Australia coraz częściej potrzebuje królewskiej interwencji.
Nie tak dawni zakończyła działalność Królewska Komisja do spraw seksualnego molestowania w instytucjach - KLIK , właśnie kończy obrady Królewska Komisja do spraw nadużyć w bankowości - KLIK - a już nasz federalny premier powołał nową - KLIK - do zbadania poziomu opieki nad osobami starszymi.
Starzenie się społeczeństwa to niewątpliwy i wymierny sukces opieki zdrowotnej i socjalnej, teraz nadszedł czas żeby stawić czoła problemom jakie ten sukces ze sobą niesie.
Statystyki wykazują, że ponad połowa osób w wieku powyżej 65 lat cierpi na jakąś formę inwalidztwa lub kalectwa.
Moim skromnym zdaniem wiele osób dokłada wielu starań aby uzyskać status inwalidy (disabled) gdyż daje on pewne przywileje i upoważnia do nieco wyższej emerytury.
A więc - 1:0 dla seniorów.
Tu jednak sukcesy się kończą, pozostaje szara rzeczywistość, a ta jest taka, że osoby starsze wymagają pomocy i opieki. Do pewnego czasu i stopnia może zapewnić to rodzina, jednak coraz większa ilość osób trafia do różnego rodzaju domów starców.
Ostatnio w mediach otworzył się worek z doniesieniami o złym traktowaniu niedołężnych osób w domach opieki.
Nie będę podawał szczegółów, są bardzo drastyczne. Spoglądam na to z innej strony - osoba niedołężna to ogromny, badzo niewdzięczny trud. Takiej osobie trzeba pomagać we wszystkich koniecznych do życia czynnościach - ubieranie, jedzenie, mycie, czynności fizjologiczne. Trud niewdzięczny. Podobnej pomocy wymagają noworodki, ale wiemy, że każdy dzień przybliża je do samodzielności. W przypadku osób starszych każdy dzień przybliża je do jeszcze gorszej niedołężności.
Kto zajmuje się tą opieką?
Kiedyś zajmowała się rodzina i instytucje charytatywne. Teraz zdecydowanie przeważają instytucje zatrudniające pracowników najemnych.
Pytanie - kto z czytelników tego wpisu podjąłby się pracy takiej pracy? 8 godzin dziennie, dzień po dniu. I tak miesiącami, latami.
Pytanie dodatkowe: za jakie pieniądze?
Moja osobista odpowiedź: nie, za żadne pieniądze.
Jak to wygląda w australijskiej rzeczywistości?
Nie miałem wielu okazji odwiedzać domów starców, ale to co widziałem to kobiety pochodzenia azjatyckiego - Wietnam, Indie, Filipiny.
To są osoby niewykwalifikowne, nisko płatne. Sporą rolę odgrywa tu tradycja rodzinna. Jednak ta tradycja szybko idzie w zapomnienie gdyż jest w całkowitej sprzeczności z propagowaną natrętnie ideologią sukcesu i hedonizmu.
Rezultat - coraz częstsze przypadki zaniedbywania pacjentów i bezdusznego(okrutnego) ich traktowania.
Zastanawiam się - co Królewska Komisja może tu zalecić?
Chyba tylko biurokratyczne procedury: formalna definicja obowiązków, zwiększenie kontroli, ustalenie parametrów (na przykład ilość podopiecznych na jednego opiekuna), kwalifikacje opiekunów i co za tym idzie stawki wynagrodzenia.
Osobiście bardzo sceptycznie podchodzę do tych formalnych kwalifikacji - nakarmić osobę, której pokarm cieknie z ust, zmienić pościel komuś kto robi pod siebie.
Nie wątpię, że znajdą się specjaliści, którzy za odpowiednią opłatą napiszą rojące się od fachowych terminów podręczniki i instrukcje, ale co to pomoże?
Jaki będzie końcowy wynik?
Według mnie - dobry.
Zaskoczyła kogoś ta optymistyczna konkluzja?
To jest czarny optymizm.
Według mnie rozwiązanie będzie tak kosztowne, że na dłuższą metę nie wytrzyma tego żaden budżet i trzeba będzie spojrzeć prawdzie w oczy - pozwolić ludziom umrzeć gdy ich organizm nie daje sobie rady z życiem.
P.S. Na fali zainteresowania losem ludzi starych pojawiają sie w prasie alarmujące nagłówki - wysoki procent samobójstw wśród mężczyzn powyżej 85 lat.
Zajrzałem: około 40 przypadków na 100,000 osób. To ma być wysoki procent? To w ogóle nie jest procent tylko 0.4 promila.
Bawią mnie takie statystyki - z której strony by nie podejść, to jakaś grupa MUSI mieć najwyższy procent. Skoro autor(ka) artykułu rozpacza, że wypadło akurat na mężczyzn po 85-tce, to pytam: a według ciebie lepiej żeby która grupa wiekowa prowadziła w tej statystyce?
Sunday, September 30, 2018
Wednesday, September 26, 2018
Wszyscy są wolni, ale
Wolność - czyż to nie dla niej obaliliśmy komunizm?
Słowo to przewija się regularnie w wielu dyskusjach.
Dzisiaj zastanowiłem się nad wolnością słowa.
Znowu wrócę do czasów komuny. Z urzędu nie było tam wolności, oficjalnie istniała cenzura.
Jakie były tego skutki?
Moje wąziutkie i malutkie spojrzenie mówi mi, że prawie żadne.
Moja matka i bracia mojego ojca ostrzegali - w szkole uczą was zakłamanej historii. To było logiczne, ale jak wyglądało w praktyce?
Matka z wielkim trudem zdobyła dla mnie przedwojenne Dzieje Narodu Polskiego, Władysław Smoleński - rok 1921.
Podczas czytania mój entuzjazm szybko zmalał, nie znalazłem żadnej różnicy w faktach. Inna rzecz, że Dzieje Narodu Polskiego kończyły się na Powstaniu Styczniowym.
Patrząc z obecnej perspektywy mogę stwierdzić tylko jedno istotne fałszerstwo - brak jakiejkolwiek informacji o Katyniu.
Prasa - ta była rzeczywiście zdominowana przez rządową propagandę. Obecnie jest zdominowana przez kilka propagand o różnych korzeniach.
Literatura?
Do roku 1956 nie wyglądało to dobrze, ale tuż potem już całkiem znośnie.
Wydaje mi się, że jedyne wartościowe książki, które padly ofiarą cenzury to książki G. Orwella - 1984 i Folwark zwierzęcy.
Obecnie rzeczywiście można publikować co się chce. Rzecz w tym, że jednocześnie zalano ludzi taką masą informacji i publikacji, że problem nie leży w tym CO jest dostępne, ale do czego mam szanse dotrzeć. A to już jest sterowane przez tych, którzy mają władzę.
Skoro wspomniałem Folwark zwierzęcy, to oczywiście przytoczę cytat: wszystkie zwierzęta są równe, ale niektóre równiejsze.
Oto moja wersja na dzisiejsze czasy - wszyscy są wolni, ale niektórzy szybsi.
Powyższa maksyma nie da się przetłumaczyć na angielski - jaka tu wolność?
Słowo to przewija się regularnie w wielu dyskusjach.
Dzisiaj zastanowiłem się nad wolnością słowa.
Znowu wrócę do czasów komuny. Z urzędu nie było tam wolności, oficjalnie istniała cenzura.
Jakie były tego skutki?
Moje wąziutkie i malutkie spojrzenie mówi mi, że prawie żadne.
Moja matka i bracia mojego ojca ostrzegali - w szkole uczą was zakłamanej historii. To było logiczne, ale jak wyglądało w praktyce?
Matka z wielkim trudem zdobyła dla mnie przedwojenne Dzieje Narodu Polskiego, Władysław Smoleński - rok 1921.
Podczas czytania mój entuzjazm szybko zmalał, nie znalazłem żadnej różnicy w faktach. Inna rzecz, że Dzieje Narodu Polskiego kończyły się na Powstaniu Styczniowym.
Patrząc z obecnej perspektywy mogę stwierdzić tylko jedno istotne fałszerstwo - brak jakiejkolwiek informacji o Katyniu.
Prasa - ta była rzeczywiście zdominowana przez rządową propagandę. Obecnie jest zdominowana przez kilka propagand o różnych korzeniach.
Literatura?
Do roku 1956 nie wyglądało to dobrze, ale tuż potem już całkiem znośnie.
Wydaje mi się, że jedyne wartościowe książki, które padly ofiarą cenzury to książki G. Orwella - 1984 i Folwark zwierzęcy.
Obecnie rzeczywiście można publikować co się chce. Rzecz w tym, że jednocześnie zalano ludzi taką masą informacji i publikacji, że problem nie leży w tym CO jest dostępne, ale do czego mam szanse dotrzeć. A to już jest sterowane przez tych, którzy mają władzę.
Skoro wspomniałem Folwark zwierzęcy, to oczywiście przytoczę cytat: wszystkie zwierzęta są równe, ale niektóre równiejsze.
Oto moja wersja na dzisiejsze czasy - wszyscy są wolni, ale niektórzy szybsi.
Powyższa maksyma nie da się przetłumaczyć na angielski - jaka tu wolność?
Monday, September 24, 2018
Zagraj na mnie, jestem Twoje
Wychodząc z Arts Centre po obejrzeniu Spartakusa usłyszałem dźwięk pianina.
Kilka lat temu (2014?) w różnych miejscach naszego miasta pojawiły się pianina z napisem Play me, I am Yours. To była ogólnoświatowa akcja. Z sieci dowiedziałem się, że w tym roku Melbourne jest ponownie na liście uczestników - KLIK.
Zlinkowana strona podaje tylko 6 lokalizacji, kilka lat temu było ich kilkanaście. Dobrze, że chociaż tych sześć przetrwało.
Kilka lat temu (2014?) w różnych miejscach naszego miasta pojawiły się pianina z napisem Play me, I am Yours. To była ogólnoświatowa akcja. Z sieci dowiedziałem się, że w tym roku Melbourne jest ponownie na liście uczestników - KLIK.
Zlinkowana strona podaje tylko 6 lokalizacji, kilka lat temu było ich kilkanaście. Dobrze, że chociaż tych sześć przetrwało.
Sunday, September 23, 2018
Niedzielne balety - Spartakus
Właściwie nie niedzielne, ale sobotnie lecz cóż za różnica, wszak Biblia zaleca święcić Szabas czyli sobotę.
Dziwne kaprysy natury sprawiły, że wczoraj obejrzeliśmy dwa balety.
Pierwszy to tytułowy Spartakus.
Na wszelki wypadek przypomnę, że Spartakus był przywódcą powstania rzymskich gladiatorów w 73 roku p.n.e. Powstanie wywołała grupa zaledwie kilkudziesięciu gladiatorów, iskra padła jednak na żyzny grunt i wkrótce powstanie przekształciło się w masową rewolucję - ponad 70,000 uczestników - KLIK. Kolejny raz podaję link do angielskiej wersji wikipedii gdyż wersja polska jest wyjątkowo uboga.
Ja uczyłem się o powstaniu Spartakusa w szkole. Rzeczywiście, to było wydarzenie bardzo odpowiadające komunistycznej propagandzie.
Według mnie z dwóch powodów. Pierwszy oczywisty - ludowa rewolucja przeciwko systemowi niewolniczemu. Drugi... jakoś nikt o nim nie wspomniał, ale dla mnie był istotny. Powstanie Spartakusa upadło a zwycięscy Rzymianie w rewanżu ukrzyżowali 6,000 jego uczestników.
6,000 ukrzyżowanych - dla mnie było to szok, który w jakiś sposób zmiejszał wagę ukrzyżowania Jezusa.
Jednak nigdzie nie spotkałem się z takim spostrzeżeniem a więc może to mój nadmierny sceptycyzm.
Logiczne więc, że balet Spartakus powstał właśnie w Związku Radzieckim, dziwię się, że tak późno - rok 1954 - KLIK. Autorem muzyki jest Aram Chaczaturian, który jest głównie znany jako kompozytor Tańca z szablami z baletu Gajane - KLIK.
Autorzy najnowszej inscenizacji w Australii wspomnieli w programie, że skomponowanie Spartakusa bardzo pomogło kompozytorowi, który właśnie był w niełasce władzy. Dwa lata później otrzymał nagrodę leninowską.
Wspomnieli również, że ich celem jest rozszerzenie tematu - powstanie przeciwko systemowi totalitarnemu.
Jak to wyglądało w praktyce? Optycznie świetnie - pierwsze skojarzenie - Międzynarodowy Festiwal Młodzieży i Studentów, Warszawa 1955 - wysportowani ludzie w białych strojach niosący czerwone flagi - patrz postscriptum.
Drugie skojarzenie - bardzo wiele osób na scenie miało wyraźnie chińskie rysy twarzy co w świetle aktualnego wyczulenia Australii na niebezpieczeństwo chińskiej dominacji w naszym rejonie, nasuwało oczywiste skojarzenia.
Trzecie skojarzenie - świetny według mnie element scenografii - dominujący palec wielkiego przywódcy.
Dalej, niestety było już gorzej.
Wydaje mi się, że historia Spartakusa to nie jest dobry temat baletowy.
Po pierwsze walki gladiatorów. W obecnej dobie gdy powstaje tak wiele filmów pokazujących świetnie zainscenizowane i zmontowane sceny walki, tancerze na baletowej scenie nie mają szans.
Podobnie sceny wojenne.
A co więcej można pokazać w tym temacie?
Oczywiście zepsucie na dworze rzymskiego senatora (Crassusa). To może być smakowity kęsek, ale niesie z sobą ryzyko oskarżenia o kicz lub pornografię.
Pozostał jeszcze wątek sentymentalny - miłość Spartakusa i Frygii. Jednak w tym rewolucyjnym rozgardiaszu był to temat bardzo marginesowy.
Czekałem z ciekawością na scenę końcową - ukrzyżowanie.
W programie wyczytałem, że ukrzyżowania nie będzie - twórcy chciali uniknąć religijnych skojarzeń. Nie wiem dlaczego.
Co było w zamian?
Jak dla mnie makabra - gladiatorzy z pomalowanymi na czerwono torsami.
Obdarli ich ze skóry? Zamknąłem oczy żeby nie widzieć i nie pamiętać. Najwidoczniej bardzo wyraziste pokazywanie skrajnego okrucieństwa nikomu nie przeszkadza.
Pozostała jeszcze muzyka - Aram Chaczaturian nie sprawił zawodu. Typowa dla radzieckich kompozytorów (Prokofiew, Szostakowicz, Kabalewski) dynamika, brzmienie orkiestry przypominało nieco jazzowe big-bandy a melodie czasem przypominały Gershwina - KLIK - w około 60 sekundzie rozpoczyna się bardzo popularne adagio.
A drugi balet w tym samym dniu?
Obejrzeć dwa balety w jednym dniu dałem radę, ale opisać oba w jednym wpisie, już nie.
P.S. Kronika Filmowa z Festiwalu Młodzieży 1955 - KLIK. Syryjczycy i Sudańczycy bawiący się na ulicach Warszawy. Król Zygmunt, którego wrodzy wszak monarchii komuniści podnieśli z gruzów na kolumnę i nie ubierali w żadne politycznie inspirowane koszule.
Dziwne czasy.
Dziwne kaprysy natury sprawiły, że wczoraj obejrzeliśmy dwa balety.
Pierwszy to tytułowy Spartakus.
Na wszelki wypadek przypomnę, że Spartakus był przywódcą powstania rzymskich gladiatorów w 73 roku p.n.e. Powstanie wywołała grupa zaledwie kilkudziesięciu gladiatorów, iskra padła jednak na żyzny grunt i wkrótce powstanie przekształciło się w masową rewolucję - ponad 70,000 uczestników - KLIK. Kolejny raz podaję link do angielskiej wersji wikipedii gdyż wersja polska jest wyjątkowo uboga.
Ja uczyłem się o powstaniu Spartakusa w szkole. Rzeczywiście, to było wydarzenie bardzo odpowiadające komunistycznej propagandzie.
Według mnie z dwóch powodów. Pierwszy oczywisty - ludowa rewolucja przeciwko systemowi niewolniczemu. Drugi... jakoś nikt o nim nie wspomniał, ale dla mnie był istotny. Powstanie Spartakusa upadło a zwycięscy Rzymianie w rewanżu ukrzyżowali 6,000 jego uczestników.
6,000 ukrzyżowanych - dla mnie było to szok, który w jakiś sposób zmiejszał wagę ukrzyżowania Jezusa.
Jednak nigdzie nie spotkałem się z takim spostrzeżeniem a więc może to mój nadmierny sceptycyzm.
Logiczne więc, że balet Spartakus powstał właśnie w Związku Radzieckim, dziwię się, że tak późno - rok 1954 - KLIK. Autorem muzyki jest Aram Chaczaturian, który jest głównie znany jako kompozytor Tańca z szablami z baletu Gajane - KLIK.
Autorzy najnowszej inscenizacji w Australii wspomnieli w programie, że skomponowanie Spartakusa bardzo pomogło kompozytorowi, który właśnie był w niełasce władzy. Dwa lata później otrzymał nagrodę leninowską.
Wspomnieli również, że ich celem jest rozszerzenie tematu - powstanie przeciwko systemowi totalitarnemu.
Jak to wyglądało w praktyce? Optycznie świetnie - pierwsze skojarzenie - Międzynarodowy Festiwal Młodzieży i Studentów, Warszawa 1955 - wysportowani ludzie w białych strojach niosący czerwone flagi - patrz postscriptum.
Drugie skojarzenie - bardzo wiele osób na scenie miało wyraźnie chińskie rysy twarzy co w świetle aktualnego wyczulenia Australii na niebezpieczeństwo chińskiej dominacji w naszym rejonie, nasuwało oczywiste skojarzenia.
Trzecie skojarzenie - świetny według mnie element scenografii - dominujący palec wielkiego przywódcy.
Dalej, niestety było już gorzej.
Wydaje mi się, że historia Spartakusa to nie jest dobry temat baletowy.
Po pierwsze walki gladiatorów. W obecnej dobie gdy powstaje tak wiele filmów pokazujących świetnie zainscenizowane i zmontowane sceny walki, tancerze na baletowej scenie nie mają szans.
Podobnie sceny wojenne.
A co więcej można pokazać w tym temacie?
Oczywiście zepsucie na dworze rzymskiego senatora (Crassusa). To może być smakowity kęsek, ale niesie z sobą ryzyko oskarżenia o kicz lub pornografię.
Pozostał jeszcze wątek sentymentalny - miłość Spartakusa i Frygii. Jednak w tym rewolucyjnym rozgardiaszu był to temat bardzo marginesowy.
Czekałem z ciekawością na scenę końcową - ukrzyżowanie.
W programie wyczytałem, że ukrzyżowania nie będzie - twórcy chciali uniknąć religijnych skojarzeń. Nie wiem dlaczego.
Co było w zamian?
Jak dla mnie makabra - gladiatorzy z pomalowanymi na czerwono torsami.
Obdarli ich ze skóry? Zamknąłem oczy żeby nie widzieć i nie pamiętać. Najwidoczniej bardzo wyraziste pokazywanie skrajnego okrucieństwa nikomu nie przeszkadza.
Pozostała jeszcze muzyka - Aram Chaczaturian nie sprawił zawodu. Typowa dla radzieckich kompozytorów (Prokofiew, Szostakowicz, Kabalewski) dynamika, brzmienie orkiestry przypominało nieco jazzowe big-bandy a melodie czasem przypominały Gershwina - KLIK - w około 60 sekundzie rozpoczyna się bardzo popularne adagio.
A drugi balet w tym samym dniu?
Obejrzeć dwa balety w jednym dniu dałem radę, ale opisać oba w jednym wpisie, już nie.
P.S. Kronika Filmowa z Festiwalu Młodzieży 1955 - KLIK. Syryjczycy i Sudańczycy bawiący się na ulicach Warszawy. Król Zygmunt, którego wrodzy wszak monarchii komuniści podnieśli z gruzów na kolumnę i nie ubierali w żadne politycznie inspirowane koszule.
Dziwne czasy.
Wednesday, September 19, 2018
Spotkania w niebie
Dzisiaj byłem na kolejnej mszy żałobnej, to już trzeci z moich kolegów z pracy w St Vincent de Paul Society.
I znowu ksiądz wspomniał, że tam w niebie, tuż za niebiańską bramą, czekają na niego zmarli wcześniej krewni i przyjaciele, że aniołowie zaprowadzą go na łono Abrahama.
No nie wiem.
Jakiś czas temu inny ksiądz wyśmiał takie marzenia - ludzie, czy wy wiecie o czym mówicie?
W Niebie, toż tam dusze będą obcować bezpośrednio z Jezusem. Czy wy sobie wyobrażacie żeby w takiej chwili powiedzieć: przepraszam na chwilkę, ale tylko zamienię dwa słowa z dawno zmarłą sąsiadką.
Przypomniało mi się dawno czytane opowiadanie Marka Twaina - Wizyta kapitana Stormfielda w niebie.
Kapitan Stormfield jako niezależny nawigator, po pierwsze zbłądził i trafił do niewłaściwego nieba, po drugie zaś, już we właściwym niebie, spotkało go sporo niespodzianek. Na szczęście juz na wstępie spotkał starego znajomego, Sandy, który wprowadził go nieco w niebiańskie obyczaje i reguły.
Pomyślałem, że akurat dobry czas żeby sobie kilka z nich przypomnieć.
- Ile masz lat Sandy?
- Siedemdziesiąt dwa.
- Tak też myślałem. A dawno dostałeś się do raju?
- Na Boże Narodzenie stuknie akurat dwadzieścia siedem lat.
- Więc ile lat miałeś w chwili przybycia tutaj?
- Oczywiscie siedemdziesiąt dwa.
- Ależ to brednie!
(...)
- Nic podobnego. Mam teraz tyle samo ile miałem w chwili wniebowstąpienia.
(...) zawsze myślałem, że w niebie każdy okaże się młody, piękny i świeży.
- No tak, no tak, to znaczy, że możesz stać się młody, jeśli zechcesz, wystarczy tylko zapragnąć.
- Więc dlaczego nie zapragnąłeś?
- A kto ci to powiedział? Na to wszyscy dają się skusić. Ty także któregoś pięknego poranka zechcesz spróbować, ale wkrótce sprzykrzy ci się ta metamorfoza.
- Ale dlaczego?
(...) nie możesz sobie nawet wyobrazić ile wycierpiałem podczas mojej drugiej młodości.
- A jak długo ona trwała?
- Akurat dwa tygodnie. Dla mnie i tego było więcej niż dosyć. Zrozum, że posiadałem wiedzę i doświadczenie siedemdziesięciodwuletniego człowieka. Najgłębsze myśli otaczającej mnie młodzieży brzmiały w moich uszach jak początki abecadła. A ich spory i rozważania - słuchając ich można było umrzeć ze śmiechu, gdyby to nie było takie żałosne!
(...) nie masz pojęcia, jak się ucieszyłem, kiedy znowu stałem się posiadaczem łysej glowy, fajki i mogłem oddać się marzycielskim rozmyślaniom w cieniu drzew...
Spotkania.
W Brooklynie jest pewien kaznodzieja nazwiskiem Talmadge, który gotuje sobie poważne rozczarowanie. W swoich kazaniach bezustannie powtarza, że dostawszy się do raju, pójdzie przede wszystkim uściskać Abrahama, Izaaka i Jakuba i będzie całować ich i płakać razem z nimi. Na ziemi są milony ludzi, którzy przysięgają sobie postąpić kubek w kubek tak samo. Każdego dnia zjawia się tutaj dobre sześćdziesiąt tysięcy ludzi wyrażających gorące życzenie odnalezienia Abrahama, Izaaka i Jakuba, rzucenia się im w objecia i popłakania wraz z nimi.
Zwróć uwagę - sześćdziesiąt tysięcy! To trochę za duża porcja dla staruszków...
Spotkanie z Abrahamem to osobna historia. Z tego co wyczytałem w biblii i literaturze uzupełniającej odnoszę wrażenie, że nie jest to sympatyczna osoba. Raczej pasuje mi do niego niecenzuralne wyrażenia Salmana Rushdie z Szatańskich wersetów.
I znowu ksiądz wspomniał, że tam w niebie, tuż za niebiańską bramą, czekają na niego zmarli wcześniej krewni i przyjaciele, że aniołowie zaprowadzą go na łono Abrahama.
No nie wiem.
Jakiś czas temu inny ksiądz wyśmiał takie marzenia - ludzie, czy wy wiecie o czym mówicie?
W Niebie, toż tam dusze będą obcować bezpośrednio z Jezusem. Czy wy sobie wyobrażacie żeby w takiej chwili powiedzieć: przepraszam na chwilkę, ale tylko zamienię dwa słowa z dawno zmarłą sąsiadką.
Przypomniało mi się dawno czytane opowiadanie Marka Twaina - Wizyta kapitana Stormfielda w niebie.
Kapitan Stormfield jako niezależny nawigator, po pierwsze zbłądził i trafił do niewłaściwego nieba, po drugie zaś, już we właściwym niebie, spotkało go sporo niespodzianek. Na szczęście juz na wstępie spotkał starego znajomego, Sandy, który wprowadził go nieco w niebiańskie obyczaje i reguły.
Pomyślałem, że akurat dobry czas żeby sobie kilka z nich przypomnieć.
- Ile masz lat Sandy?
- Siedemdziesiąt dwa.
- Tak też myślałem. A dawno dostałeś się do raju?
- Na Boże Narodzenie stuknie akurat dwadzieścia siedem lat.
- Więc ile lat miałeś w chwili przybycia tutaj?
- Oczywiscie siedemdziesiąt dwa.
- Ależ to brednie!
(...)
- Nic podobnego. Mam teraz tyle samo ile miałem w chwili wniebowstąpienia.
(...) zawsze myślałem, że w niebie każdy okaże się młody, piękny i świeży.
- No tak, no tak, to znaczy, że możesz stać się młody, jeśli zechcesz, wystarczy tylko zapragnąć.
- Więc dlaczego nie zapragnąłeś?
- A kto ci to powiedział? Na to wszyscy dają się skusić. Ty także któregoś pięknego poranka zechcesz spróbować, ale wkrótce sprzykrzy ci się ta metamorfoza.
- Ale dlaczego?
(...) nie możesz sobie nawet wyobrazić ile wycierpiałem podczas mojej drugiej młodości.
- A jak długo ona trwała?
- Akurat dwa tygodnie. Dla mnie i tego było więcej niż dosyć. Zrozum, że posiadałem wiedzę i doświadczenie siedemdziesięciodwuletniego człowieka. Najgłębsze myśli otaczającej mnie młodzieży brzmiały w moich uszach jak początki abecadła. A ich spory i rozważania - słuchając ich można było umrzeć ze śmiechu, gdyby to nie było takie żałosne!
(...) nie masz pojęcia, jak się ucieszyłem, kiedy znowu stałem się posiadaczem łysej glowy, fajki i mogłem oddać się marzycielskim rozmyślaniom w cieniu drzew...
Spotkania.
W Brooklynie jest pewien kaznodzieja nazwiskiem Talmadge, który gotuje sobie poważne rozczarowanie. W swoich kazaniach bezustannie powtarza, że dostawszy się do raju, pójdzie przede wszystkim uściskać Abrahama, Izaaka i Jakuba i będzie całować ich i płakać razem z nimi. Na ziemi są milony ludzi, którzy przysięgają sobie postąpić kubek w kubek tak samo. Każdego dnia zjawia się tutaj dobre sześćdziesiąt tysięcy ludzi wyrażających gorące życzenie odnalezienia Abrahama, Izaaka i Jakuba, rzucenia się im w objecia i popłakania wraz z nimi.
Zwróć uwagę - sześćdziesiąt tysięcy! To trochę za duża porcja dla staruszków...
Mark Twain - Bajeczki dla starych dzieci - Państwowy Instytut Wydawniczy - 1950.
Spotkanie z Abrahamem to osobna historia. Z tego co wyczytałem w biblii i literaturze uzupełniającej odnoszę wrażenie, że nie jest to sympatyczna osoba. Raczej pasuje mi do niego niecenzuralne wyrażenia Salmana Rushdie z Szatańskich wersetów.
Sunday, September 16, 2018
Niedzielne czytania - żałość po utracie przyjaciela
Na wpół zasypane w czerwonych piaskach Simpson Desert...
Białe i porowate jak wybielona rafa koralowa...
CC BY 3.0, Link
Zabłąkany poganiacz bydła uznał je za skorupy jaj dinozaura...
Uformowane z gipsu...
Najpierw gips podgrzewano w ogniu, w którym zmieniał się w proszek, następnie dodawano cennej wody tworząc mleczną pastę - białą - tradycyjny kolor zmarłych. Następnie żałobnikowi golono włosy, muszlą lub zaostrzonym kamieniem, do gołej skóry. Na gołej czaszce układano siatkę ze splecionej trawy i wreszcie nakładano pastę, warstwa po warstwie, aż powstawał hełm sięgający aż do brwi. Czasem był gruby na 10 centymetrów i ważył do 7 kilo...
Przez cały czas operacji głowa pozostawała ustabilizowana na kijach wbitych w piasek, ludzie śpiewali. Wreszcie gdy gips wysechł żałobnik mógł sobie iść a ciężar hełmu przypominał mu każdego dnia o żałobnych więzach. Z upływem czasu włosy odrastały - miara oddalenia od smutnego wydarzenia, aż hełm odczepiał się, spadał lub był zdejmowany, czas żałoby skończony.
Akcja wspomnianej powyżej książki rozgrywa się współcześnie. Saul - Australijczyk w średnio-młodym wieku dowiaduje się, że jego najbliższy przyjaciel - Jed - popełnił samobójstwo. Powód nieznany, pogrzeb odbędzie się za kilka dni.
W ostatnich miesiącach przyjaciele nie spotykali się, ostatnią wiadomością od Jeda było, że spędził pewien czas w osiedlu Aborygenów, że miał tam dziewczynę, że porzucił ją.
Zamiast jechać na pogrzeb Saul postanawia odszukać tę dziewczynę, poznać przyczyny tragicznej decyzji.
Odnajduje, odwiedza ją w aborygeńskiej osadzie.
Tu zaczyna się tragedia bez końca. Zaniedbanie, brud, marnotrawstwo.
I żałoba - Crying Place - miejsce płaczu. Ci ludzie nie mogą wyzwolić się z żałoby - po samobójcy Jedzie, po kimś kto umarł młodo z powodu cukrzycy, po przodkach zabitych podczas walk z anglosaskimi kolonistami.
Podczas któtkiego pobytu Saula, w wypadku samochodowym ginie młody mieszkaniec osady. Kolejna żałoba.
A samobójstwo Jeda? Jedyne wytłumaczenie, to że w osadzie aborygeńskiej dowiedział się, że w jego żyłach płynie jakiś ułamek aborygeńskiej krwi.
I to wystarczyło?
Świetnie napisana książka. Liczni recenzenci, zarówno zawodowcy jak i amatorzy, snują rozważania na temat smutnego losu australijskich Aborygenów a mnie przypomina się relacjonowana tutaj ponad tydzień temu książka uchodźcy z Wietnamu. Tam nie brak tragedii, ale nad wszystkim góruje optymistyczna wola walki.
Dręczy mnie pytanie, dlaczego Aborygeni, którzy od ponad 20 lat posiadają równe, a nawet nieco większe, szanse rozwoju jak inni Australijczycy nie potrafią z tego skorzystać? Dlaczego wciąż są pogrążeni we wspomnieniach o tragediach swoich przodków?
Przypomina mi się opisana na wstępie, tradycja - zakończenie żałoby gdy włosy odrosną na tyle, że gipsowy kask odklei się od czaszki.
Dlaczego akurat tę tradycję porzucono?
Białe i porowate jak wybielona rafa koralowa...
CC BY 3.0, Link
Zabłąkany poganiacz bydła uznał je za skorupy jaj dinozaura...
Uformowane z gipsu...
Najpierw gips podgrzewano w ogniu, w którym zmieniał się w proszek, następnie dodawano cennej wody tworząc mleczną pastę - białą - tradycyjny kolor zmarłych. Następnie żałobnikowi golono włosy, muszlą lub zaostrzonym kamieniem, do gołej skóry. Na gołej czaszce układano siatkę ze splecionej trawy i wreszcie nakładano pastę, warstwa po warstwie, aż powstawał hełm sięgający aż do brwi. Czasem był gruby na 10 centymetrów i ważył do 7 kilo...
Przez cały czas operacji głowa pozostawała ustabilizowana na kijach wbitych w piasek, ludzie śpiewali. Wreszcie gdy gips wysechł żałobnik mógł sobie iść a ciężar hełmu przypominał mu każdego dnia o żałobnych więzach. Z upływem czasu włosy odrastały - miara oddalenia od smutnego wydarzenia, aż hełm odczepiał się, spadał lub był zdejmowany, czas żałoby skończony.
Lia Hills - The Crying Place - KLIK
Akcja wspomnianej powyżej książki rozgrywa się współcześnie. Saul - Australijczyk w średnio-młodym wieku dowiaduje się, że jego najbliższy przyjaciel - Jed - popełnił samobójstwo. Powód nieznany, pogrzeb odbędzie się za kilka dni.
W ostatnich miesiącach przyjaciele nie spotykali się, ostatnią wiadomością od Jeda było, że spędził pewien czas w osiedlu Aborygenów, że miał tam dziewczynę, że porzucił ją.
Zamiast jechać na pogrzeb Saul postanawia odszukać tę dziewczynę, poznać przyczyny tragicznej decyzji.
Odnajduje, odwiedza ją w aborygeńskiej osadzie.
Tu zaczyna się tragedia bez końca. Zaniedbanie, brud, marnotrawstwo.
I żałoba - Crying Place - miejsce płaczu. Ci ludzie nie mogą wyzwolić się z żałoby - po samobójcy Jedzie, po kimś kto umarł młodo z powodu cukrzycy, po przodkach zabitych podczas walk z anglosaskimi kolonistami.
Podczas któtkiego pobytu Saula, w wypadku samochodowym ginie młody mieszkaniec osady. Kolejna żałoba.
A samobójstwo Jeda? Jedyne wytłumaczenie, to że w osadzie aborygeńskiej dowiedział się, że w jego żyłach płynie jakiś ułamek aborygeńskiej krwi.
I to wystarczyło?
Świetnie napisana książka. Liczni recenzenci, zarówno zawodowcy jak i amatorzy, snują rozważania na temat smutnego losu australijskich Aborygenów a mnie przypomina się relacjonowana tutaj ponad tydzień temu książka uchodźcy z Wietnamu. Tam nie brak tragedii, ale nad wszystkim góruje optymistyczna wola walki.
Dręczy mnie pytanie, dlaczego Aborygeni, którzy od ponad 20 lat posiadają równe, a nawet nieco większe, szanse rozwoju jak inni Australijczycy nie potrafią z tego skorzystać? Dlaczego wciąż są pogrążeni we wspomnieniach o tragediach swoich przodków?
Przypomina mi się opisana na wstępie, tradycja - zakończenie żałoby gdy włosy odrosną na tyle, że gipsowy kask odklei się od czaszki.
Dlaczego akurat tę tradycję porzucono?
Wednesday, September 12, 2018
Serene znaczy pogodny
Australijski karykaturzysta, Mark Knight, tak oto widział atak gniewu tenisistki, Sereny Williams, w finale US Open.
Media zawrzały - rasista - proszę spytać google, hasło: Williams cartoon
Spojrzałem na inne karykatury tego autora, które nie wzbudziły żadnych emocji.
Były australijski premier Tony Abbot i Pauline Hanson - szefowa mocno prawicowej partii
Dwaj mężowie stanu.
Hmmm.
Media zawrzały - rasista - proszę spytać google, hasło: Williams cartoon
Spojrzałem na inne karykatury tego autora, które nie wzbudziły żadnych emocji.
Były australijski premier Tony Abbot i Pauline Hanson - szefowa mocno prawicowej partii
Dwaj mężowie stanu.
Hmmm.
Sunday, September 9, 2018
Niedzielne czytanie - uzdrowienie
Dzisiaj Ewangelia według św Marka - cudowne uzdrowienie głuchego - KLIK.
Święty Marek ewangelista najczęściej opisuje cuda dokonane przez Jezusa. Przyznam się że nie bardzo lubię te opowieści, gdzieś tam czai się podejrzenie, że były to chwyty reklamowe aby zyskać większą popularność.
Jednak dzisiejsze kazanie naszego proboszcza (ksiądz Daniel, w skrócie - Dan) rzuciło nowe światło na tę sprawę.
- Jaki jest pierwszy warunek, żeby zostać uzdrowionym? - zapytał ksiądz Dan.
- Wiara - odpowiedziałem mu w myślach.
- Trzeba wiedzieć, że potrzebujemy uzdrowienia - odpowiedział ksiądz Dan.
- Wiedzieć, że potrzebuję uzdrowienia? - zdziwiłem się - ślepy, głuchy, trędowaty. Przecież to oczywiste, że wie.
Pamiętajmy, że Jezus nie działał tylko dla wybranych, on działał dla wszystkich - ciągnął ksiądz Dan - ślepy, głuchy, trędowaty, to praktyczne demonstracje. Pod nimi kryje się wezwanie - przyjdź do mnie, ja cię uzdrowię.
Zapytajcie więc samych siebie - jakiego uzdrowienia JA potrzebuję?
Bo potrzebuje każdy z nas.
To ostatnie zdanie mnie przekonało.
Mieszkam w dzielnicy Burwood, tym w Melbourne, bo w Sydney też jest dzielnica o tej samej nazwie.
Właściwie jest to pod-dzielnica nie posiada bowiem własnej rady miejskiej, posiada natomiast własny kod pocztowy i parafię katolicką.
Posiada też centrum handlowe - Burwood Village.
Właściwie nie jest to Centrum tylko centerko - kiosk z gazetami, niewielki supermarkecik, kilka zakładów fryzjerskich, apteka, kilka barów i kawiarenek, ale ani jednej porządnej restauracji.
Kilka dni temu na głównej ulicy pojawiły się anonse...
Zdrowa Wioska.
Mnie zastanowiły napisy pod tą skaczącą panią: 16 byznesów zdrowotnych, to nie są lekarze, i 10 salonów piękności, nie licząc fryzjerów.
To są byznesy czyli instytucje reagujące na popyt. A zatem jakaż to Zdrowa Wioska? Tu mieszkają setki ludzi, którym coś dolega, ale nie wiedzą co, i takich którzy chcieliby poprawić swoją urodę.
Toż to jest dokładnie to o czym mówił nasz proboszcz.
Wolny Rynek bezbłędnie reaguje na tę potrzebę - joga, medytacje, chirurgia plastyczna, potencjał jest nieograniczony.
Jezus jest bardziej dyskretny.
Święty Marek ewangelista najczęściej opisuje cuda dokonane przez Jezusa. Przyznam się że nie bardzo lubię te opowieści, gdzieś tam czai się podejrzenie, że były to chwyty reklamowe aby zyskać większą popularność.
Jednak dzisiejsze kazanie naszego proboszcza (ksiądz Daniel, w skrócie - Dan) rzuciło nowe światło na tę sprawę.
- Jaki jest pierwszy warunek, żeby zostać uzdrowionym? - zapytał ksiądz Dan.
- Wiara - odpowiedziałem mu w myślach.
- Trzeba wiedzieć, że potrzebujemy uzdrowienia - odpowiedział ksiądz Dan.
- Wiedzieć, że potrzebuję uzdrowienia? - zdziwiłem się - ślepy, głuchy, trędowaty. Przecież to oczywiste, że wie.
Pamiętajmy, że Jezus nie działał tylko dla wybranych, on działał dla wszystkich - ciągnął ksiądz Dan - ślepy, głuchy, trędowaty, to praktyczne demonstracje. Pod nimi kryje się wezwanie - przyjdź do mnie, ja cię uzdrowię.
Zapytajcie więc samych siebie - jakiego uzdrowienia JA potrzebuję?
Bo potrzebuje każdy z nas.
To ostatnie zdanie mnie przekonało.
Mieszkam w dzielnicy Burwood, tym w Melbourne, bo w Sydney też jest dzielnica o tej samej nazwie.
Właściwie jest to pod-dzielnica nie posiada bowiem własnej rady miejskiej, posiada natomiast własny kod pocztowy i parafię katolicką.
Posiada też centrum handlowe - Burwood Village.
Właściwie nie jest to Centrum tylko centerko - kiosk z gazetami, niewielki supermarkecik, kilka zakładów fryzjerskich, apteka, kilka barów i kawiarenek, ale ani jednej porządnej restauracji.
Kilka dni temu na głównej ulicy pojawiły się anonse...
Zdrowa Wioska.
Mnie zastanowiły napisy pod tą skaczącą panią: 16 byznesów zdrowotnych, to nie są lekarze, i 10 salonów piękności, nie licząc fryzjerów.
To są byznesy czyli instytucje reagujące na popyt. A zatem jakaż to Zdrowa Wioska? Tu mieszkają setki ludzi, którym coś dolega, ale nie wiedzą co, i takich którzy chcieliby poprawić swoją urodę.
Toż to jest dokładnie to o czym mówił nasz proboszcz.
Wolny Rynek bezbłędnie reaguje na tę potrzebę - joga, medytacje, chirurgia plastyczna, potencjał jest nieograniczony.
Jezus jest bardziej dyskretny.
Friday, September 7, 2018
Najszczęśliwszy uchodźca
W końcu lipca wspomniałem w tym blogu o australijskim malarzu, Anh Do, który prowadzi półgodzinny program w telewizji, podczas którego przeprowadza wywiad z jakąś osobą a jednocześnie maluje jej portret.
Świetny program a portrety, szczególnie mężczyzn, rewelacyjne. Gorąco polecam wywiad z dr Karlem Kruszelnickim, z pochodzenia Polakiem, popularyzatorem nauki - KLIK - proszę wybrać Epizod 8.
Anh Do przybył do Australii jako dziecko, uchodźca z Wietnamu.
W książce The happiest Refugee opisuje swoje losy.
Anh Do opuścił Wietnam w 1980 roku, jako 2-letnie dziecko. Jego ojciec zorganizował łódź, na którą załadował 40 członków swojej rodziny i puścił się w drogę.
W ciągu 5 dni zostali dwukrotnie napadnięci przez tajlandzkich piratów, którzy kompletnie ich okradli - zabrali nawet silnik łodzi i zapasy wody, pobili, zgwałcili jedną z kobiet. Jeden z uciekinierów nie wytrzymał, utopił się. Reszta została uratowana przez niemiecki statek.
Ciekawostka. Kapitan niemieckiego statku wyraził chęć przyjęcia uchodźców na pokład, ale najpierw dał im siekierę. Konsternacja - po co siekiera?
Żeby porąbać łódź.
Dzięki temu, zgodnie z morską etykietą, mogli zostać przyjęci na pokład jako rozbitkowie. W przeciwnym wypadku kapitan uwikłałby się w skomplikowane procedury transferu nielegalnych uchodźców.
Niemiecki statek dowiózł ich do Malezji gdzie umieszczono ich w obozie uchodźców. Dość szybko (to był rok 1980) uzyskali prawo wjazdu, niektórzy do Australii, niektórzy do USA.
Osiedli w Sydney. Miło mi było przeczytać, że pierwszą pomoc na australijskim gruncie otrzymali od "mojego" St Vincent de Paul Society. Dwie panie przyniosły im torby pełne ubrań i domowo-kuchennych akcesoriów.
A potem zaczęła się twarda walka o stabilizację na nowym gruncie. Ojciec rodziny był wyjątkowo energiczny, utaletowany i przedsiębiorczy. Jego maksymą było: w życiu są tylko dwa czasy - teraz i za późno. Matka pracowała w domu jako krawcowa.
Po kilku latach wydawało im się, że uzyskali stabilizację. Dwaj chłopcy poszli do dobrej prywatnej szkoły. I wtedy nastąpiła katastrofa - nieszczęście na farmie kaczek, krach finansowy. Stracili wszystko, zostały im tylko długi. Ojciec nie wytrzymał, porzucił rodzinę. Została matka, która potrafiła tylko szyć.
Więc szyli wszyscy. Po powrocie ze szkoły dzieci pomagały matce. Zdarzało się, że trwało to do 3. rano a o 7. chłopcy musieli już jechać do szkoły.
Nie było ich stać na komplet podręczników więc często jedyną szansą było skorzystać z podręcznika kolegi podczas przerwy. Nie było ich stać na komplet zeszytów więc czasem trzeba było zapamiętać całą lekcję.
Rezultat - Anh ukończył szkołę jako prymus i dostał się na najbardziej oblegany kierunek studiów - prawo.
Studia - ta sama historia - brak wszystkiego, imanie się każdej możliwej pracy. Anh najwyraźniej odziedziczył talenty po ojcu.
Przykład - pewnego dnia odwiedził z dziewczyną niedzielny bazar. Chciał kupić jej jakiś drobiazg, kryształ. Nie znalazł.
Za tydzień prowadził już stoisko z kryształami. Za 3 tygodnie prowadził 4 stoiska, między innymi jedno z ozdobami indiańskimi.
Koniec studiów, wynik ten sam - czołowy student. Oferta świetnej pracy w dużej firmie. Po chwili namysłu odrzucił. Rozpoczął cygańskie życie - showman - komiczny program w pubie, prowadzenie imprezy dla dzieci, ceremonia otwarcia stadionu - każda okazja była dobra.
Po pewnym czasie zauważyła go telewizja. Znowu - występy w każdej możliwej roli, w każdym możliwym programie. Po kilku latach stał się uznaną osobistością telewizyjną -TV personality.
Przyznam się, że nie wiedziałem o jego istnieniu gdyż nie oglądam kanałów komercyjnych.
Kilka lat temu Anh Do znowu zmienił front - jest malarzem portrecistą. Bardzo udana kariera. Założył szczęśliwą rodzinę, pojednał się z ojcem.
Zastanowił mnie tytuł książki - najszczęśliwszy. W języku angielskim mamy dwie odmiany szczęścia - lucky - czyli ktoś kto ma szczęście i happy - ktoś szczęśliwy, wewnętrznie szczęśliwy.
Odnoszę wrażenie, że właśnie ta wewnętrzna szczęśliwość dała mu nieprzebrane zasoby energii i w sporej części przekształciła się w luck - przyciąganie szczęśliwych trafów.
Przypomniało mi się, jak przed laty (1999), po udanej interwencji australijskiej armii we Wschodnim Timorze, generał Cosgrove, wtedy dowódca wojsk, obecnie gubernator Australii, powiedział - we were lucky and we were good. And we were lucky because we were good - mieliśmy szczęście i byliśmy dobrzy. A mieliśmy szczęście bo byliśmy dobrzy.
Anh Do też miał wiele szczęścia, bo był szczęśliwy.
Do tych końcowych rozważań skłoniły mnie niektóre recenzje omawianej tu książki na stronie internetowej Goodreads. Kilka młodych czytelniczek oburzyło stwierdzenie Anh Do, że nie doświadczył w Australii rasizmu.
- Nie doświadczył rasizmu? Niemożliwe, zataja fakty żeby przypodobać się rasistowskim mediom i publiczności.
Anh Do nie zataja faktów. Wspomina jak w wyniku jakiegoś niedopatrzenia zaproszono go do prowadzenia spotkania weteranów wojen, koreańskiej i wietnamskiej. Gdy na scenie pojawił się Azjata niektórzy weterani mierzyli w niego dłonią jak z pistoletu i wydawali odglos strzałów.
Anh Do postawił słuszną diagnozę - ci ludzie nie wiedzą co robią, muszę ich uzdrowić. I po pół godzinie zawojował widownię.
Niestety coraz więcej osób znajduje wiele satysfakcji w wynajdywaniu wszędzie nieszczęść wszelakich.
Świetny program a portrety, szczególnie mężczyzn, rewelacyjne. Gorąco polecam wywiad z dr Karlem Kruszelnickim, z pochodzenia Polakiem, popularyzatorem nauki - KLIK - proszę wybrać Epizod 8.
Anh Do przybył do Australii jako dziecko, uchodźca z Wietnamu.
W książce The happiest Refugee opisuje swoje losy.
Anh Do opuścił Wietnam w 1980 roku, jako 2-letnie dziecko. Jego ojciec zorganizował łódź, na którą załadował 40 członków swojej rodziny i puścił się w drogę.
W ciągu 5 dni zostali dwukrotnie napadnięci przez tajlandzkich piratów, którzy kompletnie ich okradli - zabrali nawet silnik łodzi i zapasy wody, pobili, zgwałcili jedną z kobiet. Jeden z uciekinierów nie wytrzymał, utopił się. Reszta została uratowana przez niemiecki statek.
Ciekawostka. Kapitan niemieckiego statku wyraził chęć przyjęcia uchodźców na pokład, ale najpierw dał im siekierę. Konsternacja - po co siekiera?
Żeby porąbać łódź.
Dzięki temu, zgodnie z morską etykietą, mogli zostać przyjęci na pokład jako rozbitkowie. W przeciwnym wypadku kapitan uwikłałby się w skomplikowane procedury transferu nielegalnych uchodźców.
Niemiecki statek dowiózł ich do Malezji gdzie umieszczono ich w obozie uchodźców. Dość szybko (to był rok 1980) uzyskali prawo wjazdu, niektórzy do Australii, niektórzy do USA.
Osiedli w Sydney. Miło mi było przeczytać, że pierwszą pomoc na australijskim gruncie otrzymali od "mojego" St Vincent de Paul Society. Dwie panie przyniosły im torby pełne ubrań i domowo-kuchennych akcesoriów.
A potem zaczęła się twarda walka o stabilizację na nowym gruncie. Ojciec rodziny był wyjątkowo energiczny, utaletowany i przedsiębiorczy. Jego maksymą było: w życiu są tylko dwa czasy - teraz i za późno. Matka pracowała w domu jako krawcowa.
Po kilku latach wydawało im się, że uzyskali stabilizację. Dwaj chłopcy poszli do dobrej prywatnej szkoły. I wtedy nastąpiła katastrofa - nieszczęście na farmie kaczek, krach finansowy. Stracili wszystko, zostały im tylko długi. Ojciec nie wytrzymał, porzucił rodzinę. Została matka, która potrafiła tylko szyć.
Więc szyli wszyscy. Po powrocie ze szkoły dzieci pomagały matce. Zdarzało się, że trwało to do 3. rano a o 7. chłopcy musieli już jechać do szkoły.
Nie było ich stać na komplet podręczników więc często jedyną szansą było skorzystać z podręcznika kolegi podczas przerwy. Nie było ich stać na komplet zeszytów więc czasem trzeba było zapamiętać całą lekcję.
Rezultat - Anh ukończył szkołę jako prymus i dostał się na najbardziej oblegany kierunek studiów - prawo.
Studia - ta sama historia - brak wszystkiego, imanie się każdej możliwej pracy. Anh najwyraźniej odziedziczył talenty po ojcu.
Przykład - pewnego dnia odwiedził z dziewczyną niedzielny bazar. Chciał kupić jej jakiś drobiazg, kryształ. Nie znalazł.
Za tydzień prowadził już stoisko z kryształami. Za 3 tygodnie prowadził 4 stoiska, między innymi jedno z ozdobami indiańskimi.
Koniec studiów, wynik ten sam - czołowy student. Oferta świetnej pracy w dużej firmie. Po chwili namysłu odrzucił. Rozpoczął cygańskie życie - showman - komiczny program w pubie, prowadzenie imprezy dla dzieci, ceremonia otwarcia stadionu - każda okazja była dobra.
Po pewnym czasie zauważyła go telewizja. Znowu - występy w każdej możliwej roli, w każdym możliwym programie. Po kilku latach stał się uznaną osobistością telewizyjną -TV personality.
Przyznam się, że nie wiedziałem o jego istnieniu gdyż nie oglądam kanałów komercyjnych.
Kilka lat temu Anh Do znowu zmienił front - jest malarzem portrecistą. Bardzo udana kariera. Założył szczęśliwą rodzinę, pojednał się z ojcem.
Zastanowił mnie tytuł książki - najszczęśliwszy. W języku angielskim mamy dwie odmiany szczęścia - lucky - czyli ktoś kto ma szczęście i happy - ktoś szczęśliwy, wewnętrznie szczęśliwy.
Odnoszę wrażenie, że właśnie ta wewnętrzna szczęśliwość dała mu nieprzebrane zasoby energii i w sporej części przekształciła się w luck - przyciąganie szczęśliwych trafów.
Przypomniało mi się, jak przed laty (1999), po udanej interwencji australijskiej armii we Wschodnim Timorze, generał Cosgrove, wtedy dowódca wojsk, obecnie gubernator Australii, powiedział - we were lucky and we were good. And we were lucky because we were good - mieliśmy szczęście i byliśmy dobrzy. A mieliśmy szczęście bo byliśmy dobrzy.
Anh Do też miał wiele szczęścia, bo był szczęśliwy.
Do tych końcowych rozważań skłoniły mnie niektóre recenzje omawianej tu książki na stronie internetowej Goodreads. Kilka młodych czytelniczek oburzyło stwierdzenie Anh Do, że nie doświadczył w Australii rasizmu.
- Nie doświadczył rasizmu? Niemożliwe, zataja fakty żeby przypodobać się rasistowskim mediom i publiczności.
Anh Do nie zataja faktów. Wspomina jak w wyniku jakiegoś niedopatrzenia zaproszono go do prowadzenia spotkania weteranów wojen, koreańskiej i wietnamskiej. Gdy na scenie pojawił się Azjata niektórzy weterani mierzyli w niego dłonią jak z pistoletu i wydawali odglos strzałów.
Anh Do postawił słuszną diagnozę - ci ludzie nie wiedzą co robią, muszę ich uzdrowić. I po pół godzinie zawojował widownię.
Niestety coraz więcej osób znajduje wiele satysfakcji w wynajdywaniu wszędzie nieszczęść wszelakich.
Wednesday, September 5, 2018
Muzyka i obyczaje
W poprzednim wpisie podałem link do strony Szkoły Muzyki dr Sarmasta i poleciłem zamieszczony tam filmik z występu orkiestry.
Powyżej dyrygentka.
Eddie Ayres - patrz poprzedni wpis - wspomniał jak wiele uwagi przywiązuje do postawy dziecka podczas gry na instrumencie.
Jako przykład podał swoją uczennicę - Leylę. Uczyła się grać na altówce. Po kilku lekcjach "urosła" o 5 cm.
Oczywiście nie urosła, po prostu wyprostowała się. Stała się sobą.
Ten wzrost nie ograniczał się do lekcji muzyki. Wszyscy zobaczyli Leylę w jej właściwej postaci.
- Leyla, czy widzisz co się z tobą stało? - cieszył się Eddie.
- Za dwa lata skończę szkołę, wrócę do rodzinnego domu i znowu opuszczę głowę - odpowiedziała.
Patrzę na powyższe zdjęcie.
Kobieta dyrygent. Z jakim wdziękiem i autorytetem prowadzi tę orkietrę a grają w niej również mężczyźni.
Co się z nią stanie gdy ukończy szkołę?
Powyżej dyrygentka.
Eddie Ayres - patrz poprzedni wpis - wspomniał jak wiele uwagi przywiązuje do postawy dziecka podczas gry na instrumencie.
Jako przykład podał swoją uczennicę - Leylę. Uczyła się grać na altówce. Po kilku lekcjach "urosła" o 5 cm.
Oczywiście nie urosła, po prostu wyprostowała się. Stała się sobą.
Ten wzrost nie ograniczał się do lekcji muzyki. Wszyscy zobaczyli Leylę w jej właściwej postaci.
- Leyla, czy widzisz co się z tobą stało? - cieszył się Eddie.
- Za dwa lata skończę szkołę, wrócę do rodzinnego domu i znowu opuszczę głowę - odpowiedziała.
Patrzę na powyższe zdjęcie.
Kobieta dyrygent. Z jakim wdziękiem i autorytetem prowadzi tę orkietrę a grają w niej również mężczyźni.
Co się z nią stanie gdy ukończy szkołę?
Sunday, September 2, 2018
Niedzielne spotkanie - Emma i Eddie czyli miłość do wiolonczeli
Codziennie słucham programu ABC Classic FM.
Przed laty poranny program ABC Breakfast prowadziła Emma Ayres - Angielka, która pojechała na rowerze z Anglii do Hong Kongu (a może odwrotnie), wioząc ze sobą skrzypce.
Emma wspominała, że kiedy była dzieckiem matka zachęcała ją do gry na skrzypcach. Emmie jednak bardziej podobała się wiolonczela.
- Wiolonczela, to instrument dla chłopców - sprzeciwiła się matka.
Stanęło na altówce.
W 2010 roku nagrałem Emmę i jej manchersterski akcent gdy prowadziła poranny program radiowy w nowootwartym muzeum australijskiego kompozytora Percy Graingera - KLIK.
W 2014 roku Emma pożegnała się z australijskim radiem i pojechała do Afganistanu uczyć muzyki tamtejsze dzieci - KLIK.
Uczyła w Szkole muzyki dr Sarmasta, oficjalna nazwa jest bardziej skomplikowana - KLIK.
Proszę kliknąć w video klip na stronie głównej - piosenka na temat siły kobiet - Dziewczyna jest drzewem w promieniach słońca... Dziewczyna zamienia kamienie w gwiazdy.
Jednak Emma Ayres poczuła się mężczyzną, zmieniła płeć i wreszcie gra na wiolonczeli
Na zdjęciu poniżej Eddie Ayres czyli męskie wcielenie Emmy, gra wreszcie na wiolonczeli (rozmiar dziecięcy).
Pisze dzisiaj na ten temat gdyż właśnie wróciłem ze spotkania z Eddiem Ayres, które odbyło się w ramach corocznego festiwalu pisarzy a Eddie wystąpił na nim gdyż jest autorem książki - Danger Music - KLIK.
O książce pewnie napiszę w niedalekiej przyszłości. Jeśli chodzi o spotkanie, to Eddie mówił głównie o swojej transformacji. To też było ciekawe, ale nie posiadam wystarczających kwalifikacji by o tym tu pisać.
Natomiast jeśli chodzi o muzykę, to wspomiał, że całą pierwszą lekcję, i wiele czasu na następnych lekcjach, poświęca na nauczeniu dziecka właściwej pozycji, wyczucia środka ciężkości, który w przypadku altówki poważnie zmienia swoje położenie.
Prawidłowa pozycja. Toż tego uczono mnie w najwcześniejszym dzieciństwie - stój prosto, siedź prosto, również, a może przede wszystkim, przy jedzeniu, przy pisaniu.
Wszystkich australijskich rodziców wysłałbym do Eddiego Ayres na naukę.
Relacja z przemiany Emmy w Eddiego - TUTAJ.
Przed laty poranny program ABC Breakfast prowadziła Emma Ayres - Angielka, która pojechała na rowerze z Anglii do Hong Kongu (a może odwrotnie), wioząc ze sobą skrzypce.
Emma wspominała, że kiedy była dzieckiem matka zachęcała ją do gry na skrzypcach. Emmie jednak bardziej podobała się wiolonczela.
- Wiolonczela, to instrument dla chłopców - sprzeciwiła się matka.
Stanęło na altówce.
W 2010 roku nagrałem Emmę i jej manchersterski akcent gdy prowadziła poranny program radiowy w nowootwartym muzeum australijskiego kompozytora Percy Graingera - KLIK.
W 2014 roku Emma pożegnała się z australijskim radiem i pojechała do Afganistanu uczyć muzyki tamtejsze dzieci - KLIK.
Uczyła w Szkole muzyki dr Sarmasta, oficjalna nazwa jest bardziej skomplikowana - KLIK.
Proszę kliknąć w video klip na stronie głównej - piosenka na temat siły kobiet - Dziewczyna jest drzewem w promieniach słońca... Dziewczyna zamienia kamienie w gwiazdy.
Jednak Emma Ayres poczuła się mężczyzną, zmieniła płeć i wreszcie gra na wiolonczeli
Na zdjęciu poniżej Eddie Ayres czyli męskie wcielenie Emmy, gra wreszcie na wiolonczeli (rozmiar dziecięcy).
Pisze dzisiaj na ten temat gdyż właśnie wróciłem ze spotkania z Eddiem Ayres, które odbyło się w ramach corocznego festiwalu pisarzy a Eddie wystąpił na nim gdyż jest autorem książki - Danger Music - KLIK.
O książce pewnie napiszę w niedalekiej przyszłości. Jeśli chodzi o spotkanie, to Eddie mówił głównie o swojej transformacji. To też było ciekawe, ale nie posiadam wystarczających kwalifikacji by o tym tu pisać.
Natomiast jeśli chodzi o muzykę, to wspomiał, że całą pierwszą lekcję, i wiele czasu na następnych lekcjach, poświęca na nauczeniu dziecka właściwej pozycji, wyczucia środka ciężkości, który w przypadku altówki poważnie zmienia swoje położenie.
Prawidłowa pozycja. Toż tego uczono mnie w najwcześniejszym dzieciństwie - stój prosto, siedź prosto, również, a może przede wszystkim, przy jedzeniu, przy pisaniu.
Wszystkich australijskich rodziców wysłałbym do Eddiego Ayres na naukę.
Relacja z przemiany Emmy w Eddiego - TUTAJ.
Saturday, September 1, 2018
1 września
Rocznica wybuchu Wojny.
Odkąd mieszkam poza Polską jakoś mocniej reaguję na tę datę.
Dzisiaj rano wstąpiłem do sklepu, a tam - starszy pan z medalami w klapie i puszką na pieniądze.
Nie miałem wątpliwości, to ten sam którego spotkałem tu 6 lat temu.
W takim razie, żeby się nie powtarzać, kieruję Państwa do mojej 1-wrześniowej refleksji - KLIK.
P.S. 1 września moja żona zauważyla z przekąsem, że australijska telewizja nie wspomniała o rocznicy wybuchu II Wojny Światowej.
To przecież normalka, nigdy nie wspominała.
Dla mnie ciekawsze było, że nie zauważono tego również na internetowej stronie Gazety Wyborczej (strona główna).
Odkąd mieszkam poza Polską jakoś mocniej reaguję na tę datę.
Dzisiaj rano wstąpiłem do sklepu, a tam - starszy pan z medalami w klapie i puszką na pieniądze.
Nie miałem wątpliwości, to ten sam którego spotkałem tu 6 lat temu.
W takim razie, żeby się nie powtarzać, kieruję Państwa do mojej 1-wrześniowej refleksji - KLIK.
P.S. 1 września moja żona zauważyla z przekąsem, że australijska telewizja nie wspomniała o rocznicy wybuchu II Wojny Światowej.
To przecież normalka, nigdy nie wspominała.
Dla mnie ciekawsze było, że nie zauważono tego również na internetowej stronie Gazety Wyborczej (strona główna).
Subscribe to:
Posts (Atom)