Dziwną drogą, poprzez trasę spacerową wokół Albert Lake w Melbourne, dotarło do mnie opowiadanie Juliana Barnesa - Historia Matsa Izraelsona, ze zbioru The Lemon Table - Cytrynowy Stolik.
Bohater opowiadania to Anders Bodén - kierownik tartaku nad jeziorem Siljan w Mora (Szwecja, prowincja Dalarna) -
KLIK.
Czas akcji - rok 1898.
Jego dodatkowm zajęciem jest oprowadzanie turystów, którym opowiada między innymi: "
...o pomniku upamiętniającym
miejsce, gdzie w tysiąc pięćset dwudziestym roku Gustaw Waza wygłaszał mowę do
Dalarneńczyków. Potężnie zbudowany, brodaty mężczyzna z zapałem namawiał gości na wyprawę do
Hökberg, żeby obejrzeć niedawno położony kamień ku pamięci prawnika Johannesa Stiernbocka".
Czytam w łóżku, po lunchu, jakoś po sobotnich wysiłkach poczułem chęć położyć się.
Pomnik Gustawa Wazy w Mora?
Byłem widziałem, mam go na zdjęciu....
Kiedyż to było?
Rok 1996 - dwadzieścia trzy lata temu.
Pamiętam równie dokładnie jak Anders Bodén pamiętał 23 lata wcześniejszą scenę gdy pani Barbro Lindval oświadczyła:
Chciałabym pojechać do Falun, a on przegapił moment, w którym celna odpowiedź mogła zmienić życie ich obojga.
Hökberg
- google maps skierowało mnie gdzieś nad Bałtyk.
Co za bzdura, przecież dokładnie pamiętam.
Na szczęście szwedzka wikipedia jest po mojej stronie -
KLIK.
"
Hökberg är en fäbod i Mora socken, Mora kommun i Dalarna. I fäboden korsas två vandringsleder, Siljansleden och Vasaloppsleden. Hökberg är också den näst sista Vasaloppskontrollen efter 71 kilometers färd från Sälen....".
Hökberg to letnie pastwisko w parafii Mora w gminie Mora w Dalarnie. Dwa szlaki turystyczne, Siljansleden i Vasaloppsleden, przecinają przejście. Hökberg jest także drugim punktem kontrolym w biegu Vasaloppet, po 71 kilometrach podróży z Sälen....
71 km w nogach - pamiętam - to było tak...
Nocleg w Mora można było załatwić tylko przez centralne biuro, Napisałem do nich dużo wcześniej, wpomniałem, że przyjadę pociągiem. Nic dziwnego, że zaskoczyło mnie i bardzo zdenerowało gdy dowiedziałem się, że przydzielili mi kwaterę 5 km od centrum Mora.
5 km to oczywiście drobiazg dla narciarskiego maratończyka, ale jednak po powrocie z treningu i lunchu w centrum miasta, nie miałem już ochoty wychodzić z domu.
- Przejechałeś już w tym sezonie 900 km na nartach? - pytali mieszkający w tym samym domu Szwedzi.
- 900 km to ja nie przejechałem w żadnym sezonie w życiu - odpowiadałem zgodnie z prawdą. A w tym sezonie nie przejechałem nawet 90 km, pojutrze bedzie pierwsze.
- Bo wszędzie piszą, że przed Biegiem Wazów należy przebiec jego 10-krotną długość.
Wzruszałem ramionami, ale jednak na starcie i na trasie byłem nieco zdenerwowany - żeby tylko przeżyć.
W dniu wyścigu mój gospodarz zbudził mnie już o 3:30 rano, przygotował mi bardzo treściwe śniadanie i wreszcie zawiózł do centrum miasta skąd autobusy wiozły zawodników do odległego o 90 km Sälen.
Start - ogromny tłum zawodników (15,000), huk armaty, gigantyczny nadmuchiwany czerwony koń, symbol prowicji Dalarna, unosił się chwiejnie za naszymi plecami.
Let's the sun shine! - huczały głośniki.
Rzeczywiście słońce zaświeciło, brzozy wzdłuż trasy nabierały różowego koloru.
Pierwsza godzina to była walka o przetrwanie w stłoczonej masie narciarzy. Po godzinie stawka rozciągnęła się w sześciu rzędach na wiele kilometrów. Gdy spoglądałem na lekkie wzgórza przed sobą wydawało mi się, że to wije się Chiński Mur.
Co kilkanaście kilometrów punkty odżywcze. Szwedzka specjalność to Blåbärssoppa - zupa, a właściwie kisiel jagodowy -
KLIK. Bardzo pożywny. Przez wiele setek metrów za punktem odżywczym śnieg miał nadal fioletowy kolor.
Słońce wysoko na niebie, brzozy odbijają jego blask. Połowa trasy, pozostało jeszcze trochę ponad 40 km, taki dystans pokonałem wiele razy w Australii. Dam radę.
Na zdjęciu nie mam jednak zbyt pewnej miny.
Osoba za mną ma numer o prawie 3,000 wyższy. A zatem wystartowała z dużo gorszej pozycji. I chyba nie prezentuje się tak dobrze jak ja ;) Co to jednak znaczy zrobić 900 km przed biegiem.
Wreszcie zapowiadany na początku wpisu Hökberg.
Ostatni punkt odżywczy, niespełna 20 km do mety. Ostatnia porcja zupy jagodowej na dzisiaj, kawa i ruszam. Wokół mnie pusto, brzozy rzucają bardzo długie cienie.
I nagle słyszę muzykę. Zwalniam żeby zmniejszyć chrzęst śniegu. Zdecydowanie muzyka, skrzypce.
Halucynacje!
Ogarnia mnie lekka panika. Wolno posuwam się do przodu, zakręt i oto tuż przede mną mała, może 10-letnia dziewczynka gra szwedzką polkę na skrzypcach a jej, o parę lat młodszy, braciszek trzyma w dłoniach tacę z jakimiś cukierkami.
Rozglądam się, pustka dookoła.
- Dzieci, skąd wy jesteście? Czy rodzice wiedzą?
- Z Hökberg - odpowiada dziewczynka zniżając skrzypce. Jej brat podsuwa bliżej tacę z cukierkami.
Zatrzymuję się, ale w tym samym momencie dziewczynka podnosi skrzypce na ramię. Spogląda na mnie zdecydowanym i jakby gniewnym wzrokiem i, nie jestem pewien czy mówi, ale wyraźnie słyszę jej słowa:
- Narciarzu z dalekiego kraju, przybyłeś z daleka na ten królewski bieg, więc biegnij, to jest twoja prawda. Jedź!
Odbijam się więc z całej siły kijkami i, już w biegu, wołam: a jaka jest twoja prawda dziewczynko?
- Tobie grać... tobie grać - odpowiada echo.
Dookoła robi się ciemno. Na szczęście Mora już blisko. Organizatorzy umieścili w śniegu pochodnie, które dodają trasie tajemniczego uroku
Mimo późnej pory wzdłuż trasy miejscowi kibice. Jeden z nich biegnie przez kilkanaście metrów tuż za mną klepiąc mnie w plecy i wołając: Australia, cieszę się, że do nas przyjechałeś.
Ostatnia prosta na głównej ulicy Mora, meta. Zwlaniam, zatrzymuję się. Podbiegają do mnie trzy roześmiane dziewczyny, jedna bierze mnie w objęcia.
- Are you hugging girls? - pytam.
Hugging girls - obłapiaczki, obejmowaczki - termin ten poznałem dwa tygodnie wcześniej, w Finlandii, podczas maratonu Finlanda Hiihto w Lahti.
- Hugging girls? - dziewczyna wzrusza ramionami - musimy uważać na biegaczy, którzy przyjeżdżają tak późno jak ty. Niektórzy są tak zdezorientowani, że mogliby nie zatrzymać się na mecie tylko jechać dalej. Pokazuje ręką na ciemną ścianę lasu.
Czuję jak jej towarzyszki zdjemują mi kijki z dłoni, odpinają narty. Wreszcie wtykają w dłoń numerek i popychają w stronę szatni.
Zjadam talerz, albo dwa, gestej zupy jarzynowej z boczkiem. Czuję jak wracają mi siły.
- Gdzie można zadzwonić po taksówkę? - pytam.
- Taksówkę? Dzisiaj? Jeśli nie zamówiłeś wcześniej, to teraz już nikt po ciebie nie przyjedzie.
Biorę więc masaż, zjadam jakiś deser, zarzucam narty na plecy i ruszam w drogę.
Noc w pełni. Ciemno, zimno, do domu daleko. Idę spokojnym krokiem... i nagle słyszę dzwonki.
Znowu halucynacja?
Nie, to tylko sanie Królowej Śniegu. Zatrzymują się przy mnie, Królowa zgarnia swoją suknię
- Wsiadaj - rozkazuje.
Wsiadam.
- Dokad mnie wieziesz? - pytam.
- A dokąd chcesz jechać?
- Do Hökberg, chciałbym się upewnić, że ta dziewczynka i jej brat wrócili cali do domu.
Królowa nic nie odpowiada, ale czuję że sanie lekko skręcają. Za chwilę jakieś zabudowania i słyszę dźwięk skrzypiec.
To tu.
Podchodzę bliżej. Teraz słyszę wyraźnie, Menuet J.S. Bacha -
KLIK.
Znam, znam, trzydzieści kika lat temu grałem to na pianinie. Przykucam, ogarnia mnie senność.
Nie wiem ile czasu upłynęło. Skrzypce już umilkły.
- Wstawaj, jedziemy - głos Królowej Śniegu jest rozkazujący.
Posłusznie wsiadam do sań.
- Więc to jeszcze nie dzisiaj? - pytam.
- Nie, jeszcze tu wrócisz - odpowiada sucho Królowa.
- Na królewski bieg?
- Na królewski bieg - potwierdza.
- I będzie zupa jagodowa, pochodnie w śniegu, i na mecie zatrzymają mnie wesołe dziewczyny?
- Będzie zupa jagodowa i pochodnie, a na mecie nikt cię nie zatrzyma.
- Bieg będzie trwał?
- Królowa nie odpowiada tylko kiwa głową z uśmiechem.
Otrząsam się.
Oooops, chyba przysnąłem z książką.
Zamykam jeszcze na chwilę oczy i wyraźnie słyszę melodię sprzed 23 lat - Menuet J.S. Bacha. Tym razem na fortepianie.
Ach tak, to córka sasiadów na rogu naszej ulicy.
Przeciągam się i zauważam obraz wiszący na ścianie nad moim łóżkiem.
Dzielny król Gustaw Waza. To nie obraz tylko dyplom jaki otrzymałem 23 lata temu.
Otrząsam się, wstaję, za oknem jeszcze słońce.
Słoneczny, zimowy dzień, jak wtedy. Tylko śniegu brak.
Biorę kijki spacerowe (nordic walking) i ruszam.
Robię zakręt przy domu, w którym dziewczynka gra na pianinie. Teraz ulica wspina się pod górę. Idę uważnie bo na tym odcinku zazwyczaj łapie mnie ból w mostku.
Nie wpadam w panikę, znam to dobrze, wiem że przejdzie, trzeba tylko zwolnić, przystanąć na chwilę za najbliższym skrzyżowaniem.
Gdy dochodzę do skrzyżowania...
widzę po drugiej stronie młodą, dość zgrabną dziewczynę.
(Zdjęcie z google street view, dziewczyny wtedy nie było).
Hugging girl - przelatuje mi przez głowę.
Rozśmiesza mnie ta myśl, znam tę dziewczynę, spotykam ją prawie podczas każdego spaceru. Zawsze coś robi w ogrodzie. Nieco powolna umysłowo.
Poznaje mnie z daleka, kiwa dłonią - podejdź bliżej.
Podchodzę.
- Jadłeś czosnek?
- Jadłem - odstępuję krok do tyłu.
Patrzy na mnie podejrzliwie, krzywi się, ale nie wytrzymuje. - Podejdź bliżej, muszę coś ci powiedzieć.
Podchodzę, niezbyt blisko.
Dziewczyna zwija dłonie w trąbkę i szepce w stronę mojego ucha - zauważyłeś, że na naszej ulicy dzieje się coś dziwnego?
- Zauważyłem - odpowiadam dość głośnym szeptem. Opowiadała mi już podczas poprzedniego spotkania.
- Nikomu o tym jeszcze nie mówiłam, ale popatrz na te samochody...
Patrzymy chwilę w milczeniu.
- Te same samochody jeżdżą w kółko przez cały dzień. To dziwne?
- Bardzo dziwne - potwierdzam.
Rozmowa w tym stylu trwa jeszcze kilka minut, wreszcie przepraszam dziewczynę i idę dalej. Docieram do Wattle Park - ciemna ściana lasu, ale co to za las :(
Odwracam się na pięcie i ruszam w drogę powrotną. Dziewczyny już nie ma na ulicy.
Co też ta Królowa Śniegu opowiadała?
Gdzie ten ostatni bieg narciarski bez końca
Czy zapomniała, czy mnie się coś pokręciło?
A może to czosnek wszystkiemu winien?
Śmieszne to, ogromnie śmieszne.
Żart, zupełnie nie królewski żart.