Proszę się nie obawiać, to tylko tytuł książki Grahama Greena.
Angielski tytuł książki: A Burnt-Out Case - KLIK.
Książka opublikowana w 1960 roku, wydanie polskie (PAX) listopad 1962.
Czytałem ją już w Polsce, pewnie w 1963 roku.
Nie pamiętam swojej oceny książki 56 lat temu. Zapewne atrakcyjne były sarkastyczne komentarze na temat religii katolickiej.
Podczas obecnej lektury uderzyło mnie jak bardzo ta książka się zestarzała.
Bohaterem książki jest słynny architekt specjalizujący się w architekturze sakralnej.
Z dość niejasnych powodów "wypalił się", chciałby przestać istnieć. Wydaje mu się, że dobrym miejscem będzie szpital dla trędowatych nad rzeką Kongo.
Przypomnę, że do połowy roku 1960 było to jeszcze Kongo Belgijskie, to samo, które opisywał J. Conrad w Jądrze Ciemności.
W latach 1950-tych trąd był już uleczalny, ale na świecie żyło ponad 6 milionów osób dotkniętych tą chorobą. Uprzedzenie osób zdrowych w stosunku do trędowatych jest nadal dość powszechne.
Burnt-out case (wypalony przypadek) to termin używany w stosunku do osób, które cierpiały na trąd w stanie zaawansowanym lecz zostały wyleczone. Jednak utraciły już niektóre części ciała, najczęściej palce u dłoni i stóp.
Bohater książki - Querry - ma nadzieję, że jest takim wypalonym przypadkiem. Wszelkie więzi ze światem, które dolegały mu jak ciężka choroba, zostały amputowane.
Tu mój pierwszy zarzut do autora - nie wyjaśnia co tak bardzo dolegało Querry'emu, trapi mnie podejrzenie, że po prostu nadmiernie roztkliwiał się nad sobą.
Druga sprawa, to religia.
Właściwie z religią katolicką nie jest w książce tak źle.
Tragiczne są przypadki osób o psychice zdeformowanej przez religię a właściwie przez pobyt w seminarium duchownym.
Tego właśnie dotyczy moja uwaga o "zestarzeniu" się książki.
Podsumowując, sięgając po książkę, wiedziałem co mnie w niej rozczaruje. Wiedziałem również, że nadal znajdę w niej tak dużą dawkę Grahama Greena, że będzie to satysfacjonująca lektura.
Monday, September 30, 2019
Friday, September 27, 2019
Czterolatki w domu starców
Nasza telewizja państwowa, ABC, wyświetliła program Old People's Home for Four Years Old - KLIK.
Miejsce akcji to dom dla starców w chyba najlepszej lokalizacji w Australii, nad zatoką w zachodniej części Sydney.
Dom o bardzo wysokim standardzie, kilkadziesiąt, a może i ponad sto, domków i mieszkań.
Pensjonariusze nie są w stanie mieszkać samodzielnie, ale są w stanie poruszać się i zadbać o swoje podstawowe potrzeby.
Do projektu przystąpiło 11 osób.
Podczas wstępnej rozmowy kilka osób (mężczyźni) stwierdza: my jesteśmy tutaj tylko po to żeby umrzeć, im szybciej tym lepiej.
Na początku organizatorzy przeprowadzają testy: poziom depresji (wszyscy są w stanie depresji, od lekkiej to bardzo ciężkiej), zdolność poruszania się (poza może pięcioma przypadkami mocno ograniczona), tryb życia (większość spędza minimum 20 godzin dziennie samotnie w swoim pokoju).
W to miejsce pewnego dnia przyjeżdża autobus z tuzinem kipiących energią czterolatków.
- Hej, patrzcie! Starzy ludzie! - ogłasza swoje odkrycie jeden z gości .
Po kilku minutach niepewności każde dziecko znajduje sobie wygodne miejsce i znośnego partnera. Silny zespół specjalistów organizuje odpowiednie zajęcia.
Hej, łza się w oku kręci.
W ostatnich latach przerobiłem takie ćwiczenie 5 razy.
Zgadzam się, 3-4 lata to najlepszy wiek. Dziecko jest już samodzielnie i otwarte na każdą akcję.
5-latki i starsze, z jednej strony mają już swoje gusta, z drugiej - wymagają bardziej zaawansowanych intelektualnie i fizycznie zajęć.
W dawnych czasach, czyli od zarania dziejów do jakichś 70 lat temu, sprawę rozwiązywała wielopokoleniowa rodzina mieszkająca w jednym domu czy mieszkaniu.
Instytucjonalizacja spraw najprostszych - to jest hasło obecnych czasów.
Oczywiście rodzina wielopokoleniowa to jest... życie nie eksperyment przeprowadzany w laboratoryjnych warunkach..
Osoba starsza nie ma wydzielonych godzin i miejsca na kontakt z dzieckiem. Nie ma wszechobecnego mediatora. W rodzinie bywają problemy, niezgody, kłótnie.
W opisywanej akcji dzieci były otoczone specjalną opieką. Spotkania nie były zbyt długie. Opiekunowie przed zajęciami motywowali dzieci a po zajęciach chwalili je za fantastyczne zachowanie.
Pod informacją na facebooku opublikowano tysiące komentarzy typu: wspaniałe, popłakałam się, wszystkie starsze osoby powinny mieć zorganizowane takie zajęcia.
Organizatorzy, po pierwsze na zakończenie eksperymentu powtórzyli testy przeprowadzone na początku. Większość uczestników pozbyła się depresji lub zdecydownie obnizyła jej poziom. Zarejestrowano również istotną porawę sprawności
Po drugie, wyniki eksperymentu posłużą do sformułowania programu długofalowej akcji i wystąpienia do rządu o finansowanie.
No tak, ja też nie miałbym nic przeciwko temu żeby kilka razy na tydzień odwiedziło mnie na kilka godzin 4-letnie dziecko, mogłoby być nawet dwa. Z opiekunką.
Ale na ogólnokrajową skalę?
Właśnie kończy swoje obrady Królewska Komisja do spraw opieki nad osobami starszymi - KLIK.
Do Komsji dotarło tysiące makabrycznych raportów.
Podopieczni są regularnie faszerowani środkami uspokajającymi, w rezultacie większość czasu spędzają w stanie letargu i nie sprawiają personelowi kłopotu.
Na nocnej zmianie często jedna salowa ma pod opieką kilkadziesiąt osób.
Zdarzają się przypadki wygłodzenia gdyż podopieczni zapomnieli zjeść posiłek a nikt tego nie zauważył.
Zdarza się wyzywanie, popychanie, nawet bicie.
40% osób nie jest przez nikogo odwiedzana, a więc nikt z zewnątrz nie może zauważyć ich stanu i nie mają szansy się poskarżyć.
Trochę detali TUTAJ.
A tu nowa inicjatywa.
Może moje wnuki doczekają jej realizacji.
Zwiastun programu TUTAJ.
Link do wyemitowanych odcinków TUTAJ.
Miejsce akcji to dom dla starców w chyba najlepszej lokalizacji w Australii, nad zatoką w zachodniej części Sydney.
Dom o bardzo wysokim standardzie, kilkadziesiąt, a może i ponad sto, domków i mieszkań.
Pensjonariusze nie są w stanie mieszkać samodzielnie, ale są w stanie poruszać się i zadbać o swoje podstawowe potrzeby.
Do projektu przystąpiło 11 osób.
Podczas wstępnej rozmowy kilka osób (mężczyźni) stwierdza: my jesteśmy tutaj tylko po to żeby umrzeć, im szybciej tym lepiej.
Na początku organizatorzy przeprowadzają testy: poziom depresji (wszyscy są w stanie depresji, od lekkiej to bardzo ciężkiej), zdolność poruszania się (poza może pięcioma przypadkami mocno ograniczona), tryb życia (większość spędza minimum 20 godzin dziennie samotnie w swoim pokoju).
W to miejsce pewnego dnia przyjeżdża autobus z tuzinem kipiących energią czterolatków.
- Hej, patrzcie! Starzy ludzie! - ogłasza swoje odkrycie jeden z gości .
Po kilku minutach niepewności każde dziecko znajduje sobie wygodne miejsce i znośnego partnera. Silny zespół specjalistów organizuje odpowiednie zajęcia.
Hej, łza się w oku kręci.
W ostatnich latach przerobiłem takie ćwiczenie 5 razy.
Zgadzam się, 3-4 lata to najlepszy wiek. Dziecko jest już samodzielnie i otwarte na każdą akcję.
5-latki i starsze, z jednej strony mają już swoje gusta, z drugiej - wymagają bardziej zaawansowanych intelektualnie i fizycznie zajęć.
W dawnych czasach, czyli od zarania dziejów do jakichś 70 lat temu, sprawę rozwiązywała wielopokoleniowa rodzina mieszkająca w jednym domu czy mieszkaniu.
Instytucjonalizacja spraw najprostszych - to jest hasło obecnych czasów.
Oczywiście rodzina wielopokoleniowa to jest... życie nie eksperyment przeprowadzany w laboratoryjnych warunkach..
Osoba starsza nie ma wydzielonych godzin i miejsca na kontakt z dzieckiem. Nie ma wszechobecnego mediatora. W rodzinie bywają problemy, niezgody, kłótnie.
W opisywanej akcji dzieci były otoczone specjalną opieką. Spotkania nie były zbyt długie. Opiekunowie przed zajęciami motywowali dzieci a po zajęciach chwalili je za fantastyczne zachowanie.
Pod informacją na facebooku opublikowano tysiące komentarzy typu: wspaniałe, popłakałam się, wszystkie starsze osoby powinny mieć zorganizowane takie zajęcia.
Organizatorzy, po pierwsze na zakończenie eksperymentu powtórzyli testy przeprowadzone na początku. Większość uczestników pozbyła się depresji lub zdecydownie obnizyła jej poziom. Zarejestrowano również istotną porawę sprawności
Po drugie, wyniki eksperymentu posłużą do sformułowania programu długofalowej akcji i wystąpienia do rządu o finansowanie.
No tak, ja też nie miałbym nic przeciwko temu żeby kilka razy na tydzień odwiedziło mnie na kilka godzin 4-letnie dziecko, mogłoby być nawet dwa. Z opiekunką.
Ale na ogólnokrajową skalę?
Właśnie kończy swoje obrady Królewska Komisja do spraw opieki nad osobami starszymi - KLIK.
Do Komsji dotarło tysiące makabrycznych raportów.
Podopieczni są regularnie faszerowani środkami uspokajającymi, w rezultacie większość czasu spędzają w stanie letargu i nie sprawiają personelowi kłopotu.
Na nocnej zmianie często jedna salowa ma pod opieką kilkadziesiąt osób.
Zdarzają się przypadki wygłodzenia gdyż podopieczni zapomnieli zjeść posiłek a nikt tego nie zauważył.
Zdarza się wyzywanie, popychanie, nawet bicie.
40% osób nie jest przez nikogo odwiedzana, a więc nikt z zewnątrz nie może zauważyć ich stanu i nie mają szansy się poskarżyć.
Trochę detali TUTAJ.
A tu nowa inicjatywa.
Może moje wnuki doczekają jej realizacji.
Zwiastun programu TUTAJ.
Link do wyemitowanych odcinków TUTAJ.
Tuesday, September 24, 2019
A kuku, i po Cooku - wspomnienie
Wiadomość o bankructwie firmy Thomas Cook jest tak powszechnie znana, że ograniczę się tylko do wspomnienia sprzed 55 lat.
Koniec czerwca 1964 roku.
Ostatni rok studiów. Po długich staraniach przyznano mi wakacyjną praktykę zagraniczną w Norwegii.
To był absolutny rarytas. Na całą Politechnikę Warszawską, wtedy trochę ponad 10,000 studentów, było takich praktyk (w kraju zachodnioeuropejskim) chyba 15.
Nerwowe oczekiwanie na paszport.
Przyznali! 29 czerwca.
Prosto z Pałacu Mostowskich popędziłem do Orbisu na ul. Brackiej.
Do kasy sprzedającej bilety zagraniczne długa kolejka.
Już w kolejce dowiedziałem się, że - po pierwsze przede mną minimum 4 godziny czekania czyli duża szansa, że nie dojdę do okienka przed końcem dnia pracy. Po drugie, przy kasie sporządzimy zamówienie na bilet. Na wykonanie zamówienia trzeba czekać minimum 24 godziny.
Po raz pierwszy w życiu poczułem, że na moich barkach spoczywa honor Narodu Polskiego.
Praktyka rozpoczyna się 1 lipca i ja - Polak - spóźnię się.
Co cała Norwegia pomyśli o mojej ojczyźnie?
Nie czekałem dłużej w kolejce tylko pospieszyłem do zarządu Zrzeszenia Studentów Polskich (ZSP), który mieścił się na terenie Uniwersytetu Warszawskiego.
Oni organizowali tę praktykę, niech przyspieszą kupno biletu lub powiadomią pracodawcę o moim spóźnieniu.
Spiesząc Nowym Światem, przechodziłem przed frontem biura firmy Thomas Cook.
Była to dla mnie tajemnicza instytucja. Nigdy nie widziałem tam żadnych klientów. Domyślałem się że obsługuje tylko gości z zagranicy i personel placówek dyplomatycznych.
Raz kozie śmierć. Wszedłem.
W środku wydało mi się, że jestem w Londynie w towarzystwie pana Fileasa Fogga (W 80 dni dookoła świata).
Wyjaśniłem swoją sytuację.
- Domyśla się pan pewnie, że my sprzedajemy bilety obywatelom polskim tylko za specjalnym pozwoleniem, ale... kto organizuje pana wyjazd?
- Rada Naczelna ZSP.
- Ma pan ich telefon? Musimy się dowiedzieć czy mają debit dewizowy (albo coś takiego).
Nie miałem.
Znaleźli, zadzwonili, porozmawiali chwilę niezrozumiałym dla mnie żargonem.
- Mają, proszę bardzo do kasy. Dokąd potrzebuje pan bilet?
1 lipca o 10 rano stawiłem się w biurze fabryki papieru Peterson & Søn w miasteczku Moss - KLIK.
Następnego dnia rozpocząłem pracę (ten stojący po prawej).
A teraz, Thomas Cook Travel tonie.
Jest takie powiedzenie: po nas potop.
Ja wiem, że mnie już niewiele zostało, ale na Boga, ja naprawdę nie potrzebuję aż tyle zniszczenia dookoła.
Koniec czerwca 1964 roku.
Ostatni rok studiów. Po długich staraniach przyznano mi wakacyjną praktykę zagraniczną w Norwegii.
To był absolutny rarytas. Na całą Politechnikę Warszawską, wtedy trochę ponad 10,000 studentów, było takich praktyk (w kraju zachodnioeuropejskim) chyba 15.
Nerwowe oczekiwanie na paszport.
Przyznali! 29 czerwca.
Prosto z Pałacu Mostowskich popędziłem do Orbisu na ul. Brackiej.
Do kasy sprzedającej bilety zagraniczne długa kolejka.
Już w kolejce dowiedziałem się, że - po pierwsze przede mną minimum 4 godziny czekania czyli duża szansa, że nie dojdę do okienka przed końcem dnia pracy. Po drugie, przy kasie sporządzimy zamówienie na bilet. Na wykonanie zamówienia trzeba czekać minimum 24 godziny.
Po raz pierwszy w życiu poczułem, że na moich barkach spoczywa honor Narodu Polskiego.
Praktyka rozpoczyna się 1 lipca i ja - Polak - spóźnię się.
Co cała Norwegia pomyśli o mojej ojczyźnie?
Nie czekałem dłużej w kolejce tylko pospieszyłem do zarządu Zrzeszenia Studentów Polskich (ZSP), który mieścił się na terenie Uniwersytetu Warszawskiego.
Oni organizowali tę praktykę, niech przyspieszą kupno biletu lub powiadomią pracodawcę o moim spóźnieniu.
Spiesząc Nowym Światem, przechodziłem przed frontem biura firmy Thomas Cook.
Była to dla mnie tajemnicza instytucja. Nigdy nie widziałem tam żadnych klientów. Domyślałem się że obsługuje tylko gości z zagranicy i personel placówek dyplomatycznych.
Raz kozie śmierć. Wszedłem.
W środku wydało mi się, że jestem w Londynie w towarzystwie pana Fileasa Fogga (W 80 dni dookoła świata).
Wyjaśniłem swoją sytuację.
- Domyśla się pan pewnie, że my sprzedajemy bilety obywatelom polskim tylko za specjalnym pozwoleniem, ale... kto organizuje pana wyjazd?
- Rada Naczelna ZSP.
- Ma pan ich telefon? Musimy się dowiedzieć czy mają debit dewizowy (albo coś takiego).
Nie miałem.
Znaleźli, zadzwonili, porozmawiali chwilę niezrozumiałym dla mnie żargonem.
- Mają, proszę bardzo do kasy. Dokąd potrzebuje pan bilet?
1 lipca o 10 rano stawiłem się w biurze fabryki papieru Peterson & Søn w miasteczku Moss - KLIK.
Następnego dnia rozpocząłem pracę (ten stojący po prawej).
A teraz, Thomas Cook Travel tonie.
Jest takie powiedzenie: po nas potop.
Ja wiem, że mnie już niewiele zostało, ale na Boga, ja naprawdę nie potrzebuję aż tyle zniszczenia dookoła.
Sunday, September 22, 2019
Niedzielne czytanie - Król i historia
"W Warszawie na Gęsiej, na Smoczej, na Nalewkach... Jom Kipur wypadło w środę, 10 tiszri 5698 roku od stworzenia świata...
We wtorek wieczorem żydowskie ulice Warszawy wyludniły się zupełnie, autobusy i tramwaje kursowały puste, wszyscy pobożni Żydzi poszli do synagogi na Kol Nidrej.
Od czasu mojej bar micwy chodziłem tam zawsze z moim ojcem, jak każdy żydowski chłopak. Najpierw ojciec odprawiał kaparot: dla odkupienia grzechów kręcił nad głową białym kogutem, a potem koguta zabijał, matka oblewała go wrzątkiem, skubała pióra, patroszyła. Lubiłem widok kogucich wnętrzności. Następnie matka brała tasak i dzieliła koguta na części.
Potem szedłem z ojcem do synagogi.
Po prawicy i lewicy kantora stawali mężczyźni ze zwojami Tory, a kantor śpiewał po aramejsku o przysięgach, które składać będziemy przez cały rok między tym Jom Kipur a następnym.
Kol nidrej, weesarej, uszewuej, wacharomej, wekonamej, wekisunej, wechisunej.
Wszystkie nasze przysięgi i obietnice uważajcie za nieważne.
Ciało mojego ojca podzielone jak ciało koguta na kaparot.
Redaktor Sokoliński zrelacjonował w "Kurjerze" znalezienie każdej kolejnej części ciała Nauma Bernsztajna. Ostatnia znalazła się głowa zawinięta w ojcowski chałat razem z dokumentami, i wszystko stało się jasne."
Ciało ojca poćwiartowane jak kogut ofiarny?
Niedawno skończyłem czytać Króla Szczepana Twardocha.
Prawdopodobnie każdy współczesny młody człowiek ma za sobą lekturę lub obejrzenie tuzinów bardziej brutalnych i okrutnych książek i filmów, dla mnie jednak była to ciężka dawka i wyłącznie talent autora zmusił mnie do jej skończenia.
Scena powieści to Warszawa, rok 1937, środowisko gangsterów wymuszających haracz od drobnych sklepikarzy i rzemieślników a jednocześnie powiązanych z bojówkami P.P.S. (Polskiej Partii Socjalistycznej) i żydowskiego Bundu - KLIK.
Relacja bardzo dobrze osadzona w ówczesnej rzeczywistości. Nic dziwnego, że zagrzebałem się w internetowych poszukiwaniach faktów.
Znalazłem więcej niż oczekiwałem.
Dwie bardzo istotne postacie - Kum Kaplica i doktor Radziwiłek - działacze PPS - to bardzo dokładne kopie Łukasza Siemiątkowskiego i doktora Łokietka a całą historię opisał w 1968 roku Jerzy Rawicz w książce "Doktor Łokietek i Tata Tasiemka, dzieje gangu" - KLIK.
Muszę wyznać, że zrobiło mi się trochę smutno, że Szczepan Twardoch nie wspomniał na marginesie swojej książki o istnieniu książki Jerzego Rawicza. Wydaje mi się, że byłoby to fair.
Król dał mi zresztą więcej powodów do smutku.
Amosfera sanacyjnej Polski - getto ławkowe, ONR, Falanga i Bolesław Piasecki - KLIK, Ozon (Obóz Zjednoczenia Narodowego) - KLIK, Bereza Kartuska.
Pomyślałem po raz kolejny z sentymentem o czasach PRL.
Moje pokolenie nie znało zupełnie historii międzywojennego 20-lecia i dzięki temu zachowałem wizję kraju mądrych i dobrych ludzi.
Często spotykam się że stwierdzeniem, że w PRL fałszowano historię.
Moja rodzina była wrażliwa na tym punkcie i już w szkole podstawowej dostałem jako obowiązkową lekturę Dzieje Narodu Polskiego, autor - Władysław Smoleński, rok wydania 1921.
Sporo trudu kosztowało mnie jej przeczytanie a rezultat żaden, nie znalazłem żadnej niezgodności.
Inna rzecz, że Dzieje kończyły się na Powstaniu Styczniowym.
XX-lecie międzywojenne - ten okres na lekcjach historii przerobiliśmy bardzo szybko i pobieżnie.
Oczywiście nieco mgliście i w sposób mocno zneutralizowany przedstawiono wojnę 1920 roku oraz wkroczenie wojsk sowieckich we wrześniu 1939 roku. To samo dotyczyło Powstania Warszawskiego.
Bawi mnie fakt, że obecnie znajduję sporą ilość artykułów pisanych w tym samym tonie.
Jedyne zdecydowane kłamstwo to zbrodnia katyńska a raczej jej przemilczenie.
W styczniu 1981 roku opuszczałem Polskę z myślą o niedługim powrocie na dobre.
Dość szybko okazało się, że nie ma już dokąd wracać.
Teraz okazuje się, że wszelkie dziecięce i młodzieżowe sentymenty nie miały od samego początku sensu.
Rozmowa z autorem Króla TUTAJ.
We wtorek wieczorem żydowskie ulice Warszawy wyludniły się zupełnie, autobusy i tramwaje kursowały puste, wszyscy pobożni Żydzi poszli do synagogi na Kol Nidrej.
Od czasu mojej bar micwy chodziłem tam zawsze z moim ojcem, jak każdy żydowski chłopak. Najpierw ojciec odprawiał kaparot: dla odkupienia grzechów kręcił nad głową białym kogutem, a potem koguta zabijał, matka oblewała go wrzątkiem, skubała pióra, patroszyła. Lubiłem widok kogucich wnętrzności. Następnie matka brała tasak i dzieliła koguta na części.
Potem szedłem z ojcem do synagogi.
Po prawicy i lewicy kantora stawali mężczyźni ze zwojami Tory, a kantor śpiewał po aramejsku o przysięgach, które składać będziemy przez cały rok między tym Jom Kipur a następnym.
Kol nidrej, weesarej, uszewuej, wacharomej, wekonamej, wekisunej, wechisunej.
Wszystkie nasze przysięgi i obietnice uważajcie za nieważne.
Ciało mojego ojca podzielone jak ciało koguta na kaparot.
Redaktor Sokoliński zrelacjonował w "Kurjerze" znalezienie każdej kolejnej części ciała Nauma Bernsztajna. Ostatnia znalazła się głowa zawinięta w ojcowski chałat razem z dokumentami, i wszystko stało się jasne."
Szczepan Twardoch - Król.
Ciało ojca poćwiartowane jak kogut ofiarny?
Niedawno skończyłem czytać Króla Szczepana Twardocha.
Prawdopodobnie każdy współczesny młody człowiek ma za sobą lekturę lub obejrzenie tuzinów bardziej brutalnych i okrutnych książek i filmów, dla mnie jednak była to ciężka dawka i wyłącznie talent autora zmusił mnie do jej skończenia.
Scena powieści to Warszawa, rok 1937, środowisko gangsterów wymuszających haracz od drobnych sklepikarzy i rzemieślników a jednocześnie powiązanych z bojówkami P.P.S. (Polskiej Partii Socjalistycznej) i żydowskiego Bundu - KLIK.
Relacja bardzo dobrze osadzona w ówczesnej rzeczywistości. Nic dziwnego, że zagrzebałem się w internetowych poszukiwaniach faktów.
Znalazłem więcej niż oczekiwałem.
Dwie bardzo istotne postacie - Kum Kaplica i doktor Radziwiłek - działacze PPS - to bardzo dokładne kopie Łukasza Siemiątkowskiego i doktora Łokietka a całą historię opisał w 1968 roku Jerzy Rawicz w książce "Doktor Łokietek i Tata Tasiemka, dzieje gangu" - KLIK.
Muszę wyznać, że zrobiło mi się trochę smutno, że Szczepan Twardoch nie wspomniał na marginesie swojej książki o istnieniu książki Jerzego Rawicza. Wydaje mi się, że byłoby to fair.
Król dał mi zresztą więcej powodów do smutku.
Amosfera sanacyjnej Polski - getto ławkowe, ONR, Falanga i Bolesław Piasecki - KLIK, Ozon (Obóz Zjednoczenia Narodowego) - KLIK, Bereza Kartuska.
Pomyślałem po raz kolejny z sentymentem o czasach PRL.
Moje pokolenie nie znało zupełnie historii międzywojennego 20-lecia i dzięki temu zachowałem wizję kraju mądrych i dobrych ludzi.
Często spotykam się że stwierdzeniem, że w PRL fałszowano historię.
Moja rodzina była wrażliwa na tym punkcie i już w szkole podstawowej dostałem jako obowiązkową lekturę Dzieje Narodu Polskiego, autor - Władysław Smoleński, rok wydania 1921.
Sporo trudu kosztowało mnie jej przeczytanie a rezultat żaden, nie znalazłem żadnej niezgodności.
Inna rzecz, że Dzieje kończyły się na Powstaniu Styczniowym.
XX-lecie międzywojenne - ten okres na lekcjach historii przerobiliśmy bardzo szybko i pobieżnie.
Oczywiście nieco mgliście i w sposób mocno zneutralizowany przedstawiono wojnę 1920 roku oraz wkroczenie wojsk sowieckich we wrześniu 1939 roku. To samo dotyczyło Powstania Warszawskiego.
Bawi mnie fakt, że obecnie znajduję sporą ilość artykułów pisanych w tym samym tonie.
Jedyne zdecydowane kłamstwo to zbrodnia katyńska a raczej jej przemilczenie.
W styczniu 1981 roku opuszczałem Polskę z myślą o niedługim powrocie na dobre.
Dość szybko okazało się, że nie ma już dokąd wracać.
Teraz okazuje się, że wszelkie dziecięce i młodzieżowe sentymenty nie miały od samego początku sensu.
Rozmowa z autorem Króla TUTAJ.
Thursday, September 19, 2019
System dziesiętny w Biblii
W poprzednim wpisie cytowałem Ewangelię, przypowieść o kobiecie, która posiadała 10 drachm.
Zaskoczyła mnie ta ilość - 10.
W antycznej kulturze i nauce liczba 10 nie miała chyba żadnego znaczenia. Święte liczby, które rządzą kosmosem to 3, 4, 7, 12.
Natomiast 10 - jedno jest oczywiste - liczenie na palcach. A zatem policzenie dzieci, inwentarza żywego, istotnych przedmiotów w domu. Nadawało się to doskonale do liczenia owiec i drachm.
Rzymski system numeracji wyróżnia 10, mamy specjalne symbole na istotne wielokrotności dziesięciu: L-50, C-100, D-500, M-1000.
Jedyne czego Rzymianom i ich sąsiadom brakowało, to symbole nadające się do sprawnej obsługi tego systemu - cyfry arabskie
O tym, że cyfry, które nazywamy w Europie arabskimi wcale nie są arabskie, dowiedziałem się dopiero w połowie swojego zycia, kiedy wylądowałem w Kuwejcie.
Tam otoczyły mnie cyfry jak te w 4. rzędzie po prawej (Eastern Arabic).
Zaskoczyła mnie ta ilość - 10.
W antycznej kulturze i nauce liczba 10 nie miała chyba żadnego znaczenia. Święte liczby, które rządzą kosmosem to 3, 4, 7, 12.
Natomiast 10 - jedno jest oczywiste - liczenie na palcach. A zatem policzenie dzieci, inwentarza żywego, istotnych przedmiotów w domu. Nadawało się to doskonale do liczenia owiec i drachm.
Rzymski system numeracji wyróżnia 10, mamy specjalne symbole na istotne wielokrotności dziesięciu: L-50, C-100, D-500, M-1000.
Jedyne czego Rzymianom i ich sąsiadom brakowało, to symbole nadające się do sprawnej obsługi tego systemu - cyfry arabskie
O tym, że cyfry, które nazywamy w Europie arabskimi wcale nie są arabskie, dowiedziałem się dopiero w połowie swojego zycia, kiedy wylądowałem w Kuwejcie.
Tam otoczyły mnie cyfry jak te w 4. rzędzie po prawej (Eastern Arabic).
Cyfry arabskie i ich wykorzystanie do prowadzenia rachunków spopularyzował w Europie w XIII wieku Fibonacci - KLIK, obecnie słynny jako twórca ciągu Fibonacciego
Cyfry jakich używamy dzisiaj pojawiły się dopiero w 15. wieku, jednocześnie z wprowadzeniem druku.
Osobna sprawa to symbole matematyczne.
Pierwszy z nich, znak plus + wprowadzono w 1360 roku.
Znak równości = dopiero w 1557 roku.
Pełen wykaz symboli i roku ich wprowadzenia TUTAJ.
Monday, September 16, 2019
Niedzielne słuchanie - gniew
"...Albo gdy jakaś kobieta, mając dziesięć drachm, zgubi jedną drachmę, czy nie zapala lampy, nie zamiata domu i nie szuka starannie aż ją znajdzie ? A kiedy ją znajdzie, zwołuje przyjaciółki i sąsiadki i mówi: Cieszcie się ze mną, bo znalazłam drachmę, która zgubiłam. Mówię wam: Taka sama jest radość wśród aniołów Bożych z jednego grzesznika, który się nawraca...".
Radość z powodu znalezienia czegoś zgubionego.
Jestem na etapie gubienia przedmiotów i zapominania drobiazgów. Jednak dominującą reakcją jest gniew a skojarzeniem utwór L. van Beethovena - Gniew z powodu zgubionego grosza - KLIK.
Chyba chyba warto zrewidować swoje obyczaje. Ileż ja będę miał okazji do świętowania.
Toż to będzie prawdziwie anielskie życie!
Ewangelia wg św Łukasza 15. 1-32
Radość z powodu znalezienia czegoś zgubionego.
Jestem na etapie gubienia przedmiotów i zapominania drobiazgów. Jednak dominującą reakcją jest gniew a skojarzeniem utwór L. van Beethovena - Gniew z powodu zgubionego grosza - KLIK.
Chyba chyba warto zrewidować swoje obyczaje. Ileż ja będę miał okazji do świętowania.
Toż to będzie prawdziwie anielskie życie!
Subscribe to:
Posts (Atom)