Nie, nie nadanie Jana Marka, ale... "W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem...". A to było tak -
Jana Marka poznałem w roku 1994, w Predazzo, na wyścigu narciarskim Marcialonga. Spodobał mi się od pierwszego wejrzenia i przez wiele lat utrzymywaliśmy kontakt korespondencyjny. W 1998 roku odwiedziłem go w jego rodzinnej wiosce Pogórze koło Skoczowa. Miałem okazję zobaczyć jak popularną był osobą, zarówno w Pogórzu jak i w Skoczowie, jak szanowali go ludzie.
Któregoś dnia wspomniał, że zorganizował w Pogórzu górski Bieg Świętojański.
- Widzisz jaki samolub jestem - bieg na swoje własne imieniny. A potem, na poważnie, spytał - Lechu, a ty byś się tu kiedyś w czerwcu nie wybrał? Takby mi było przyjemnie gdybyś ty w tym biegu wziął udział.
Wtedy jeszcze intensywnie pracowałem i z trudem udawało mi się wykroić trochę urlopu na maratony narciarskie poza Australią. Okazja trafiła się dopiero w 2008 roku. Jan Marek już nie żył. 20 czerwca przyjechałem do Skoczowa. Pierwsza rzecz jaką zauważyłem to plakat...
A więc bieg ma imię mojego przyjaciela. To zdopingowało mnie jeszcze bardziej. Niestety przed startem mina mi zrzedła. W biegu uczestniczyło wielu emerytów takich jak ja. Przysiadłem się do grupki w koszulkach z napisem Dreptak. Wkrótce zorientowałem się, że te Dreptaki startują co tydzień w jakimś biegu długodystansowym. Nic tu po mnie.
Na starcie ustawiłem się na samym końcu stawki. Dreptaki wyrwały do przodu, koło mnie dreptała jakaś młoda para. Zorientowałem się, że mężczyzna jest doświadczonym biegaczem a kobieta debiutantką i biegnie pod jego opieką. Postanowiłem się ich trzymać.
Sił wystarczyło mi tylko na 500 metrów. Przebiegaliśmy niedaleko stadionu, dalej droga prowadziła gdzieś na pola, w lasy, w góry. Uznałem, że wystarczy, cichutko spakuję się, powiadomię organizatorów i wrócę do domu.
Ledwie zrobiłem pierwszy krok w bok zatrzymał mnie kilkunastoletni chłopak -
- Tak nie wolno! Bieg trzeba ukończyć!
Tłumaczyłem, że nie dam rady, że narobię tylko kłopotu. Do chłopaka dołączyło dwóch kolegów na rowerach.
- My jesteśmy tylna straż. My pana nie opuścimy. Musi pan ukończyć bieg. Nam się nie spieszy.
Nie opuścili. Nie spieszyłem się, wiekszość trasy przeszedłem, czasami, na płaskim, trochę podreptałem. Było pięknie. Najpierw zapach świeżo skoszonej trawy, potem wiejskie gospodarstwa. Przed chałupami ogniska świętojańskie, Ludzie pozdrawiali mnie, moi towarzysze opowiadali im moją historię. W górach było ciężko, ale posuwałem się do przodu. Wreszcie z powrotem Pogórze, stadion. Na mecie czekał na mnie ktoś z organizatorów. Powitał mnie serdecznie - ja pana pamiętam jak pan był w naszym klubie z panem Janem.
Spakowałem się i ruszyłem w drogę powrotną. Przechodziłem koło szkoły, na schodach siedziało kilku uczniów. Spojrzeli na mnie badawczo -
- Ukończył pan bieg?
- Ukończyłem.
- Tak trzeba - potwierdzili.
Dopiero wtedy zauważyłem tabliczkę nad ich głowami.
Dobrze ich tam uczą.
Piękna, wzruszająca (naprawdę) historia.
ReplyDeleteŁadna historia.
ReplyDelete