. Takie „występy” zdarzyły się chyba jeszcze dwa razy.


Był w domu instrument zwany przez młodzież "klawiszami", wieczorami mąż grał, ale postanowiliśmy, że granie to za mało, trzeba jeszcze pośpiewać. Mąż zbierał nuty, a ja teksty piosenek i tak kilka razy u nas w domu urządziliśmy tematyczne wieczory śpiewane. Były piosenki Powstaniowe, harcerskie, a nawet pieśni masowe. Oczywiście w czasie sylwestrów śpiewaliśmy kolędy.
Kilka razy fisharmonia jeździła z nami na działki do przyjaciół, gdzie śpiewaliśmy do późnych godzin nocnych.
Często, gdy mąż miał w szpitalu dyżur w sobotę i niedzielę, zabierał ze sobą instrument i grał w kaplicy szpitalnej na niedzielnej mszy dla chorych.
Każda okazja i każdy instrument klawiszowy był dla Mietka jak magnes, wszystko jedno czy to było pianino na którym zagrał „koncert na cztery ręce” dwóch pokoleń

czy malutka klawiatura wnuczki przy akompaniamencie gitary 



Niestety niedługo po przejściu męża na emeryturę spracowane ręce chirurga, często szorowane do operacji, odmówiły posłuszeństwa i nie chciały już biegać palcami po klawiaturze. Domowa fisharmonia zamilkła.

Wednesday, December 16, 2015

Ku wolności


 Ciotuchna


Wywołano nas obie z Mamą z celi o 9 tej rano. Była to znacząca godzina, bo o tej porze wywoływano więźniów na rozstrzelanie, powiedziano nam, żeby niczego ze sobą nie zabierać, co utwierdziło kobiety pozostające w celi gdzie nas prowadzą, jak się okazało cela modliła się przez trzy dni za nasze dusze. Skinęłam ręką na pożegnanie pozostałym więźniarkom, bo żadne słowa nie przechodziły mi przez gardło. Wzięłam Mamę słaniającą się na nogach, mocno pod rękę i starając się trzymać głowę wysoko uniesioną szłam za wachmajsterką.
Nie zaprowadzono nas jednak do innej celi, wyszłyśmy na zewnątrz i poszłyśmy na Pawiak do kancelarii więzienia i tu wręczono nam kartki z niemieckim napisem, że zwalniają nas z więzienia, rozejrzałyśmy sie po pomieszczeniu, ale byłyśmy same, Ojca nie było. Łzy rzuciły się nam do oczu.
Wywieziono nas przez ruiny Getta samochodem na ulicę Daniłłowiczowską, gdzie jechało dwóch gestapowców, myślałyśmy że nas przenoszą do innego więzienia, ale powiedziano "idźcie do domu"
Byłyśmy oszołomione, nie wiedziałyśmy co mamy ze sobą zrobić. Po chwili namysłu poszłyśmy w kierunku dworca, żeby pojechać do Zielonki. Mamie oddano jakieś pieniądze z depozytu więziennego, wiec miałyśmy za co kupić bilety. Była godzina największego ruchu, więc postanowiłyśmy przeczekać, żeby nie jechać w tłoku usiadłyśmy w poczekalni. Przechodziło przed nami dużo znajomych ludzi, których reakcja była różna. Jedni poznawali nas i szybko biegli przed siebie, inni odwracali głowy, a niektórzy przystawali jakby chcieli do nas podejść, ale rezygnowali odchodzili, tylko z powrotem odwracali głowy, aby się upewnić czy to naprawdę my.
Po kilku godzinach zdecydowałyśmy się jechać do Zielonki. Po krótkiej jeździe ze wzruszeniem wysiadłyśmy na tak dobrze znany nam peron, a tak daleki w naszych myślach przez minione miesiące. Na peronie czekała na nas ciocia Hala z bochenkiem chleba i chustką przy zapłakanych oczach. Ludzie ją uprzedzili, że widzieli nas na dworcu, ale ciocia nie chciała wierzyć, poszła jednak na stację i cierpliwie czekała przepuszczając kolejne pociągi, w których nas nie było, postanowiła czekać do godziny policyjnej.
Powitanie było krótkie i łzawe, zabrała nas do swojego domu i tam dopiero uściskom i łzom nie było końca. Nie pozwolono nam iść do naszego mieszkania, przenocowałyśmy u wujków, a rano przybiegł łącznik z wiadomością, że w naszym mieszkaniu w nocy było Gestapo. Dostali raz pieniądze i chcieli dostać jeszcze. Jasne było, że natychmiast musimy wyjechać z Zielonki, żeby nikogo nie narażać swoją obecnością.
Wsiadłyśmy w pociąg i pojechałyśmy do Warszawy do brata Mamy Edwarda. On wiedział już o naszym uwolnieniu, bo był pierwszym ogniwem przez, które szły pieniądze na wykupienie nas. Powiedział, że są trudności z wykupieniem Ojca i to jeszcze musi potrwać. Bardzo nas to zaniepokoiło, ale nic nie mogłyśmy temu zaradzić.
Tu dowiedziałyśmy się, że koło Wielkiej Nocy przez komórkę konspiracyjną na Pawiaku przyszła wiadomość, że nas wszystkich rozstrzelano. Rozpacz w rodzinie była wielka, ale po pewnym czasie wujek dowiedział się, że żyjemy.
U Edwardów też nie mogłyśmy długo zostać, byłyśmy jak ścigana zwierzyna. W takiej rozpaczliwej sytuacji były też jasne dni, takim dniem był 6 czerwca 1944 roku dzień inwazji Aliantów na Francję.
Wujek wynajął nam pokój w Świdrze, gdzie było już dużo letników i można się było łatwo ukryć.

Wednesday, December 9, 2015

Biała apaszka



   Ciotuchna


Na któreś Boże Narodzenie w czasie okupacji, nie pamiętam na które, dostałam białą apaszkę. Zwykły trójkąt białego materiału ręcznie malowany w kolorowe wzorki. Nosiłam tą apaszkę na głowie, na szyi, do palta, do bluzek, do wszystkiego. Bardzo ją lubiłam, jednak szybko się brudziła i prałam ją, a po każdym praniu ubywało jej kolorów: były nietrwałe i spierały się, ale nadal ją lubiłam.
Nic więc dziwnego, że kiedy zabierało nas z domu Gestapo ja na głowę włożyłam tę apaszkę i zawiązałam ją pod brodą.
Żeńskie więzienie Pawiak miało podwórko otoczone murem i na to podwórko wypuszczano nas na spacery. Chodziłyśmy w kółko najczęściej parami, zawsze tylko jedna cela. Nie pamiętam jak długo trwał ten spacer, ale to nie ważne, istotne było powietrze no i pewna rozrywka w monotonnym dniu więziennym.
Po jednym z przesłuchań, kiedy odwożono nas „budą” z Szucha na Pawiak spotkałam mojego Ojca, z którym kontakt był utrudniony. W czasie rozmowy Ojciec poprosił abym na każdym spacerze miała na sobie tą białą apaszkę, która jest widoczna z daleka, aż z okna ubikacji na męskim Pawiaku skąd widać spacerujące kobiety. Nawet kiedy było już ciepło i wychodziłam na spacer w samej sukience zawsze na szyi, albo na ramionach miałam tę apaszkę.
W więzieniu do ubikacji były wypuszczane całe cele na raz, tak w kobiecym jak i w męskim. Wszyscy na 2 piętrze męskiego Pawiaka, wiedzieli, że Ojciec ma w żeńskim więzieniu żonę i nieletnią córkę. Ktokolwiek z więźniów był akurat w ubikacji, kiedy spacerowała nasza cela, mówił korytarzowemu (korytarzowymi byli Polacy) „Powiedz w celi 207, że panienka z białą chusteczką była na spacerze”. W ten sposób Ojciec wiedział, że ja żyję i jestem zdrowa, a to było dla Niego bardzo ważne. O tym, że biała apaszka była dla Ojca sygnałem dowiedziałam się dopiero po wojnie, kiedy Ojciec szczęśliwie wrócił z obozu.

Sunday, November 3, 2013

Urodziny 2013

Droga Solenizantko, Ciotuchno, Mamo
Przyjmij od nas wszystkich, Altanowych przyjaciół
poniższe życzenia urodzinowe i wirtualne kwiatki.



----
 Ewa Maria
Miałam 14 lub 15 lat. Po raz pierwszy wolno mi było samej pojechać do Warszawy. Mieszkałam oczywiście na ulicy Bałuckiego czyli u Ciotuchny, nie tylko dlatego że Ciotuchna, ale jeszcze na dodatek Chrzestna. Ciotuchna pokazała mi Warszawę, zapewne całą, ale zapamiętałam tylko Łazienki. Ale za to jak zapamiętałam! Byłam tam potem dziesiątki razy, ale jak usłyszę słowo Łazienki, to widzę Ciotuchnę, piękną, wysoką i szczupłą, i siebie w spódniczce w żółto-niebieską kratę. Idziemy przez park, siadamy na ławce i słuchamy muzyki Chopina. Jemy lody? Niewykluczone.
Dla Ciotuchny musiały to być niezapomniane dni, bo ja nic, tylko pytałam. A jak się ubierać? A jak się malować? A kiedy się malować? A skąd wiadomo, która sukienka jest ładna? W sumie poprzez te pytania usiłowałam zrozumieć i przybliżyć moment, kiedy będę już wreszcie dorosła. Moja mama była artystką i mogła mi powiedzieć, o czym rozmawiać (wiedza nieoceniona, oczywiście), ale to Ciotuchna wiedziała, jak dorastać. Powiedziała mi wtedy zdanie, które pamiętam do dziś, lepiej nawet niż Łazienki. Nie czekaj, aż nadejdzie jakiś dzień, bo stracisz cały czas, który cię od tego wyczekiwanego dnia dzieli. 
Oczywiscie nie jest wykluczone, że sama się skłaniałam ku takiej filozofii, bo przecież tylko tak i nie inaczej przyjmujemy czyjeś rady. Ale Ciotuchna na pewno tę filozofię sformułowała i podała mi na zawsze zdanie, które pozwala przetrwać najgorsze kryzysy i ufnie patrzeć w przyszłość. Bo gdy wtedy zapamiętywałam to zdanie, to chodziło mi tylko o takie momenty, które miały być dobre. W ciągu życia to zdanie, pasujące jak rękawiczka do prawej ręki, dostało rękawiczkę do pary - nie martw się na zapas, bo zatrujesz sobie cały czas, który dzieli cię od momentu, gdy naprawdę trzeba się będzie martwić. Martw się dopiero wtedy, gdy będzie na to czas.
Nie martwię się więc i zawdzięczam to Ciotuchnie.
Dziękuję!


 Wlosz.czy.zna

Droga Ciotuchno,
w prezencie na Twoje, nie doliczajmy które, ale zacne urodziny, pozwolę sobie zabrać Cię, wirtualnie, do miasteczka które chyba Ci się spodoba.


Certaldo to mała miejscowość w regionie Toskania, w prowincji Florencja, znajdująca się w samym centrum doliny rzeki Elsa. 

Jak się dobrze przyjrzysz powyższemu zdjęciu, zrobionemu z murów obronnych tego miasteczka to w tle zobaczysz niewielki pagórek z wieżami ... tak to San Gimignano, ze swoimi charakterystycznymi wieżami.
Ale powróćmy do Certaldo, usytuowanego na szczycie zielonego wzgórza, otoczonego średniowiecznymi murami i w całości zbudowanego z czerwonych cegieł.




Największym kompleksem architektonicznym miasteczka jest Palazzo Stiozzi Ridolfi, składa się on z samego pałacu, dwóch wież i dużego dziedzińca z portykiem.




W Certaldo spędził swoje ostatnie lata i zmarł Giovanni Boccaccio; główna ulica miasteczka nosi oczywiście jego imię.


na końcu tej ulicy, w najwyższym punkcie miasta znajduje się Palazzo Pretorio, siedziba wikariuszy florenckich sprawujących władzę ustawodawcza i wykonawcza  


zmieniali się oni co sześć miesięcy i każdy z nich pozostawił po sobie herb rodziny z której pochodził. 


Obecnie, ta stara część Certaldo jest pełna barów, restauracji, winiarni, hoteli i pensjonatów; słyszy się tu wiele języków jak w każdym zabytkowym miescie.




 Ponad półtora roku temu zostałem przyjęty do zespołu Panien i rozpanoszyłem się nieźle w tym towarzystwie. Obecność Ciotuchny na tym blogu i jego poprzednikach była dla mnie bardzo dużą podporą, wydawała mi się kimś z mojej rodziny. Nie tej blogowej, ale rzeczywistej. Te same wspomnienia, priorytety, tradycje. I to nie tylko w słowach, ale potwierdzone własnym życiem. Według mnie ta obecność, te wpisy, uszlachetniają nasz blog - dziękuję Ci za to Ciotuchno i życzę wiele zdrowia i twórczej weny.




   Żona Oburzona
Dzisiaj mamy tutaj coś w rodzaju przyjęcia-niespodzianki. A skoro jest przyjęcie urodzinowe, musi być przecież tort!



Tyle historii Ciotuchny już się pojawiło: tych wojennych, wzbudzających trwogę, ciepłych i pogodnych o Paskalci i jej szczeniętach. Niczym kartki wyrwane z rodzinnej kroniki czytam o szalonych latach, opowieści tak doskonale odzwierciedlające przeszłość. Życzę Ciotuchno dużo zdrowia i radości życia. Choć tego drugiego chyba Ci nie brakuje.
  Kanadyjka
Przyszło mi niedawno do głowy, że naszych rodziców poznajemy jak już są dorosłymi ludźmi, a tak naprawdę zaczynamy się nimi interesować kiedy sami stajemy się dorosłymi. I wtedy właśnie chcemy odtworzyć i poznać te poprzednie lata. Jakimi byli dziećmi, co robili i myśleli jako nastolatki, jak pracowali jako dorośli. Dzięki temu blogowi (i jego poprzednikom) poznałam bliżej Ciotuchnę/moją Mamę. Część Jej opowieści, które się tu ukazały oczywiście znałam, ale pojawiło się wiele elementów nie znanych albo zapomnianych. Cieszę się Mamo, że mogłam tyle poznać z Twojej przeszłości i wypełnić puste miejsca w Twoim obrazie. Życzę Ci, aby zdrowie, pamięć i humor długo jeszcze Ci dopisywały i abyś długo jeszcze gościła w Altanie.
Juliczka

  
Szczęśliwego Dnia Urodzin, Ciotuchno.
W „Zapiskach do autobiografii” profesora Władysława Tatarkiewicza czytamy: - „Ponieważ napisałem kiedyś książkę o szczęściu, wielu ludzi żąda, żebym im krótko wytłumaczył, czym ono jest. Inni zaś chcieliby wiedzieć, czy autor książki o szczęściu sam był szczęśliwy. Odpowiedź nie jest łatwa: gdybym mogł powiedzieć krótko, czym jest szczęście, nie pisałbym długiej książki. Pisząc książkę nie myślałem o sobie, ale – teraz odnajduję siebie w tym, co kiedyś napisałem. W szczególności: określenie szczęścia jako dodatniego bilansu życia i jako zadowolenia z życia w całości. A z własnym szczęściem różnie w długim życiu bywało, choć znacznie częściej dobrze niż źle”.
Dobrze i szczęśliwie może też być w listopadzie. Pamiętam zachwyt Britt-Mari ze „Zwierzeń” dziewczętami wychodzącymi w angielskich książkach w najgorszą pluchę. Deszcz spłukiwał im twarze, cieszyły się z tego niezmiernie i robiła im się od tego ładna cera. Bohaterka Astrid Lindgreen chciała czuć się po angielsku, w drodze do szkoły pozwalała deszczowi swobodnie spływać po twarzy. Zamiast brzoskwiniowej cery lusterko pokazywało zsiniałą z zimna twarz. W Anglii jest widocznie innego rodzaju plucha czyniąc listopad słodkim. Nasz też potrafi taki być.
Sweet November

 „You see there are 12 months in a year
but the month that is so special to me
that touches my soul is a november
a sweet, sweet november!

Like an angel sent to chase my fears away
you were my sweet november
can't forget the day you showed me how to love again
sweet november”
/.../
Nucę cichutko muzykę Michela Legranda z pierwszej wersji filmu w reżyserii Roberta Ellisa Millera z 1968 roku, gdzie grał Anthony Newley.
W Dniu Urodzin skladam Ciotuchnie życzenia spokoju i radości, które jakkolwiek nie przeważają, to jednak od czasu do czasu przydarzają się i oby było to – w Ciotuchny przypadku – jak najczęściej. I oby te chwile dały się głęboko przeżyć. 



Monday, June 3, 2013

Dziurawy wiersz




   Ciotuchna

Ten dziurawy wiersz przypomniałam sobie, ale nie cały. Pamiętam, że środkową zwrotkę, deklamując na wieczornicy w 1954 roku, czytałam z kartki, więc nigdy jej nie umiałam na pamięć. Pozostałe brzmią tak:

Czas najwyższy już przecie
by pomyśleć o lecie
dokąd jechać na wczasy
gdzie się wybrać do wód,

Bo człek zawsze ma powód
by się właśnie pchać do wód
bo i żółć ma i nerki
i wszystkiego ma wbród.

Zatem pytam lekarza
jak Pan Doktor uważa
dokąd jechać? co robić
jakiej aury mi brak?
Więc pan doktor mnie bada
a zbadawszy powiada
na to jedna jest rada
a ta rada brzmi tak: 

tu jest zwrotka albo  i dwie, których nie pamiętam, ale kończy się słowami:
na nereczki  Iwonicz
bo Iwonicz ma sól

Mówił jeszcze pięć godzin
że Puszczyków, Świebodzin,
że Rymanów, że Otwock, że Poronin, że Pcim,
Totez jutro we wtorek
mój czcigodny doktorek na kurację do Tworek jechać ma a ja z nim.

Czyj to wiersz? Jak brzmią zapomniane zwrotki?

Monday, May 13, 2013

Pieśń o J. Piłsudskim


   Ciotuchna

Wczoraj minęła 78 rocznica śmierci Marszałka.
Brygadier Piłsudski
Ani kontusz na nim aksamitny,
Ani pas go zdobi lity, słucki,
W szarej burce, lecz duchem błękitny, Jedzie polem brygadier Piłsudski.
Ręce cicho na łęku oparte,
Patrzy twardo w wir śnieżnej zawiei,

Śród pustkowia sprawuje swą wartę, Nieśmiertelnej brygadier nadziei.
Były lata zła, nędzy i głodu,
Aż się ozwał głos walki z barykad —
Zapomniano już krzywdy narodu,Kto dziś mściwy — romantyk, unikat.
Niewolnictwo zmroczyło krwi tętno,
Przygłuszyło wolności głos ludzki.
Ten ci krwią ją miłuje namiętną, Wartujący brygadier Piłsudski.
Poczerniały od mroków więzieni,
Kędy nie masz uśmiechów radości —
Termopilczyk, gdy inni znużeni,Czuwa bacznie w serdecznej wierności.
I ołowiem tnie w ruskie okopy,
A strzał każdy wśród wrogów śmierć wznieca,
Stoi w mroku pod bokiem EuropyNiepodległej Ojczyzny forteca.
Sztandar z Orłem powiewa na wale —
Któż się zdobył na trud ten nadludzki?
Sztandar Polski wzniósł w niebo zuchwale Wartujący brygadier Piłsudski.

Monday, April 15, 2013

I my mieliśmy młode

  Ciotuchna
Jesienią 1970 roku, po wakacjach spędzonych we Francji gdzie nasz Tata i mój Mąż był na rocznym stażu, postanowiłyśmy, że weźmiemy psa. Już mięliśmy, kilka lat wcześniej, foksteriera Bemola, który niestety nam uciekł, wiec tym razem postanowiłyśmy wziąć sukę z nadzieja, że będzie spokojniejsza. Przez koleżankę znalazłam źródło gdzie kupić małą foksterierkę.
Pojechałyśmy po psa następnego dnia wieczorem i pod jesionka Maria do domu przywiozła malutka śliczną psinkę. Zachwyciłyśmy się nią od razu i dałyśmy jej na imię Pascale, ale mówiło się na nią Paskalcia. Wieczorem trochę płakała, bo tęskniła za futerkiem mamy, ale spala w nocy na mojej głowie wtulona we włosy co jej przypominało mamusine futro.


Zajęte psem nie zauważyłyśmy kiedy minęła nam zima i zbliżał się powrót Taty. Wysyłałyśmy mu zdjęcia Paskalci, ale jakie będzie ich spotkanie nie byłyśmy pewne, czy się zaakceptują? Miałyśmy spora tremę. Bez potrzeby. Przypadli sobie oboje do gustu od pierwszego spotkania.
Wychowywałyśmy ją wszystkie trzy, podpierając się książka Smyczyńskiego o domowej tresurze psów. Siadała na komendę, wracała do nogi... niechętnie, ale wracała. Foksteriery mają wielką potrzebę ruchu, nigdy się nie męczą i nigdy nie maja dość spaceru. Zabieraliśmy sukę na każde wakacje, z dziewczynkami chodziła na rajdy górskie, wróciła kiedyś z orlim piórem zatkniętym za obrożą, jeździła na obozy harcerskie. Na psim pysku widać było, że po takich wyprawach jest szczęśliwa. Raz była z nami nawet w Jugosławii.



Sunia miała już ponad dwa lata i była dorosła, kiedy zauważyliśmy, że w dwa miesiące po cieczce miała mleko w sutkach i jak jadła to koło miski na podłodze było sześć kropek mleka. Raz ukradła jasiek i przystawiła go sobie do brzucha, tak jakby karmiła małe. Weterynarz, który się nią opiekował stwierdził, że dla zdrowia psychicznego i fizycznego, powinna mieś szczeniaki. Jest silna, wybiegana i w doskonalej kondycji, jak dostanie cieczki powinna zajść w ciąże i urodzić zdrowe dzieci. Tak też się stało. Po miesiącu ciąży, kiedy leżała na boku, cały brzuch się jej ruszał; widać było, że foksteriery są ruchliwe nawet zanim się urodzą. Ciąża trwa dwa miesiące, doktor mówił, że wszystko jest w porządku.
Zaczęliśmy się przygotowywać do przyjścia na świat dzieci Paskalci. Maria przeniosła się do pokoju Małgosi, a jej mały pokoik przerobiliśmy na salę porodową i żłobek dla szczeniąt. Zgromadziłam spory zapas starych ręczników i nimi grubo wyłożyłam miednicę, żeby mieć gdzie odkładać noworodki. Posłanie dla położnicy też było duże i powleczone powłoczką z poduszki. Podłoga była zasłana papierami, a tapczan przykryty prześcieradłem. Dopasowaliśmy też deskę, którą miały być zastawiane otwarte do pokoju drzwi. Chodziło o to, żeby małe nie rozłaziły się po mieszkaniu, a suka mogła dostać się do swoich misek i reszty mieszkania. Weterynarz podał mi telefony pod jakimi mogę go zastać (były to czasy kiedy o komórkach nie było nawet mowy).




Pewnego listopadowego dnia, koło południa, zaczęły się bóle porodowe i po 20 minutach urodziło się pierwsze szczenię. Oczywiście suka nie wiedziała co z tym maleństwem zrobić, ale ja wiedziałam. Każde szczenię rodzi się w osobnym worku z błony i jest połączone z matka pępowiną. Worek rozerwałam, pępowinę przecięłam i dałam matce szczenię do wylizania, po chwili wylizane przystawiłam do sutka. Ssało i głośno mlaskało, a ja je jeszcze wycierałam, żeby nie było mokre. Wszystko musiałam przerwać i szczeniaka odłożyć do miednicy, bo rodziło się następne. Byłam sama i musiałam wszystko zrobić po kolei. W ciągu godziny urodziło się czworo szczeniąt. Obie z  Paskalcią napracowałyśmy się solidnie.
Zadzwonił telefon, zakrwawioną ręką podniosłam słuchawkę. Małgosia pytała co słychać, powiedziałam jaka jest sytuacja i usłyszałam "jadę". Rzuciłam słuchawkę i pobiegłam na salę porodową, gdzie suka odpoczywała. Dałam jej trochę mleka do napicia się. Nowonarodzone szczeniaki pełne wigoru wypełzły z płaskiej miednicy. Przyniosłam głęboki koszyk i tam je umieściłam; towarzystwu widocznie kosz odpowiadał bo zasnęły. Była chwila przerwy, ale widać było, że to nie koniec. Suka leżała i patrzyła mi w oczy, a ją głaskałam i zapewniałam, że nie odejdę. Przyleciała zdyszana Małgosia, a zaraz za nią weterynarz. Pochwalił mnie i sukę, że dobrze się spisałyśmy. Następne trzy szczeniaki rodziły się w odstępach ok. 20 minut. Było ich siedem, ale doktor zbadał sukę i stwierdził, że jeszcze nie koniec i coś tam małego jeszcze jest. Ostatnie malutkie szczenię urodziło się o 19-tej.
Wszystkie były zważone i wagi zapisane, każdy dostał prowizoryczne imię. Pierwszy szczeniak ważył 19 dkg i nazwany był DUZY, a ostatnia suczka ważyła 6 dkg i dostała imię MALUTKA. Łaciate czarno-białe szczeniaki łatwo było od siebie odróżnić.
Po trzech dniach wyszłam na kilkanaście minut po sprawunki, zostawiłam śpiące szczeniaki otulone matką. Kiedy wróciłam, zastałam Malutką na brzegu posłania siną z zimna. Matka widocznie uznała, że takie maleństwo nie ma szans i nie jest zdolne do przeżycia i odrzuciła je. Ja przywróciłam je do życia za pomocą cieplej poduszki elektrycznej i podawanego do pyszczka pipetką ciepłego mleka. Pilnowaliśmy wszyscy, żeby Malutka była zawsze przy pełnym cycku i nikt jej z tego miejsca nie zrzucił. Wyrosła na piękna, drobną suczkę.