Kilka tygodni temu pisałem o bilansie mojego książkowego roku - 35 przeczytanych książek, średnia ocena... bardzo średnia. Postawiłem sobie pytanie: po co czytać nowe książki?
Niespodziewanie moja lokalna biblioteka sprawiła mi świąteczny prezent - Kadencja.
Kadencja - słowo o wielu znaczeniach.
W rozpolitykowanej Polsce zapewne słowo to kojarzy się z polityką - kiedyż ta kadencja się skończy, kto będzie rządził w następnej
Dla mnie, dorastającego w PRL, w którym władza zdawała się mieć kadencję bez końca, termin ten kojarzył się zawsze z muzyką - ciąg akordów (czasem improwizacja solisty) prowadzących do oczywistego zakończenia utworu - KLIK.
Autorka książki - Emma Ayres - pisałem już TUTAJ o niej, a właściwie o nim.
Na okładce Emma z rowerem. Zgadza się, kadencja to również tempo obrotu rowerowych pedałów.
Emma to osoba, którą w języku angielskim określa się jako - larger than life - większa niż życie. W moim tłumaczeniu jest to osoba, której osobowość przerasta możliwości jakie daje nam życie.
Emma postanowiła poddać się próbie - pojechać na rowerze z Londynu, przez Francję, Włochy, Turcję, Iran, Pakistan, Chiny, do Hong Kongu.
Ta książka to relacja z tej podróży. Relacja bardzo swobodnie spleciona ze wspomnieniami z dzieciństwa i młodości i impresjami muzycznymi.
Już od pierwszych stron wiedziałem, że to jest książka, która może stanowić kadencję - sympatyczne zakończenie tego ciężkiego roku.
Zatrzymałem się na dłużej na rozdziale B flat major/minor - B dur/b mol - tytuły wszystkich rozdziałów to nazwy muzycznych tonacji.
Oddaje głos Emmie:
"B-dur to wspaniale dźwięczna tonacja, idealna dla instrumentów dętych, tonacja otwierająca film Gwiezdne Wojny" - KLIK.
"B-moll to według mnie najciemniejsza z muzycznych tonacji, matowo czarna, ilustrująca kogoś uwięzionego w podziemu, bez wyjścia".
Paradoksalnie, a może nie, te tonacje towarzyszą Emmie w krótkim wyskoku z Pakistanu do Indii. Ilustracja muzyczna - VI koncert brandenburski J.S. Bacha.
Mam dysk z koncertami brandenburskimi i ze wstydem stwierdziłem, że ten szósty, b-moll, jakoś nie zwrócił mojej uwagi. Pozostałe pięć to dla mnie kwintesencja baroku, dżwięczne trąbki, elegancja i energia. Teraz wysłuchałem uważniej szóstego - KLIK.
Emma zwraca uwagę, w tym koncercie nie ma skrzypiec, te dwie solistki grają na altówkach, instrumencie Emmy.
Altówka, za czasów Bacha stosowano dokładniejsze nazwy - to są viola da bracchio czyli oparta na ramieniu, natomiast te dwie osoby na lewo od solistek grają na viola da gamba czyli oparta o nogę. Pan po prawej gra na znanej nam wiolonczeli.
"Kojący, czekoladowy dźwięk - muzyka po wyśmienitym obiedzie, gdy jesteś zaspokojony i nie masz ochoty/potrzeby niczego udowadniać".
Uwaga: na dysku, który mam w domu Koncerty Brandenburskie wykonują Berliner Philharmoniker - potężny pojazd gąsiennicowy. Wielką ulgą było wysłuchanie VI koncertu na zlinkowanym nagraniu. Jestem przekonany, że J.B. pisząc swoje utwory miał na myśli takie, kameralne, zespoły.
Brandenburg w wykonaniu Berliner Philhatmoniker to byłą nadal ciemna czekolada, ale jednak marki Cadbury :(
Myślę, że to doskonałe zakończenie mojego tegorocznego blogowania.
Wednesday, December 12, 2018
Sunday, December 9, 2018
Niedzielne oglądanie - św Jan Chrzciciel
Druga niedziela adwentu - Jan Chrzciciel nawołuje do skruchy za grzechy.
W angielskiej wersji językowej - repent.
Słownik mówi - żałować, skruszyć się.
Ksiądz tłumaczył, że w słowie tym można znaleźć grecki rdzeń pochodzący od słowa zawrócić - zawrocić się z drogi grzechu.
Jednak wzrokowo słowo repent bardziej przypomina mi słowo repeat, czyli powtórzyć.
Bardziej przekonująca była dla mnie ikona z wizerunkiem św Jana Chrzciciela (fotografia nieco rozmyła kolory).
W angielskiej wersji językowej - repent.
Słownik mówi - żałować, skruszyć się.
Ksiądz tłumaczył, że w słowie tym można znaleźć grecki rdzeń pochodzący od słowa zawrócić - zawrocić się z drogi grzechu.
Jednak wzrokowo słowo repent bardziej przypomina mi słowo repeat, czyli powtórzyć.
Bardziej przekonująca była dla mnie ikona z wizerunkiem św Jana Chrzciciela (fotografia nieco rozmyła kolory).
Sunday, December 2, 2018
Niedzielne śniadanie
Zbliżają się Święta, liczne organizacje charytatywne przypominają ludziom o osobach potrzebujących pomocy. Moje Stowarzyszenie św Wincentego też bierze w tym udział.
Wśród apeli o pomoc jeden zwrócił moją uwagę - co siódme dziecko w Australii regularnie nie je śniadania przed przyjściem do szkoły - KLIK.
Wiem, bieda, bezrobocie, beznadzieja.
Ale nie dać dziecku śniadania przed wyjściem do szkoły?
Niestety ale według mnie jedyne rozwiązanie to edukacja w maotsetungowskim stylu dla rodziców.
Wśród apeli o pomoc jeden zwrócił moją uwagę - co siódme dziecko w Australii regularnie nie je śniadania przed przyjściem do szkoły - KLIK.
Wiem, bieda, bezrobocie, beznadzieja.
Ale nie dać dziecku śniadania przed wyjściem do szkoły?
Niestety ale według mnie jedyne rozwiązanie to edukacja w maotsetungowskim stylu dla rodziców.
Sunday, November 25, 2018
Niedzielne wybory
Dzisiaj przed mszą rozmawiałem chwilę ze znajomym.
- Wygraliśmy - powiedziałem triumfująco.
- Tak, Partia Pracy wygrała - potwierdził.
- Mnie tam nie o partię chodzi.
- A o co? - spytał zdziwiony.
- Poczekaj troszkę, za chwilę ksiądz ogłosi.
Ksiądz ogłosił, że dzisiaj niedziela Chrystusa Króla.
Posłałem znajomemu znaczące spojrzenie. Udał, że nie widzi.
Wybory, ktróre wspomniałem to były wybory do parlamentu i senatu naszego stanu Wiktoria.
Nikt nie wie po co każdy stan Australii ma senat (i gubernatora), pewnie chodzi o praworządność w brytyjskim stylu.
- Wygraliśmy - powiedziałem triumfująco.
- Tak, Partia Pracy wygrała - potwierdził.
- Mnie tam nie o partię chodzi.
- A o co? - spytał zdziwiony.
- Poczekaj troszkę, za chwilę ksiądz ogłosi.
Ksiądz ogłosił, że dzisiaj niedziela Chrystusa Króla.
Posłałem znajomemu znaczące spojrzenie. Udał, że nie widzi.
Wybory, ktróre wspomniałem to były wybory do parlamentu i senatu naszego stanu Wiktoria.
Nikt nie wie po co każdy stan Australii ma senat (i gubernatora), pewnie chodzi o praworządność w brytyjskim stylu.
Najbliższy punkt wyborczy w szkole. Przed bramą parę plakatów i kilku partyjnych aktywistów.
W naszym okręgu wyborczym było tylko 5 kandydatów do parlamentu - Partia Pracy, Liberałowie, Zieloni, Sprawiedliwość dla Zwierząt i Sustainable Australia Party - chodzi o zrównoważony rozwój Australii.
W Australii mamy jednomandatowe okręgi wyborcze. Mieszkam w spokojnej, dość tradycyjnej dzielnicy więc widocznie liczne drobne partie uznały, że nie zdobędą u nas żadnych głosów.
W kabinach do głosowania instrukcje w wielu językach...
Amharski, Kmerski, Macedoński. Polskiego brak.
Cieszyć się z tego powodu czy złościć?
W tym tygodniu miałem dość złego nastroju więc dla odmiany się cieszę - widocznie uważają, że Polacy dobrze asymilują się w Australii.
Przy wyjściu jeszcze jeden powód do zadowolenia.
Maszyna z kawą i misją. Misja wyjaśniona na niebieskiej kartce - każdy sprzedany napój to dotacja 50c dla "mojego" Św Wincentego.
P.S.
Partia Sprawiedliwości dla Zwierząt - Animal Justice Party.
Kilka dni temu w domu naszego syna kocica złapała w ogrodzie mysz i przyniosła ją do domu, do zabawy dla siebie i dla psa.
Jakąż te duże zwierzęta miały zabawę. Jakie tortury przechodziła ta mysz.
Spodziewam się, że Partia Sprawiedliwości dla Zwierząt ma na oku takie sprawy.
Thursday, November 22, 2018
Powroty
Przez kilka tygodni publikowałem w środy/czwartki wpisy z kategorii odejście, dzisiaj przyszedł czas na powroty.
Inspiracją były wiadomości w dziennikach telewizyjnych - australijskim i polskim (POLSAT).
Powrót po australijsku - dziennik państwowej stacji telewizyjnej ABC rozpoczął wiadomości od długiej relacji o powrocie do Australii osoby złapanej na przemycie narkotyków na wyspę Bali, która odsiedziała ponad 10 lat w tamtejszym więzieniu.
Powrót po polsku - w wiadomościach wspomniano, że firma Orlen zapłaciła 10 mln PLN zespołowi Williams w Formuła I. Z kolei zespół Williams zatrudni Roberta Kubicę jako swojego kierowcę w nadchodzącym sezonie.
Inspiracją były wiadomości w dziennikach telewizyjnych - australijskim i polskim (POLSAT).
Powrót po australijsku - dziennik państwowej stacji telewizyjnej ABC rozpoczął wiadomości od długiej relacji o powrocie do Australii osoby złapanej na przemycie narkotyków na wyspę Bali, która odsiedziała ponad 10 lat w tamtejszym więzieniu.
Powrót po polsku - w wiadomościach wspomniano, że firma Orlen zapłaciła 10 mln PLN zespołowi Williams w Formuła I. Z kolei zespół Williams zatrudni Roberta Kubicę jako swojego kierowcę w nadchodzącym sezonie.
Monday, November 19, 2018
Niedzielne czytanie - koniec świata
W ostatnią niedzielę czytano Ewangelię wg św Marka, tę z zapowiedzią końca świata - KLIK.
Zastanowiłem się nad bilansem mojego, nie, nie całego życia, tylko ostatniego roku.
Co ja właściwie w tym roku robiłem, zrobiłem?
Wymierna jest chyba tylko jedna rzecz - usmażyłem ponad 500 naleśników, wszystkie zostały zjedzone z apetytem.
A co oprócz tego?
Książki.
Rejestruję przeczytane książki na stronie Goodreads. Już od kilku tygodni otrzymuję pochwałę - przekroczyłeś swój tegoroczny plan.
W planie było przeczytanie 25 książek w tym roku. Do końca roku zostało jeszcze trochę czasu a ja przeczytałem 35 książek. No, może 32, bo kilku nie byłem w stanie dokończyć.
Moja średnia ocena wypadnie na pewno poniżej 3/5 czyli między "może być" a "podobała mi się, trochę".
Czytanie zajęło mi zdecydowanie więcej czasu niż smażenie naleśników. Rezultat jednak opłakany.
Może być. Mam poczucie zmarnowanego czasu, zmarnowanego roku.
Na mojej liście lektur przeważają książki uznanych autorów. Zresztą przyznaję - to były w większości bardzo dobrze napisane książki. Tyle, że nie dla mnie zostały napisane.
W jakiś sposób odbija to moje relacje ze światem, życiem, rzeczywistością.
Tak wiele się dzieje, ale jakoś poza moja sferą istnienia i możliwością udziału.
Rezolucja na przyszły rok?
Na to jeszcze trochę czasu, ale jeden wniosek jest oczywisty - mniej czytać.
Ale co zamiast tego?
Zastanowiłem się nad bilansem mojego, nie, nie całego życia, tylko ostatniego roku.
Co ja właściwie w tym roku robiłem, zrobiłem?
Wymierna jest chyba tylko jedna rzecz - usmażyłem ponad 500 naleśników, wszystkie zostały zjedzone z apetytem.
A co oprócz tego?
Książki.
Rejestruję przeczytane książki na stronie Goodreads. Już od kilku tygodni otrzymuję pochwałę - przekroczyłeś swój tegoroczny plan.
W planie było przeczytanie 25 książek w tym roku. Do końca roku zostało jeszcze trochę czasu a ja przeczytałem 35 książek. No, może 32, bo kilku nie byłem w stanie dokończyć.
Moja średnia ocena wypadnie na pewno poniżej 3/5 czyli między "może być" a "podobała mi się, trochę".
Czytanie zajęło mi zdecydowanie więcej czasu niż smażenie naleśników. Rezultat jednak opłakany.
Może być. Mam poczucie zmarnowanego czasu, zmarnowanego roku.
Na mojej liście lektur przeważają książki uznanych autorów. Zresztą przyznaję - to były w większości bardzo dobrze napisane książki. Tyle, że nie dla mnie zostały napisane.
W jakiś sposób odbija to moje relacje ze światem, życiem, rzeczywistością.
Tak wiele się dzieje, ale jakoś poza moja sferą istnienia i możliwością udziału.
Rezolucja na przyszły rok?
Na to jeszcze trochę czasu, ale jeden wniosek jest oczywisty - mniej czytać.
Ale co zamiast tego?
Saturday, November 17, 2018
Bicycle built for two... or more
W czwartek odbierałem wnuka ze szkoły.
Samochodem.
Obaj z zadrością popatrzyliśmy na tę rodzinkę
Tytuł wpisu pochodzi ze starej piosenki...
Samochodem.
Obaj z zadrością popatrzyliśmy na tę rodzinkę
Tytuł wpisu pochodzi ze starej piosenki...
Wednesday, November 14, 2018
Czyż nie dobija się koni?
Tydzień temu, jak co tydzień od 158 lat w pierwszy wtorek listopada, odbył się wyścig konny - Melbourne Cup.
W tym roku wyścigowi towarzyszyła tragedia, irlandzki koń Cliffsofmoher, doznał pęknięcia barku i po zbadaniu przez weterynarza został poddany eutanazji - KLIK.
Jakaś panienka czym prędzej powiadomiła swoich 700 przyjaciół na Facebook, że na jej oczach zaćwiczono batem konia na śmierć.
W mediach pojawiły się liczne opinie, że wyścigi konne powinny zostać zlikwidowane.
W Australii jest to poważny byznes - 30,000 koni, prawie ćwierć miliona zatrudnionych osób co się przekłada na 77,000 pełnoetatowych miejsc pracy. Prawie 1,5 miliarda dolarów wkładu do produktu krajowego brutto plus ponad 14 miliardów dolarów obrotu totalizatora - KLIK.
Zacznijmy od tego, że koń w Australii to istota obca.
Pierwsze 5 koni zostało tu przywiezionych przez Pierwszą Flotę w 1788 roku. Od tego czasu ilość koni wzrosła do 400,000. Większość to brumbies czyli konie żyjące dziko - KLIK.
Spora ilość brumbies żyje w górach na terenie stanów Wiktoria i Nowa Południowa Walia i stanowią one zagrożenie dla tamtejszej autochtonicznej roślinności i zwierząt.
W tym miejscu miłośnicy natury nie mają skrupułów- dla koni nie ma miejsca w górach a eutanazja byłaby zbyt kosztowna, a więc... patrz tytuł wpisu.
P.S. Tytuł wpisu pożyczyłem z oglądanego prawie 50 lat temu filmu - KLIK.
W tym roku wyścigowi towarzyszyła tragedia, irlandzki koń Cliffsofmoher, doznał pęknięcia barku i po zbadaniu przez weterynarza został poddany eutanazji - KLIK.
Jakaś panienka czym prędzej powiadomiła swoich 700 przyjaciół na Facebook, że na jej oczach zaćwiczono batem konia na śmierć.
W mediach pojawiły się liczne opinie, że wyścigi konne powinny zostać zlikwidowane.
W Australii jest to poważny byznes - 30,000 koni, prawie ćwierć miliona zatrudnionych osób co się przekłada na 77,000 pełnoetatowych miejsc pracy. Prawie 1,5 miliarda dolarów wkładu do produktu krajowego brutto plus ponad 14 miliardów dolarów obrotu totalizatora - KLIK.
Zacznijmy od tego, że koń w Australii to istota obca.
Pierwsze 5 koni zostało tu przywiezionych przez Pierwszą Flotę w 1788 roku. Od tego czasu ilość koni wzrosła do 400,000. Większość to brumbies czyli konie żyjące dziko - KLIK.
Spora ilość brumbies żyje w górach na terenie stanów Wiktoria i Nowa Południowa Walia i stanowią one zagrożenie dla tamtejszej autochtonicznej roślinności i zwierząt.
W tym miejscu miłośnicy natury nie mają skrupułów- dla koni nie ma miejsca w górach a eutanazja byłaby zbyt kosztowna, a więc... patrz tytuł wpisu.
P.S. Tytuł wpisu pożyczyłem z oglądanego prawie 50 lat temu filmu - KLIK.
Monday, November 12, 2018
Niedzielne wspomnienie - koniec I Wojny
Rocznicę zakończenia wojny świętowałem tak uroczyście, że wpis dopiero w poniedziałek.
Wspomnienie z roku 2001. W ostatnich dniach stycznia byłem na nartach biegowych w Val di Fiemme - Dolinie Płomieni a konkretnie we włoskim mieście Dobiacco znanym również jako Toblach.
Któregoś dnia pojechaliśmy autobusem w stronę Cortina d'Ampezzo i wracaliśmy 30 km na nartach. Zaczęło robić się ciemno więc łątwo zauważyłem światełka i jakąś osobę, która je zapalała. Podjechałem. Okazało się, że to cmentarz żołnierzy armii austriackiej, którzy polegli w tych okolicach.
Spojrzałem na tabliczki, jakieś dziwne nazwiska a imiona słowiańskie - Iwan, Bojan, Stanko. Domyśliłem się, że to Słoweńcy.
Świeczki zapalała jakaś starsza pani, zbliżyła się do mnie.
- Widziałeś groby naszych chłopców w mieście?
- Nie.
- To zajrzyj. A ci tutaj tacy zapomniani. Przychodzę tu codziennie i zapalam kilka świeczek.
Po powrocie do domu wstąpiłem na miejscowy cmentarz. To był dzień powszedni a jednak ta pani miała rację - nieprzeliczone ilości świateł.
Wspomnienie z roku 2001. W ostatnich dniach stycznia byłem na nartach biegowych w Val di Fiemme - Dolinie Płomieni a konkretnie we włoskim mieście Dobiacco znanym również jako Toblach.
Któregoś dnia pojechaliśmy autobusem w stronę Cortina d'Ampezzo i wracaliśmy 30 km na nartach. Zaczęło robić się ciemno więc łątwo zauważyłem światełka i jakąś osobę, która je zapalała. Podjechałem. Okazało się, że to cmentarz żołnierzy armii austriackiej, którzy polegli w tych okolicach.
Spojrzałem na tabliczki, jakieś dziwne nazwiska a imiona słowiańskie - Iwan, Bojan, Stanko. Domyśliłem się, że to Słoweńcy.
Świeczki zapalała jakaś starsza pani, zbliżyła się do mnie.
- Widziałeś groby naszych chłopców w mieście?
- Nie.
- To zajrzyj. A ci tutaj tacy zapomniani. Przychodzę tu codziennie i zapalam kilka świeczek.
Po powrocie do domu wstąpiłem na miejscowy cmentarz. To był dzień powszedni a jednak ta pani miała rację - nieprzeliczone ilości świateł.
Wednesday, November 7, 2018
...muzyczne
10 dni temu zmarł Richard Gill, australijski dyrygent i wyjątkowo energiczny propagator edukacji muzycznej dla młodzieży - KLIK.
Nie znałem go osobiście, ale był mi znany z radio, jako dyrygent orkiestry oraz z telewizji. Jako propagator muzyki był jak na mój gust nadmiernie despotyczny, ale osiągał dobre rezultaty.
Tym razem nie było potrzeby wykonywać żadnej operacji. Gdy medycyna wyczerpała swoje możliwości chory wrócił do domu.
A tu... w sobotni poranek pod domem muzyka zebrali się jego współpracownicy i zagrali - głośno i wesoło - KLIK - zlinkowana strona zawiera fragment tego koncertu.
Muzyka ucichła, nadeszła noc, poranek, odezwały się pierwsze ptaki, Richard Gill zmarł w domu o 5 rano.
Nie znałem go osobiście, ale był mi znany z radio, jako dyrygent orkiestry oraz z telewizji. Jako propagator muzyki był jak na mój gust nadmiernie despotyczny, ale osiągał dobre rezultaty.
Tym razem nie było potrzeby wykonywać żadnej operacji. Gdy medycyna wyczerpała swoje możliwości chory wrócił do domu.
A tu... w sobotni poranek pod domem muzyka zebrali się jego współpracownicy i zagrali - głośno i wesoło - KLIK - zlinkowana strona zawiera fragment tego koncertu.
Muzyka ucichła, nadeszła noc, poranek, odezwały się pierwsze ptaki, Richard Gill zmarł w domu o 5 rano.
Sunday, November 4, 2018
Niedzielne czytanie - kobiety są z Wenus
Richard Flanagan - First Person - kontynuacja zeszłoniedzielnego wpisu.
Autor opisuje swoją pracę nad pierwszą powieścią.
Próbowałem się pocieszać, że to w porządku napisać jakiś śmieć, nieuniknione preludium, brudna plama, ale również sugestia, że jestem zdolny stworzyć czystą plamę.
Na to jednak nie było dowodu. Szamotałem się między strachem, że nie ukończę powieści i wyjdę na durnia, albo że ukończę bardzo mierną książkę i wyjdę na jeszcze większego durnia - gorzej, na zbłąkanego durnia, przeciętnego i próżnego fałszywca.
Sztuka, czytałem, to znaleźć swój środek i pisać z niego. Problem nie był w tym, że nie znajdę swojego środka. Był w tym, że znajdę i odkryję, że w nim niczego nie ma.
W tym wszystkim Suzy (żona) była zagadką. Ona ani wierzyła ani nie wierzyła w mój talent.
To ty - mówiła.
W miarę jak dowody moich niepowodzeń piętrzyły się, gniewało mnie to coraz bardziej.
Oczywiście, że mnie kocha, myślałem, za mój talent. Ale to co było dla mnie wszystkim - czy mam ten rdzeń, tę esencję, te coś co może oznaczać coś ponad mnie - było dla niej nieistotne.
Problem był w tym, zdałem sobie sprawę, że Suzy kochała mnie słusznie czy niesłusznie, na dobre i na złe.
Kochała coś poza i niezależne od tego czym mogę być albo nie.
Taka miłość nie miała dla mnie sensu. Czasami nienawidziłem ją za to gdyż to nie uwzględniało jedynej rzeczy, która, miałem nadzieję, nie była we mnie przeciętna: mój talent.
Autor opisuje swoją pracę nad pierwszą powieścią.
Próbowałem się pocieszać, że to w porządku napisać jakiś śmieć, nieuniknione preludium, brudna plama, ale również sugestia, że jestem zdolny stworzyć czystą plamę.
Na to jednak nie było dowodu. Szamotałem się między strachem, że nie ukończę powieści i wyjdę na durnia, albo że ukończę bardzo mierną książkę i wyjdę na jeszcze większego durnia - gorzej, na zbłąkanego durnia, przeciętnego i próżnego fałszywca.
Sztuka, czytałem, to znaleźć swój środek i pisać z niego. Problem nie był w tym, że nie znajdę swojego środka. Był w tym, że znajdę i odkryję, że w nim niczego nie ma.
W tym wszystkim Suzy (żona) była zagadką. Ona ani wierzyła ani nie wierzyła w mój talent.
To ty - mówiła.
W miarę jak dowody moich niepowodzeń piętrzyły się, gniewało mnie to coraz bardziej.
Oczywiście, że mnie kocha, myślałem, za mój talent. Ale to co było dla mnie wszystkim - czy mam ten rdzeń, tę esencję, te coś co może oznaczać coś ponad mnie - było dla niej nieistotne.
Problem był w tym, zdałem sobie sprawę, że Suzy kochała mnie słusznie czy niesłusznie, na dobre i na złe.
Kochała coś poza i niezależne od tego czym mogę być albo nie.
Taka miłość nie miała dla mnie sensu. Czasami nienawidziłem ją za to gdyż to nie uwzględniało jedynej rzeczy, która, miałem nadzieję, nie była we mnie przeciętna: mój talent.
Thursday, November 1, 2018
na raty
No przecież wiem - środek tygodnia.
Mało tego - wczoraj Halloween, dzisiaj Wszystkich Świętych.
Tym razem była to dośc luźna znajomość - znajomy znajomych. Spotykałem go od święta.
Trafił do szpitala na dość skomplikowaną operację.
Operacja się udała, pacjent zmarł...
Było to pewne zaskoczenie dla rodziny zmarłego więc lekarze dołączyli go do aparatury podtrzymującej życie i poczekali na zakończenie zaległych spraw.
Mało tego - wczoraj Halloween, dzisiaj Wszystkich Świętych.
Tym razem była to dośc luźna znajomość - znajomy znajomych. Spotykałem go od święta.
Trafił do szpitala na dość skomplikowaną operację.
Operacja się udała, pacjent zmarł...
Było to pewne zaskoczenie dla rodziny zmarłego więc lekarze dołączyli go do aparatury podtrzymującej życie i poczekali na zakończenie zaległych spraw.
Monday, October 29, 2018
Niedzielne czytanie - pierwszy rozdział
Richard Flanagan to dość znany, również w Polsce, pisarz australijski.
A może tasmański? Bo osoby pochodzące z Tasmanii bardzo często podkreślają swoją inność.
Przed laty, na początku swojej literackiej kariery, Richard Flanagan klepał biedę i z radością przyjął nieoczekiwaną ofertę - opracować, a właściwie napisać, autobiografię bardzo wybitnego hochsztaplera. Gdy hochsztapler cieszył się ostatnimi dniami wolności za kaucją jakieś popularne pismo zaoferowało mu wysokie honorarium za autobiografię. Potrzebny był "ghost writer" , który zrobi to fachowo.
Szczegóły TUTAJ.
W nowej książce - First Person - Flanagan opisuje proces powstawania tej autobiografii. Z licznych recenzji dowiedziałem się, że Flanagan w jakiś sposób wini osobę, o której pisał, że przedstawiała swoje życie w tak enigmatyczny i pokrętny sposób, że wpłynęło to na świadomość autora. Ghost writer nie był pewien czy jest jeszcze samoistną istotą, czy może tylko duchem.
Życie to nie jest cebula, którą można rozebrać warstwa po warstwie. To nie jest palimpset, który trzeba poskrobać aby znaleźć oryginalne, prawdziwsze znaczenie. To jest zmyślenie, które nigdy się nie kończy. (Tomas Tebbe).
Hochsztapler, któremu poświęcona jest książka First Person przygotował kilkaset stron autobiograficznych notatek. Nie było w nich jednak wiele faktów a jeśli były to przeczyły same sobie.
Wydawca - Gene Paley wyjaśniał:
Twoje zadanie to nie tylko pisać, to również skłonić go do mówienia. Pisanie razem z nim dla nas. Bez jego udziału nie będzie książki. Jak nie ma książki za sześć tygodni, to nie ma wypłaty.
- Nie ma. Po prostu nie. Tak?
- Nie, odpowiedziałem. Tak.
Nie, powiedział Gene Paley. Nie.
- Tak, odpowiedziałem. Nie.
Ludzie w wydawnictwie bali się, że mogę wpaść w literaturę. Rozumieli przez to alegorie, symbolikę, metafory tańca czasu; książki, które nie mają właściwego początku ani końca, w każdym razie nie w tej kolejności.
Gene Paley był bardzo konkretny: mam opowiedzieć prostą historię w prosty sposób, tam gdzie historia nie jest prosta mam ją uprościć, zilustrować anegdotą, i nigdy nie używać zdań, które ciągną się dłużej niż dwie linijki.
W wydawnictwie szeptano, że Gene Paley boi się literatury.
Nie bez powodu.
Po pierwsze to się nie sprzedaje.
Po drugie, bezstronnie można powiedzieć, że literatura zadaje pytania, na które nie potrafi odpowiedzieć. Zaskakuje ludzi nimi samymi, co, w rezultacie, rzadko wychodzi na dobre. Przypomina im, że bilansem życia jest porażka, i że nieświadomość tego to czysta ignorancja.
Może jest w tym transcendencja, albo jakaś mądrość, ale Gene Paley nie widział siebie w zabawie w transcendencję. Gene Paley był za książkami, które powtarzają w kółko jedną czy dwie rzeczy. Lepiej tylko jedną.
Sprzedaż, mawiał Gene Paley, to jest opowiadanie.
Jak dotąd przeczytałem pierwszy rozdział.
Z recenzji w Goodreads widzę, że wielu czytelników nie dotrwało do końca książki. Ich wrażenia są podobne do moich - R. Flanagan czaruje zgrabnymi zdaniami i przewrotnymi paradoksami, ale poza tym w książce brak opowiadania. A opowiadanie to jest czytanie.
Bohater książki, ghost-writer Kif Khelman, tak opisuje swój stan po zakończeniu zlecenia:
W tych dniach zadowalam się reality shows. Wokół mnie jest pustka, samotność która boli i stukoce. Przerażające. Przeraża mnie, że powinienem żyć a nigdy nie żyłem. Oglądając reality shows nie mam tego wrażenia.
Więc może lepiej za bardzo się nie rozpędzać z tym czytaniem.
Więcej o książce TUTAJ.
A może tasmański? Bo osoby pochodzące z Tasmanii bardzo często podkreślają swoją inność.
Przed laty, na początku swojej literackiej kariery, Richard Flanagan klepał biedę i z radością przyjął nieoczekiwaną ofertę - opracować, a właściwie napisać, autobiografię bardzo wybitnego hochsztaplera. Gdy hochsztapler cieszył się ostatnimi dniami wolności za kaucją jakieś popularne pismo zaoferowało mu wysokie honorarium za autobiografię. Potrzebny był "ghost writer" , który zrobi to fachowo.
Szczegóły TUTAJ.
W nowej książce - First Person - Flanagan opisuje proces powstawania tej autobiografii. Z licznych recenzji dowiedziałem się, że Flanagan w jakiś sposób wini osobę, o której pisał, że przedstawiała swoje życie w tak enigmatyczny i pokrętny sposób, że wpłynęło to na świadomość autora. Ghost writer nie był pewien czy jest jeszcze samoistną istotą, czy może tylko duchem.
Życie to nie jest cebula, którą można rozebrać warstwa po warstwie. To nie jest palimpset, który trzeba poskrobać aby znaleźć oryginalne, prawdziwsze znaczenie. To jest zmyślenie, które nigdy się nie kończy. (Tomas Tebbe).
Hochsztapler, któremu poświęcona jest książka First Person przygotował kilkaset stron autobiograficznych notatek. Nie było w nich jednak wiele faktów a jeśli były to przeczyły same sobie.
Wydawca - Gene Paley wyjaśniał:
Twoje zadanie to nie tylko pisać, to również skłonić go do mówienia. Pisanie razem z nim dla nas. Bez jego udziału nie będzie książki. Jak nie ma książki za sześć tygodni, to nie ma wypłaty.
- Nie ma. Po prostu nie. Tak?
- Nie, odpowiedziałem. Tak.
Nie, powiedział Gene Paley. Nie.
- Tak, odpowiedziałem. Nie.
Ludzie w wydawnictwie bali się, że mogę wpaść w literaturę. Rozumieli przez to alegorie, symbolikę, metafory tańca czasu; książki, które nie mają właściwego początku ani końca, w każdym razie nie w tej kolejności.
Gene Paley był bardzo konkretny: mam opowiedzieć prostą historię w prosty sposób, tam gdzie historia nie jest prosta mam ją uprościć, zilustrować anegdotą, i nigdy nie używać zdań, które ciągną się dłużej niż dwie linijki.
W wydawnictwie szeptano, że Gene Paley boi się literatury.
Nie bez powodu.
Po pierwsze to się nie sprzedaje.
Po drugie, bezstronnie można powiedzieć, że literatura zadaje pytania, na które nie potrafi odpowiedzieć. Zaskakuje ludzi nimi samymi, co, w rezultacie, rzadko wychodzi na dobre. Przypomina im, że bilansem życia jest porażka, i że nieświadomość tego to czysta ignorancja.
Może jest w tym transcendencja, albo jakaś mądrość, ale Gene Paley nie widział siebie w zabawie w transcendencję. Gene Paley był za książkami, które powtarzają w kółko jedną czy dwie rzeczy. Lepiej tylko jedną.
Sprzedaż, mawiał Gene Paley, to jest opowiadanie.
Jak dotąd przeczytałem pierwszy rozdział.
Z recenzji w Goodreads widzę, że wielu czytelników nie dotrwało do końca książki. Ich wrażenia są podobne do moich - R. Flanagan czaruje zgrabnymi zdaniami i przewrotnymi paradoksami, ale poza tym w książce brak opowiadania. A opowiadanie to jest czytanie.
Bohater książki, ghost-writer Kif Khelman, tak opisuje swój stan po zakończeniu zlecenia:
W tych dniach zadowalam się reality shows. Wokół mnie jest pustka, samotność która boli i stukoce. Przerażające. Przeraża mnie, że powinienem żyć a nigdy nie żyłem. Oglądając reality shows nie mam tego wrażenia.
Więc może lepiej za bardzo się nie rozpędzać z tym czytaniem.
Więcej o książce TUTAJ.
Thursday, October 25, 2018
z marszu
Jeśli połowa tygodnia, to pora na wspomnienie świeżo zmarłego znajomego.
Przez laty byłem bardzo zapalonym maratończykiem narciarskim.
Sezon narciarski w Australii jest krótki więc, aby utrzymać się w formie w bezśnieżnych miesiącach uprawiałem orienteering w różnych odmianach.
Bardzo wygodną odmianą jest Park and Street Orienteering - szukanie punktów kontrolnych w parkach i na ulicach. W Melbourne taka impreza odbywa się dwa a czasem trzy razy w tygodniu a zatem po pracy szybko zmienić ubranie i pobiegać godzinę w miłym towarzystwie.
Słabe zdrowie wyeliminowało mnie kilka lat temu z wszystkich sportów, ale otrzymuję regularne informacje z mojego byłego klubu narciarskiego i z klubu orienteeringu.
Tydzień temu dowiedziałem się o śmierci kolegi uprawiającego tę ostatnią dyscyplinę. A więc założyć krótkie spodnie, buty do biegania i jazda na specjany orienteering - wspomnienie Tima.
Trasę opracowała jego córka wykorzystując mapę sporządzoną przez jej ojca 9 lat temu. Ona też przywitała uczestników.
I jeszcze jedno - Rogaining - moja ulubiona dyscyplina. Właśnie tam najczęściej spotykałem Tima, z tym, że on był dużo lepszy ode mnie - KLIK.
Przez laty byłem bardzo zapalonym maratończykiem narciarskim.
Sezon narciarski w Australii jest krótki więc, aby utrzymać się w formie w bezśnieżnych miesiącach uprawiałem orienteering w różnych odmianach.
Bardzo wygodną odmianą jest Park and Street Orienteering - szukanie punktów kontrolnych w parkach i na ulicach. W Melbourne taka impreza odbywa się dwa a czasem trzy razy w tygodniu a zatem po pracy szybko zmienić ubranie i pobiegać godzinę w miłym towarzystwie.
Słabe zdrowie wyeliminowało mnie kilka lat temu z wszystkich sportów, ale otrzymuję regularne informacje z mojego byłego klubu narciarskiego i z klubu orienteeringu.
Tydzień temu dowiedziałem się o śmierci kolegi uprawiającego tę ostatnią dyscyplinę. A więc założyć krótkie spodnie, buty do biegania i jazda na specjany orienteering - wspomnienie Tima.
Trasę opracowała jego córka wykorzystując mapę sporządzoną przez jej ojca 9 lat temu. Ona też przywitała uczestników.
Poniżej uczestnicy słuchają wspomnienia i instrukcji.
Start, zawodnicy ruszają, poniżej... straż tylna, a ja za nią.
Celem jest znalezienie punktu kontrolnego i przedziurkowanie karty kontrolnej.
Kilka słów wyjaśnienia. Każdy uczestnik otrzymuje mapę (patrz niżej), na której zaznaczonych jest 20 punktów kontrolnych. Na mapie nie ma nazw ulic co wbrew pozorom jest sporym utrudnieniem. Zawodnicy mają do wyboru kilka konkurencji.
Po pierwsze biegacze - mogą zadeklarować ile punktów kontrolnych zaliczą w określonym czasie - kategorie 16, 13, 10, 7, 4 dowolne punkty.
Po drugie chodziarze, dumna nazwa Power Walkers. Ci mają godzinę czasu, wygrywa ten, kto zdobył najwięcej punktów. Uwaga - punkty kontrolne mają różną wartość.
Rezultat jest taki, że towarzystwo rozchodzi się po całym terenie, każdy w innym kierunku
Ja startuję oczywiście w drugiej konkurencji. Na mapie zaznaczyłem swoją trasę.
Po marszu czas na wspomnienia. Zadziwiające jak wielu starych znajomych spotkałem, i że mnie jeszcze pamiętają.
Na odwrocie mapy refleksja córki naszego kolegi...
I jeszcze jedno - Rogaining - moja ulubiona dyscyplina. Właśnie tam najczęściej spotykałem Tima, z tym, że on był dużo lepszy ode mnie - KLIK.
Tuesday, October 23, 2018
Niedzielne słuchanie - eugenika
Eugenika - nieustające wysiłki aby ludzie byli gatunkowo lepsi.
W szkole uczono mnie o zwyczaju Spartan - zrzucanie kalekich dzieci ze Skały Tarpejskiej.
Nowe źródła prostują - Skała Tarpejska była w starożytnym Rzymie i zrzucano z niej przestępców. Natomiast w Sparcie rodzice niepełnosprawnego dziecka byli zobowiązani porzucić je na cmentarzysku w górach.
To przypadki negatywne.
Pozytywnie do sprawy podchodzi Platon w książce Republika, w której podaje przepis jak powinno funkcjonować państwo faszystowskie.
A więc - niech ci fizycznie i umysłowo najlepsi łączą się w pary i płodzą wydajnie. Zaś ci gorsi, jeśli już muszą, też niech się łączą, ale tylko z gorszymi, i płodzą jak najmniej.
W XX wieku eugenika zyskała sporą popularność, dopiero energiczne działanie hitlerowskich Niemiec skompromitowało mocno tę nazwę, ale nie ideę.
A więc obecnie nie mówi się eugenika tylko - testy prenatalne oraz inżynieria genetyczna.
W wielu przypadkach sprawa zaczyna się jeszcze przed ciążą właściwą, mam na myśli zapłodnienie in vitro. Zarodki wyprodukowane podczas tej procedury przechodzą testy genetyczne i w wielu klinikach zarodki, u których wyniki testów nie są zadowalające są... odrzucane.
Testy prenatalne to coś bardzo podobnego - lekarze podają potencjalnym rodzicom informację czy ich potomkowie wykazują jakieś nieprawidłowości i czy istnieje ryzyko, że nieprawidłowości pojawią się późnej.
Rodzice mogą podjąć decyzję o przerwaniu ciąży.
Jeden z najbardziej niezawodnych testów to ten na wykrycie syndromu Downa.
Rezultat: w Australii 93% przypadków kończy się przerwaniem ciąży. W wychwalanej jako najszczęśliwszy kraj na świecie Danii - 98% - KLIK.
Nieco konsternacji wprowadzają przypadki powiadamiania rodziców o płci płodu. Otóż zdarzają się przypadki gdy rodzice decydują się na przerwanie ciąży gdy płeć dziecka nie jest taka jaką sobie wymarzyli.
Powyższe rozważania to wynik wysłuchania pierwszego z serii 4 wykładów na temat terapii genowej - KLIK.
Dwa wątki uboczne:
1. Gdyby rodzice Stephana Hawkinga wiedzieli jakie ułomności będzie miało ich dziecko, to czy zdecydowaliby się na poród?
Z drugiej strony - gdyby Stephan Hawking był poddany we właściwym czasie terapii genowej, to może tych ułomności dałoby się uniknąć. Ale czy w wyniku takiej terapii osiągnąłby coś więcej? A może osiągnąłby mniej?
2. Osoby głuchonieme to chyba pierwsza grupa osób upośledzonych fizycznie, która uzyskała spore prawa. W rezultacie jest to dość zwarta i solidarna grupa społeczna.
Kolejnym rezultatem jest to, że dość częste są przypadki gdy głuchoniemi rodzice, gdy mają do wyboru - który zarodek wybrać: ten w pełni sprawny czy ten głuchoniemy? Wybierają ten drugi - chcemy urodzić dziecko, z którym będziemy mieli pełen kontakt.
W szkole uczono mnie o zwyczaju Spartan - zrzucanie kalekich dzieci ze Skały Tarpejskiej.
Nowe źródła prostują - Skała Tarpejska była w starożytnym Rzymie i zrzucano z niej przestępców. Natomiast w Sparcie rodzice niepełnosprawnego dziecka byli zobowiązani porzucić je na cmentarzysku w górach.
To przypadki negatywne.
Pozytywnie do sprawy podchodzi Platon w książce Republika, w której podaje przepis jak powinno funkcjonować państwo faszystowskie.
A więc - niech ci fizycznie i umysłowo najlepsi łączą się w pary i płodzą wydajnie. Zaś ci gorsi, jeśli już muszą, też niech się łączą, ale tylko z gorszymi, i płodzą jak najmniej.
W XX wieku eugenika zyskała sporą popularność, dopiero energiczne działanie hitlerowskich Niemiec skompromitowało mocno tę nazwę, ale nie ideę.
A więc obecnie nie mówi się eugenika tylko - testy prenatalne oraz inżynieria genetyczna.
W wielu przypadkach sprawa zaczyna się jeszcze przed ciążą właściwą, mam na myśli zapłodnienie in vitro. Zarodki wyprodukowane podczas tej procedury przechodzą testy genetyczne i w wielu klinikach zarodki, u których wyniki testów nie są zadowalające są... odrzucane.
Testy prenatalne to coś bardzo podobnego - lekarze podają potencjalnym rodzicom informację czy ich potomkowie wykazują jakieś nieprawidłowości i czy istnieje ryzyko, że nieprawidłowości pojawią się późnej.
Rodzice mogą podjąć decyzję o przerwaniu ciąży.
Jeden z najbardziej niezawodnych testów to ten na wykrycie syndromu Downa.
Rezultat: w Australii 93% przypadków kończy się przerwaniem ciąży. W wychwalanej jako najszczęśliwszy kraj na świecie Danii - 98% - KLIK.
Nieco konsternacji wprowadzają przypadki powiadamiania rodziców o płci płodu. Otóż zdarzają się przypadki gdy rodzice decydują się na przerwanie ciąży gdy płeć dziecka nie jest taka jaką sobie wymarzyli.
Powyższe rozważania to wynik wysłuchania pierwszego z serii 4 wykładów na temat terapii genowej - KLIK.
Dwa wątki uboczne:
1. Gdyby rodzice Stephana Hawkinga wiedzieli jakie ułomności będzie miało ich dziecko, to czy zdecydowaliby się na poród?
Z drugiej strony - gdyby Stephan Hawking był poddany we właściwym czasie terapii genowej, to może tych ułomności dałoby się uniknąć. Ale czy w wyniku takiej terapii osiągnąłby coś więcej? A może osiągnąłby mniej?
2. Osoby głuchonieme to chyba pierwsza grupa osób upośledzonych fizycznie, która uzyskała spore prawa. W rezultacie jest to dość zwarta i solidarna grupa społeczna.
Kolejnym rezultatem jest to, że dość częste są przypadki gdy głuchoniemi rodzice, gdy mają do wyboru - który zarodek wybrać: ten w pełni sprawny czy ten głuchoniemy? Wybierają ten drugi - chcemy urodzić dziecko, z którym będziemy mieli pełen kontakt.
Friday, October 19, 2018
bez znieczulenia
Ostatnio zwiększyła się częstotliwość powiadomień o śmierci moich znajomych. Kilka dni temu - Lorri -czyli Lorraine, sąsiadka sklepu św Wincentego, w którym trochę pomagam.
Jak dobrze mieć sąsiada...
Lorri trzymała pod swoim domem miejsce na zaparkowanie samochodu dla któregoś z naszych pracowników. Gdy pojawił się chętny odprowadzała swój samochód do garażu a nowoprzybyłemu dawała kartę zezwalającą na parkowanie bez ograniczeń czasowych.
Przy okazji informowała, że w nocy przegoniła kogoś kto chciał podrzucić pod sklep swoje śmieci.
Jak widać poniżej sklep jest zasypywany towarami, których musimy się pozbyć.
Do sklepu wpadała w nieoczekiwanych momentach, ale zawsze wtedy gdy była bardzo przydatna.
Mocno zbudowana, z nieodłącznym ironicznym uśmiechem na twarzy
Zaczynała od uszczypliwej uwagi na temat postępu naszych prac po czym chwytała się za najtrudniejsze zadanie.
Podczas ceremonii żałobnej już w progu przywitał mnie jej uśmiech. Potem były wspomnienia jej bliskich przyjaciół, które absolutnie zgadzały się z moją opinią o niej jaką wyrobiłem sobie podczas przelotnych spotkań.
Prowadzący ceremonię wspomniał okazję przy której poznal Lorri.
To była jakaś impreza, lał deszcz. Po zakończeniu jakiś samochód zagrzebał się w błocie. Nie było wielu chętnych do wyciągania samochodu, ale Lorri była. Pchnęła tak energicznie, że samochód poruszył się a ona upadła i złamała sobie rękę.
Gdy miała 16 lat rodzice wysłali ją do zgromadzenia zakonnic w odległym stanie Queensland gdzie pracowała jako opiekunka dzieci. Rodzice i zakonnice sądzili, że wybierze życie zakonne. Chyba nie znali Lorri.
Wybrała zawód pielęgniarki a w wolnych czasie udzielała się w licznych woluntariatach. Najbardziej interesowało ją Legacy - opieka nad rodzinami żołnierzy, którzy zginęli na służbie.
Wspomniano też moment okoliczności jej urodzin. Jej matka w zaawansowanej ciąży jechała na mecz australijskiego futbolu. W bramie stadionu poczuła bóle porodowe, musiała zmienić plany.
A śmierć? Z jednej strony straszna, z drugiej jakoś mi pasowała do osobowości Lorri - wpadła pod rozpędzony samochód, zginęła na miejscu, bez cierpień.
Na zakończenie wysłuchaliśmy hymnu ulubionej drużyny Lorri - KLIK.
Jak dobrze mieć sąsiada...
Lorri trzymała pod swoim domem miejsce na zaparkowanie samochodu dla któregoś z naszych pracowników. Gdy pojawił się chętny odprowadzała swój samochód do garażu a nowoprzybyłemu dawała kartę zezwalającą na parkowanie bez ograniczeń czasowych.
Przy okazji informowała, że w nocy przegoniła kogoś kto chciał podrzucić pod sklep swoje śmieci.
Jak widać poniżej sklep jest zasypywany towarami, których musimy się pozbyć.
Do sklepu wpadała w nieoczekiwanych momentach, ale zawsze wtedy gdy była bardzo przydatna.
Mocno zbudowana, z nieodłącznym ironicznym uśmiechem na twarzy
Zaczynała od uszczypliwej uwagi na temat postępu naszych prac po czym chwytała się za najtrudniejsze zadanie.
Podczas ceremonii żałobnej już w progu przywitał mnie jej uśmiech. Potem były wspomnienia jej bliskich przyjaciół, które absolutnie zgadzały się z moją opinią o niej jaką wyrobiłem sobie podczas przelotnych spotkań.
Prowadzący ceremonię wspomniał okazję przy której poznal Lorri.
To była jakaś impreza, lał deszcz. Po zakończeniu jakiś samochód zagrzebał się w błocie. Nie było wielu chętnych do wyciągania samochodu, ale Lorri była. Pchnęła tak energicznie, że samochód poruszył się a ona upadła i złamała sobie rękę.
Gdy miała 16 lat rodzice wysłali ją do zgromadzenia zakonnic w odległym stanie Queensland gdzie pracowała jako opiekunka dzieci. Rodzice i zakonnice sądzili, że wybierze życie zakonne. Chyba nie znali Lorri.
Wybrała zawód pielęgniarki a w wolnych czasie udzielała się w licznych woluntariatach. Najbardziej interesowało ją Legacy - opieka nad rodzinami żołnierzy, którzy zginęli na służbie.
Wspomniano też moment okoliczności jej urodzin. Jej matka w zaawansowanej ciąży jechała na mecz australijskiego futbolu. W bramie stadionu poczuła bóle porodowe, musiała zmienić plany.
A śmierć? Z jednej strony straszna, z drugiej jakoś mi pasowała do osobowości Lorri - wpadła pod rozpędzony samochód, zginęła na miejscu, bez cierpień.
Na zakończenie wysłuchaliśmy hymnu ulubionej drużyny Lorri - KLIK.
Monday, October 15, 2018
Niedzielne czytanie - Teslomania czyli wiem, że nic nie wiem
Tesla... łza się w oku kręci, tak właśnie nazywało się nasze pierwsze radio, kupione w 1955 w kieleckim PDT. Produkcja czeska.
60 lat później nazwisko Tesla pojawiło się i to wyraźnie w mediach za sprawą działalności Elona Muska. Jest ona bardzo odczuwalna w Australii gdzie Musk zainstalował duży kompleks baterii słonecznych - KLIK.
Nie zaskoczyło mnie więc gdy na półce z nowościami w mojej lokalnej bibliotece zauważyłem biografię wynalazcy. Poszperałem głębiej i przyniosłem do domu 4 książki:
Jednak tego autorzy książki tego nie wyjaśniają, po prostu - Tesla wziął w jedną dłoń elektryczny kabel, w drugą żarówkę, żarówka paliła się, publiczność szalała.
Osobna sprawa to idee Tesli powstałe w ostatnich 25 latach jego życia. W tym okresie był już bankrutem wyrzuconym na margines środowiska inżynierskiego. Rezultatem była przymusowa bezczynność w związku z czym jego umysł pracował jeszcze intensywniej a pomysły wykraczały poza granice nauki. Tesla był przekonany, że cały wszechświat jest zgodnie pracującym układem i człowiek jest w stanie zsynchronizować z nim swoje potrzeby w zakresie beprzewodowego przekazywania energii i informacji.
60 lat później nazwisko Tesla pojawiło się i to wyraźnie w mediach za sprawą działalności Elona Muska. Jest ona bardzo odczuwalna w Australii gdzie Musk zainstalował duży kompleks baterii słonecznych - KLIK.
Nie zaskoczyło mnie więc gdy na półce z nowościami w mojej lokalnej bibliotece zauważyłem biografię wynalazcy. Poszperałem głębiej i przyniosłem do domu 4 książki:
Pierwsze dwie, dla młodzieży i poczatkujących. Jak widać z okładek wydawcy wiedzą, że czytelnika wychowanego na lekturze Harry Pottera trzeba przyciągnąć do lektury sztuczkami i błyskawicami.
Treść książek utrzymana w podobnym stylu. Jest w nich trochę napisanych przez Teslę opisów wynalazków co według mnie nie ułatwia ich zrozumienia.
Najbardziej rozbawiła mnie pierwsza książka. Autorzy opisują pokazane na okładce sztuczki. To była "wojna prądów" (war of the currents) - Tesla wynalazł bardzo wydajny silnik elektryczny korzystający z prądu zmiennego i musiał stoczyć ostrą walkę z Edisonem, który zainwestował ogromne pieniądze w instalacje elektryczne wykorzystujące prąd stały. Jednym z argumentów Edisona było, że prąd zmienny jest bardzo niebezpieczny dla użytkowników. Tesla skonstruował instalacje prądu zmiennego o niezwykle wysokiej częstotliwości - miliony hertzów (prąd w australijskiej sieci ma częstotliwość 50 Hz). Przy tak wysokiej częstotliwości prąd płynął po powierzchni ciała wynalazcy nie naruszając wnętrza.Jednak tego autorzy książki tego nie wyjaśniają, po prostu - Tesla wziął w jedną dłoń elektryczny kabel, w drugą żarówkę, żarówka paliła się, publiczność szalała.
Na końcu książki jest uwaga - elektryczność jest niebezpieczna, nie dotykaj przewodów elektrycznych. Bardzo przepraszam, ale prawdziwie zainteresowany książką czytelnik został już dawno śmiertelnie porażony prądem.
Również wyjaśnienia co to jest prąd stały a co zmienny są minimalne i bardzo mgliste - po prostu AC walczyło z DC i D dostało w d...
Pozycja trzecia - My Inventions - autor - Nicola Tesla.
Dla mnie to przejmująca książka. Człowiek zniewolony przez nieustannie pracujący na wysokich obrotach umysł. Sporo opisów pomysłów i wynalazków nie było dla mnie jasnych. Tłumaczę to tym, że wynalazki Tesli powstawały równolegle z teoriami naukowymi i słownictwo nie było jeszcze ustabilizowane. Do tego Tesla studiował w Austrii i Niemczech i tłumaczył niemieckie terminy na angielski.Osobna sprawa to idee Tesli powstałe w ostatnich 25 latach jego życia. W tym okresie był już bankrutem wyrzuconym na margines środowiska inżynierskiego. Rezultatem była przymusowa bezczynność w związku z czym jego umysł pracował jeszcze intensywniej a pomysły wykraczały poza granice nauki. Tesla był przekonany, że cały wszechświat jest zgodnie pracującym układem i człowiek jest w stanie zsynchronizować z nim swoje potrzeby w zakresie beprzewodowego przekazywania energii i informacji.
Czwarta książka wprowadziła nieco ładu.
Autor pisze rzeczowo, unika zbędnej egzaltacji. Dobrze opisuje walkę amerykańskich finansistów i przemysłowców. To jest okrutna walka, ale jest w niej sens i logika. Pierwsze dwie książki demonizują rywali Tesli - Edisona i Marconiego.
Na końcu książki wyjaśnienie niektórych pojęć i terminów elektrycznych.
To mnie nieco podłamało. Oczywiście wiem, że Anglosasi nie są w stanie zrozumieć systemu dziesiętnego więc nie zaskoczyło mnie stwierdzenie, że skoro jeden wat to moc prądu o napięciu 1 wolta i natężeniu 1 ampera, to 1 kilowat to będzie 100 woltów x 1 amper. Znam to, znam - a 1 metr ma 10 centymetrów.
W kilku przypadkach, nie mogąc zrozumieć rozważań autora, zajrzałem do wikipedii i tam poległem.
O elektryczności uczyłem się w szkole i jeszcze troszkę na politechnice. To nie były zbyt skomplikowane sprawy, wykładane były jasno, rozumiałem bez trudności. Definicje wikipedii rozumiałem tylko dlatego, że instynktownie przekładałem je na posiadane wiadomości. Gdybym je czytał bez przygotowania, to wielu bym nie zrozumiał a w niektórych przypadkach zrozumiałbym opacznie.
Czy oni tak tu uczą dzieci w szkołach?
Przypomniało mi to natychmiast różnicę opisaną w 4. książce różnice między Edisonem a Teslą. Otóż Edison nie posiadał żadnego wykształcenia i wszystkie jego sukcesy były wynikiem żmudnych eksperymentów i badań.
Podczas rozmowy z Teslą Edison przyznał się, że słyszał o prawie Ohma (opór przewodników elektryczności), ale go nie zna. A szkoda, gdyż gdyby je znał, to nie miałby wątpliwości, że w dziedzinie przesyłania energii przyszłość należy do prądu zmiennego.
Tesla odwrotnie - otrzymał bardzo staranne wykształcenie. Po niemiecku dokładne - studiowal na politechnice w Graz (Austria).
P.S. Nicola Tesla był z pochodzenia Serbem urodzonym w Chorwacji. W wielu 28 lat wyemigrował do USA i tam powstały wszystkie jego wynalazki.
Bardzo ciekawa osoba, ąle po opisanych wyżej doświadczeniach nie zachęcam do czytania jego biografii, wystarczy wikipedia - KLIK.
Wednesday, October 10, 2018
Plotki z mojego podwórka
Wczoraj wizytowałem z kolegą osoby proszące nasze Stowarzyszenie (św Wincentego) o pomoc. Nowy klient, zajeżdżamy pod podany adres a to ogromna rezydencja. W środku pustki przez co rezydencja wydaje się jeszcze większa. W pustce młody człowiek, trochę wytatuowany, jakiś taki zagubiony, ale sympatyczny.
Wyprowadzam się stąd, zresztą mieszkałem tu tylko 2 tygodnie, potrzebuję trochę pomocy na pierwsze dni w nowym miejscu.
My nadal pod wrażeniem tego kolosalnego domu.
Moi rodzice dostali go w spadku - tłumaczy nasz klient - wynajmowali go, ale lokatorka umarła więc sprzedali. Za milion osiemset tysięcy - dodaje półgłosem.
Dajemy mu vouchery do supermarketu o wartości $60. Dziękuje bardzo ucieszony.
Czujemy się przez chwilę jak milionerzy.
Przed tą wizytą miałem inną, w lokalnym sklepie do którego vouchery wydaje nasze biuro parafialne. Kierowniczka zadzwoniła pytając czy mam dane personalne osób, które otrzymują vouchery. Dwa dni temu klientka ukradła z półki butelkę ginu, cena $55. Wszystko nagrane.
- Co zamierzacie zrobić? - pytam.
- Jak dostaniemy nazwisko i telefon to poprosimy żeby oddała pieniądze.
W biurze parafii podają mi nazwisko, nie ma żadnej pewności czy prawdziwe, o telefon nie pytają. Na razie sklep przykleił fotografię denatki na oknie wystawowym.
Natomiast temat, który zbulwersował ostatnio Australię to -
- czy wyświetlać na gmachu opery w Sydney reklamy? Konkretnie reklamę wyścigu konnego - KLIK.
Wyprowadzam się stąd, zresztą mieszkałem tu tylko 2 tygodnie, potrzebuję trochę pomocy na pierwsze dni w nowym miejscu.
My nadal pod wrażeniem tego kolosalnego domu.
Moi rodzice dostali go w spadku - tłumaczy nasz klient - wynajmowali go, ale lokatorka umarła więc sprzedali. Za milion osiemset tysięcy - dodaje półgłosem.
Dajemy mu vouchery do supermarketu o wartości $60. Dziękuje bardzo ucieszony.
Czujemy się przez chwilę jak milionerzy.
Przed tą wizytą miałem inną, w lokalnym sklepie do którego vouchery wydaje nasze biuro parafialne. Kierowniczka zadzwoniła pytając czy mam dane personalne osób, które otrzymują vouchery. Dwa dni temu klientka ukradła z półki butelkę ginu, cena $55. Wszystko nagrane.
- Co zamierzacie zrobić? - pytam.
- Jak dostaniemy nazwisko i telefon to poprosimy żeby oddała pieniądze.
W biurze parafii podają mi nazwisko, nie ma żadnej pewności czy prawdziwe, o telefon nie pytają. Na razie sklep przykleił fotografię denatki na oknie wystawowym.
Natomiast temat, który zbulwersował ostatnio Australię to -
- czy wyświetlać na gmachu opery w Sydney reklamy? Konkretnie reklamę wyścigu konnego - KLIK.
Sunday, October 7, 2018
Niedzielne czytanie - wiem, że nic nie wiem
Dzisiejsze czytania w kościele mocno kontrowersyjne.
Ograniczę się tylko do pierwszego - Biblia, Księga Rodzaju - Ewa stworzona z Adamowego żebra.
Po pierwsze, to nie mogę stwierdzić, która wersja Pisma Świętego zawiera wersję z żebrem gdyż Biblia Tysiąclecia zawiera tekst mocno zmodyfikowany: "...A wreszcie rzekł Bóg: «Uczyńmy człowieka na Nasz obraz, podobnego Nam. Niech panuje nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym, nad bydłem, nad ziemią i nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi!» Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz, na obraz Boży go stworzył: stworzył mężczyznę i niewiastę"
Jednak liczne strony podające czytania liturgiczne na każdy dzień roku cytują wersję, którą pamiętam z dzieciństwa: "I tak mężczyzna dał nazwy wszelkiemu bydłu, ptakom podniebnym i wszelkiemu zwierzęciu dzikiemu, ale nie znalazła się pomoc odpowiednia dla mężczyzny. Wtedy to Pan sprawił, że mężczyzna pogrążył się w głębokim śnie, i gdy spał, wyjął jedno z jego żeber, a miejsce to zapełnił ciałem. Po czym Pan Bóg z żebra, które wyjął z mężczyzny, zbudował niewiastę".
Ufff, jednak z moją pamięcią nie jest całkiem źle.
Na logikę zgadzam się z autorami "Tysiąclatki" , historia z Adamowym żebrem przeczy wszelkiej logice. Wszak Bóg już stworzył zwierzęta i można się domyślić, że każdy gatunek posiadał samca i samicę. Dlaczego więc z człowiekiem miałoby być inaczej? Czy Bóg nie był pewien, czy chce żeby gatunek ludzki się rozmnażał?
Jednak inspiracja do tego wpisu jest inna lektura.
Czytam obecnie równocześnie kilka książek poświęconych Nikola Tesli - niezwykłemu wynalazcy, któremu szalony przedsiębiorca Elon Musk dał drugie życie.
Podstawowa książka to My Inventions.
Nasuwa mi się nieodparcie wniosek, że był to człowiek o niezwykłej inwencji poprartej solidną wiedzą, ale jednak człowiek o mocno zwichrowanej mentalności. Równolegle czytam dwie książki, które osadzają rozważania Tesli w realiach ówczesnego świata i ówczesnej oraz obecnej wiedzy.
Pewnie od tego czytania i u mnie coś zwichrowało bo zaczynam sobie zadawać pytania, które są tak oczywiste, że nie wiem dlaczego nie zadałem ich nikomu przez ostatnich 70 lat.
Jaka jest fizyczna interpretacja barwy głosu? Innymi słowy - jak to się dzieje, że ta jakaś nuta o dokładnie określonej częstotliwości brzmi inaczej w wykonaniu sopranu a inaczej w wykonaniu tenora. Bardziej drastyczny przykład to skrzypce i trąbka.
Na to pytanie uzyskałem zadowalającą odpowiedź - widmo akustyczne. Skoro widmo, to nie drążę tematu juz dalej.
Jednak powyższe rozważania otworzyły kolejne drzwi - strojenie instumentów muzycznych. Niby wiadomo - prosty przyrząd - kamerton - KLIK. No dobrze, ale kamerton wynaleziono dopiero w 1711 roku, jak więc strojono instrumenty przed tym wynalazkiem?
Na to pytanie nie znalazłem na razie odpowiedzi, ale wpadłem na inny trop - jaka powinna być częstliwość nuty a, tej do której dostraja się cała orkiestra?
Obecnie przyjeto wartość 440 Hz - KLIK , ale Jan Sebastian Bach stosował częstotliwość 415 Hz a osoby nawiedzone twierdzą, że naturalną częstotliwością kosmosu jest 432 Hz.
Ilustracja TUTAJ. .
Proszę spytać google: 432 hz - otrzymacie 26,700,000 potwierdzeń, że jest to magiczna częstotliwość
Ograniczę się tylko do pierwszego - Biblia, Księga Rodzaju - Ewa stworzona z Adamowego żebra.
Po pierwsze, to nie mogę stwierdzić, która wersja Pisma Świętego zawiera wersję z żebrem gdyż Biblia Tysiąclecia zawiera tekst mocno zmodyfikowany: "...A wreszcie rzekł Bóg: «Uczyńmy człowieka na Nasz obraz, podobnego Nam. Niech panuje nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym, nad bydłem, nad ziemią i nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi!» Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz, na obraz Boży go stworzył: stworzył mężczyznę i niewiastę"
Jednak liczne strony podające czytania liturgiczne na każdy dzień roku cytują wersję, którą pamiętam z dzieciństwa: "I tak mężczyzna dał nazwy wszelkiemu bydłu, ptakom podniebnym i wszelkiemu zwierzęciu dzikiemu, ale nie znalazła się pomoc odpowiednia dla mężczyzny. Wtedy to Pan sprawił, że mężczyzna pogrążył się w głębokim śnie, i gdy spał, wyjął jedno z jego żeber, a miejsce to zapełnił ciałem. Po czym Pan Bóg z żebra, które wyjął z mężczyzny, zbudował niewiastę".
Ufff, jednak z moją pamięcią nie jest całkiem źle.
Na logikę zgadzam się z autorami "Tysiąclatki" , historia z Adamowym żebrem przeczy wszelkiej logice. Wszak Bóg już stworzył zwierzęta i można się domyślić, że każdy gatunek posiadał samca i samicę. Dlaczego więc z człowiekiem miałoby być inaczej? Czy Bóg nie był pewien, czy chce żeby gatunek ludzki się rozmnażał?
Jednak inspiracja do tego wpisu jest inna lektura.
Czytam obecnie równocześnie kilka książek poświęconych Nikola Tesli - niezwykłemu wynalazcy, któremu szalony przedsiębiorca Elon Musk dał drugie życie.
Podstawowa książka to My Inventions.
Nasuwa mi się nieodparcie wniosek, że był to człowiek o niezwykłej inwencji poprartej solidną wiedzą, ale jednak człowiek o mocno zwichrowanej mentalności. Równolegle czytam dwie książki, które osadzają rozważania Tesli w realiach ówczesnego świata i ówczesnej oraz obecnej wiedzy.
Pewnie od tego czytania i u mnie coś zwichrowało bo zaczynam sobie zadawać pytania, które są tak oczywiste, że nie wiem dlaczego nie zadałem ich nikomu przez ostatnich 70 lat.
Jaka jest fizyczna interpretacja barwy głosu? Innymi słowy - jak to się dzieje, że ta jakaś nuta o dokładnie określonej częstotliwości brzmi inaczej w wykonaniu sopranu a inaczej w wykonaniu tenora. Bardziej drastyczny przykład to skrzypce i trąbka.
Na to pytanie uzyskałem zadowalającą odpowiedź - widmo akustyczne. Skoro widmo, to nie drążę tematu juz dalej.
Jednak powyższe rozważania otworzyły kolejne drzwi - strojenie instumentów muzycznych. Niby wiadomo - prosty przyrząd - kamerton - KLIK. No dobrze, ale kamerton wynaleziono dopiero w 1711 roku, jak więc strojono instrumenty przed tym wynalazkiem?
Na to pytanie nie znalazłem na razie odpowiedzi, ale wpadłem na inny trop - jaka powinna być częstliwość nuty a, tej do której dostraja się cała orkiestra?
Obecnie przyjeto wartość 440 Hz - KLIK , ale Jan Sebastian Bach stosował częstotliwość 415 Hz a osoby nawiedzone twierdzą, że naturalną częstotliwością kosmosu jest 432 Hz.
Ilustracja TUTAJ. .
Proszę spytać google: 432 hz - otrzymacie 26,700,000 potwierdzeń, że jest to magiczna częstotliwość
Sunday, September 30, 2018
Niedzielne smutki staruszka - jak bieda to do Królowej
Australia coraz częściej potrzebuje królewskiej interwencji.
Nie tak dawni zakończyła działalność Królewska Komisja do spraw seksualnego molestowania w instytucjach - KLIK , właśnie kończy obrady Królewska Komisja do spraw nadużyć w bankowości - KLIK - a już nasz federalny premier powołał nową - KLIK - do zbadania poziomu opieki nad osobami starszymi.
Starzenie się społeczeństwa to niewątpliwy i wymierny sukces opieki zdrowotnej i socjalnej, teraz nadszedł czas żeby stawić czoła problemom jakie ten sukces ze sobą niesie.
Statystyki wykazują, że ponad połowa osób w wieku powyżej 65 lat cierpi na jakąś formę inwalidztwa lub kalectwa.
Moim skromnym zdaniem wiele osób dokłada wielu starań aby uzyskać status inwalidy (disabled) gdyż daje on pewne przywileje i upoważnia do nieco wyższej emerytury.
A więc - 1:0 dla seniorów.
Tu jednak sukcesy się kończą, pozostaje szara rzeczywistość, a ta jest taka, że osoby starsze wymagają pomocy i opieki. Do pewnego czasu i stopnia może zapewnić to rodzina, jednak coraz większa ilość osób trafia do różnego rodzaju domów starców.
Ostatnio w mediach otworzył się worek z doniesieniami o złym traktowaniu niedołężnych osób w domach opieki.
Nie będę podawał szczegółów, są bardzo drastyczne. Spoglądam na to z innej strony - osoba niedołężna to ogromny, badzo niewdzięczny trud. Takiej osobie trzeba pomagać we wszystkich koniecznych do życia czynnościach - ubieranie, jedzenie, mycie, czynności fizjologiczne. Trud niewdzięczny. Podobnej pomocy wymagają noworodki, ale wiemy, że każdy dzień przybliża je do samodzielności. W przypadku osób starszych każdy dzień przybliża je do jeszcze gorszej niedołężności.
Kto zajmuje się tą opieką?
Kiedyś zajmowała się rodzina i instytucje charytatywne. Teraz zdecydowanie przeważają instytucje zatrudniające pracowników najemnych.
Pytanie - kto z czytelników tego wpisu podjąłby się pracy takiej pracy? 8 godzin dziennie, dzień po dniu. I tak miesiącami, latami.
Pytanie dodatkowe: za jakie pieniądze?
Moja osobista odpowiedź: nie, za żadne pieniądze.
Jak to wygląda w australijskiej rzeczywistości?
Nie miałem wielu okazji odwiedzać domów starców, ale to co widziałem to kobiety pochodzenia azjatyckiego - Wietnam, Indie, Filipiny.
To są osoby niewykwalifikowne, nisko płatne. Sporą rolę odgrywa tu tradycja rodzinna. Jednak ta tradycja szybko idzie w zapomnienie gdyż jest w całkowitej sprzeczności z propagowaną natrętnie ideologią sukcesu i hedonizmu.
Rezultat - coraz częstsze przypadki zaniedbywania pacjentów i bezdusznego(okrutnego) ich traktowania.
Zastanawiam się - co Królewska Komisja może tu zalecić?
Chyba tylko biurokratyczne procedury: formalna definicja obowiązków, zwiększenie kontroli, ustalenie parametrów (na przykład ilość podopiecznych na jednego opiekuna), kwalifikacje opiekunów i co za tym idzie stawki wynagrodzenia.
Osobiście bardzo sceptycznie podchodzę do tych formalnych kwalifikacji - nakarmić osobę, której pokarm cieknie z ust, zmienić pościel komuś kto robi pod siebie.
Nie wątpię, że znajdą się specjaliści, którzy za odpowiednią opłatą napiszą rojące się od fachowych terminów podręczniki i instrukcje, ale co to pomoże?
Jaki będzie końcowy wynik?
Według mnie - dobry.
Zaskoczyła kogoś ta optymistyczna konkluzja?
To jest czarny optymizm.
Według mnie rozwiązanie będzie tak kosztowne, że na dłuższą metę nie wytrzyma tego żaden budżet i trzeba będzie spojrzeć prawdzie w oczy - pozwolić ludziom umrzeć gdy ich organizm nie daje sobie rady z życiem.
P.S. Na fali zainteresowania losem ludzi starych pojawiają sie w prasie alarmujące nagłówki - wysoki procent samobójstw wśród mężczyzn powyżej 85 lat.
Zajrzałem: około 40 przypadków na 100,000 osób. To ma być wysoki procent? To w ogóle nie jest procent tylko 0.4 promila.
Bawią mnie takie statystyki - z której strony by nie podejść, to jakaś grupa MUSI mieć najwyższy procent. Skoro autor(ka) artykułu rozpacza, że wypadło akurat na mężczyzn po 85-tce, to pytam: a według ciebie lepiej żeby która grupa wiekowa prowadziła w tej statystyce?
Nie tak dawni zakończyła działalność Królewska Komisja do spraw seksualnego molestowania w instytucjach - KLIK , właśnie kończy obrady Królewska Komisja do spraw nadużyć w bankowości - KLIK - a już nasz federalny premier powołał nową - KLIK - do zbadania poziomu opieki nad osobami starszymi.
Starzenie się społeczeństwa to niewątpliwy i wymierny sukces opieki zdrowotnej i socjalnej, teraz nadszedł czas żeby stawić czoła problemom jakie ten sukces ze sobą niesie.
Statystyki wykazują, że ponad połowa osób w wieku powyżej 65 lat cierpi na jakąś formę inwalidztwa lub kalectwa.
Moim skromnym zdaniem wiele osób dokłada wielu starań aby uzyskać status inwalidy (disabled) gdyż daje on pewne przywileje i upoważnia do nieco wyższej emerytury.
A więc - 1:0 dla seniorów.
Tu jednak sukcesy się kończą, pozostaje szara rzeczywistość, a ta jest taka, że osoby starsze wymagają pomocy i opieki. Do pewnego czasu i stopnia może zapewnić to rodzina, jednak coraz większa ilość osób trafia do różnego rodzaju domów starców.
Ostatnio w mediach otworzył się worek z doniesieniami o złym traktowaniu niedołężnych osób w domach opieki.
Nie będę podawał szczegółów, są bardzo drastyczne. Spoglądam na to z innej strony - osoba niedołężna to ogromny, badzo niewdzięczny trud. Takiej osobie trzeba pomagać we wszystkich koniecznych do życia czynnościach - ubieranie, jedzenie, mycie, czynności fizjologiczne. Trud niewdzięczny. Podobnej pomocy wymagają noworodki, ale wiemy, że każdy dzień przybliża je do samodzielności. W przypadku osób starszych każdy dzień przybliża je do jeszcze gorszej niedołężności.
Kto zajmuje się tą opieką?
Kiedyś zajmowała się rodzina i instytucje charytatywne. Teraz zdecydowanie przeważają instytucje zatrudniające pracowników najemnych.
Pytanie - kto z czytelników tego wpisu podjąłby się pracy takiej pracy? 8 godzin dziennie, dzień po dniu. I tak miesiącami, latami.
Pytanie dodatkowe: za jakie pieniądze?
Moja osobista odpowiedź: nie, za żadne pieniądze.
Jak to wygląda w australijskiej rzeczywistości?
Nie miałem wielu okazji odwiedzać domów starców, ale to co widziałem to kobiety pochodzenia azjatyckiego - Wietnam, Indie, Filipiny.
To są osoby niewykwalifikowne, nisko płatne. Sporą rolę odgrywa tu tradycja rodzinna. Jednak ta tradycja szybko idzie w zapomnienie gdyż jest w całkowitej sprzeczności z propagowaną natrętnie ideologią sukcesu i hedonizmu.
Rezultat - coraz częstsze przypadki zaniedbywania pacjentów i bezdusznego(okrutnego) ich traktowania.
Zastanawiam się - co Królewska Komisja może tu zalecić?
Chyba tylko biurokratyczne procedury: formalna definicja obowiązków, zwiększenie kontroli, ustalenie parametrów (na przykład ilość podopiecznych na jednego opiekuna), kwalifikacje opiekunów i co za tym idzie stawki wynagrodzenia.
Osobiście bardzo sceptycznie podchodzę do tych formalnych kwalifikacji - nakarmić osobę, której pokarm cieknie z ust, zmienić pościel komuś kto robi pod siebie.
Nie wątpię, że znajdą się specjaliści, którzy za odpowiednią opłatą napiszą rojące się od fachowych terminów podręczniki i instrukcje, ale co to pomoże?
Jaki będzie końcowy wynik?
Według mnie - dobry.
Zaskoczyła kogoś ta optymistyczna konkluzja?
To jest czarny optymizm.
Według mnie rozwiązanie będzie tak kosztowne, że na dłuższą metę nie wytrzyma tego żaden budżet i trzeba będzie spojrzeć prawdzie w oczy - pozwolić ludziom umrzeć gdy ich organizm nie daje sobie rady z życiem.
P.S. Na fali zainteresowania losem ludzi starych pojawiają sie w prasie alarmujące nagłówki - wysoki procent samobójstw wśród mężczyzn powyżej 85 lat.
Zajrzałem: około 40 przypadków na 100,000 osób. To ma być wysoki procent? To w ogóle nie jest procent tylko 0.4 promila.
Bawią mnie takie statystyki - z której strony by nie podejść, to jakaś grupa MUSI mieć najwyższy procent. Skoro autor(ka) artykułu rozpacza, że wypadło akurat na mężczyzn po 85-tce, to pytam: a według ciebie lepiej żeby która grupa wiekowa prowadziła w tej statystyce?
Wednesday, September 26, 2018
Wszyscy są wolni, ale
Wolność - czyż to nie dla niej obaliliśmy komunizm?
Słowo to przewija się regularnie w wielu dyskusjach.
Dzisiaj zastanowiłem się nad wolnością słowa.
Znowu wrócę do czasów komuny. Z urzędu nie było tam wolności, oficjalnie istniała cenzura.
Jakie były tego skutki?
Moje wąziutkie i malutkie spojrzenie mówi mi, że prawie żadne.
Moja matka i bracia mojego ojca ostrzegali - w szkole uczą was zakłamanej historii. To było logiczne, ale jak wyglądało w praktyce?
Matka z wielkim trudem zdobyła dla mnie przedwojenne Dzieje Narodu Polskiego, Władysław Smoleński - rok 1921.
Podczas czytania mój entuzjazm szybko zmalał, nie znalazłem żadnej różnicy w faktach. Inna rzecz, że Dzieje Narodu Polskiego kończyły się na Powstaniu Styczniowym.
Patrząc z obecnej perspektywy mogę stwierdzić tylko jedno istotne fałszerstwo - brak jakiejkolwiek informacji o Katyniu.
Prasa - ta była rzeczywiście zdominowana przez rządową propagandę. Obecnie jest zdominowana przez kilka propagand o różnych korzeniach.
Literatura?
Do roku 1956 nie wyglądało to dobrze, ale tuż potem już całkiem znośnie.
Wydaje mi się, że jedyne wartościowe książki, które padly ofiarą cenzury to książki G. Orwella - 1984 i Folwark zwierzęcy.
Obecnie rzeczywiście można publikować co się chce. Rzecz w tym, że jednocześnie zalano ludzi taką masą informacji i publikacji, że problem nie leży w tym CO jest dostępne, ale do czego mam szanse dotrzeć. A to już jest sterowane przez tych, którzy mają władzę.
Skoro wspomniałem Folwark zwierzęcy, to oczywiście przytoczę cytat: wszystkie zwierzęta są równe, ale niektóre równiejsze.
Oto moja wersja na dzisiejsze czasy - wszyscy są wolni, ale niektórzy szybsi.
Powyższa maksyma nie da się przetłumaczyć na angielski - jaka tu wolność?
Słowo to przewija się regularnie w wielu dyskusjach.
Dzisiaj zastanowiłem się nad wolnością słowa.
Znowu wrócę do czasów komuny. Z urzędu nie było tam wolności, oficjalnie istniała cenzura.
Jakie były tego skutki?
Moje wąziutkie i malutkie spojrzenie mówi mi, że prawie żadne.
Moja matka i bracia mojego ojca ostrzegali - w szkole uczą was zakłamanej historii. To było logiczne, ale jak wyglądało w praktyce?
Matka z wielkim trudem zdobyła dla mnie przedwojenne Dzieje Narodu Polskiego, Władysław Smoleński - rok 1921.
Podczas czytania mój entuzjazm szybko zmalał, nie znalazłem żadnej różnicy w faktach. Inna rzecz, że Dzieje Narodu Polskiego kończyły się na Powstaniu Styczniowym.
Patrząc z obecnej perspektywy mogę stwierdzić tylko jedno istotne fałszerstwo - brak jakiejkolwiek informacji o Katyniu.
Prasa - ta była rzeczywiście zdominowana przez rządową propagandę. Obecnie jest zdominowana przez kilka propagand o różnych korzeniach.
Literatura?
Do roku 1956 nie wyglądało to dobrze, ale tuż potem już całkiem znośnie.
Wydaje mi się, że jedyne wartościowe książki, które padly ofiarą cenzury to książki G. Orwella - 1984 i Folwark zwierzęcy.
Obecnie rzeczywiście można publikować co się chce. Rzecz w tym, że jednocześnie zalano ludzi taką masą informacji i publikacji, że problem nie leży w tym CO jest dostępne, ale do czego mam szanse dotrzeć. A to już jest sterowane przez tych, którzy mają władzę.
Skoro wspomniałem Folwark zwierzęcy, to oczywiście przytoczę cytat: wszystkie zwierzęta są równe, ale niektóre równiejsze.
Oto moja wersja na dzisiejsze czasy - wszyscy są wolni, ale niektórzy szybsi.
Powyższa maksyma nie da się przetłumaczyć na angielski - jaka tu wolność?
Monday, September 24, 2018
Zagraj na mnie, jestem Twoje
Wychodząc z Arts Centre po obejrzeniu Spartakusa usłyszałem dźwięk pianina.
Kilka lat temu (2014?) w różnych miejscach naszego miasta pojawiły się pianina z napisem Play me, I am Yours. To była ogólnoświatowa akcja. Z sieci dowiedziałem się, że w tym roku Melbourne jest ponownie na liście uczestników - KLIK.
Zlinkowana strona podaje tylko 6 lokalizacji, kilka lat temu było ich kilkanaście. Dobrze, że chociaż tych sześć przetrwało.
Kilka lat temu (2014?) w różnych miejscach naszego miasta pojawiły się pianina z napisem Play me, I am Yours. To była ogólnoświatowa akcja. Z sieci dowiedziałem się, że w tym roku Melbourne jest ponownie na liście uczestników - KLIK.
Zlinkowana strona podaje tylko 6 lokalizacji, kilka lat temu było ich kilkanaście. Dobrze, że chociaż tych sześć przetrwało.
Sunday, September 23, 2018
Niedzielne balety - Spartakus
Właściwie nie niedzielne, ale sobotnie lecz cóż za różnica, wszak Biblia zaleca święcić Szabas czyli sobotę.
Dziwne kaprysy natury sprawiły, że wczoraj obejrzeliśmy dwa balety.
Pierwszy to tytułowy Spartakus.
Na wszelki wypadek przypomnę, że Spartakus był przywódcą powstania rzymskich gladiatorów w 73 roku p.n.e. Powstanie wywołała grupa zaledwie kilkudziesięciu gladiatorów, iskra padła jednak na żyzny grunt i wkrótce powstanie przekształciło się w masową rewolucję - ponad 70,000 uczestników - KLIK. Kolejny raz podaję link do angielskiej wersji wikipedii gdyż wersja polska jest wyjątkowo uboga.
Ja uczyłem się o powstaniu Spartakusa w szkole. Rzeczywiście, to było wydarzenie bardzo odpowiadające komunistycznej propagandzie.
Według mnie z dwóch powodów. Pierwszy oczywisty - ludowa rewolucja przeciwko systemowi niewolniczemu. Drugi... jakoś nikt o nim nie wspomniał, ale dla mnie był istotny. Powstanie Spartakusa upadło a zwycięscy Rzymianie w rewanżu ukrzyżowali 6,000 jego uczestników.
6,000 ukrzyżowanych - dla mnie było to szok, który w jakiś sposób zmiejszał wagę ukrzyżowania Jezusa.
Jednak nigdzie nie spotkałem się z takim spostrzeżeniem a więc może to mój nadmierny sceptycyzm.
Logiczne więc, że balet Spartakus powstał właśnie w Związku Radzieckim, dziwię się, że tak późno - rok 1954 - KLIK. Autorem muzyki jest Aram Chaczaturian, który jest głównie znany jako kompozytor Tańca z szablami z baletu Gajane - KLIK.
Autorzy najnowszej inscenizacji w Australii wspomnieli w programie, że skomponowanie Spartakusa bardzo pomogło kompozytorowi, który właśnie był w niełasce władzy. Dwa lata później otrzymał nagrodę leninowską.
Wspomnieli również, że ich celem jest rozszerzenie tematu - powstanie przeciwko systemowi totalitarnemu.
Jak to wyglądało w praktyce? Optycznie świetnie - pierwsze skojarzenie - Międzynarodowy Festiwal Młodzieży i Studentów, Warszawa 1955 - wysportowani ludzie w białych strojach niosący czerwone flagi - patrz postscriptum.
Drugie skojarzenie - bardzo wiele osób na scenie miało wyraźnie chińskie rysy twarzy co w świetle aktualnego wyczulenia Australii na niebezpieczeństwo chińskiej dominacji w naszym rejonie, nasuwało oczywiste skojarzenia.
Trzecie skojarzenie - świetny według mnie element scenografii - dominujący palec wielkiego przywódcy.
Dalej, niestety było już gorzej.
Wydaje mi się, że historia Spartakusa to nie jest dobry temat baletowy.
Po pierwsze walki gladiatorów. W obecnej dobie gdy powstaje tak wiele filmów pokazujących świetnie zainscenizowane i zmontowane sceny walki, tancerze na baletowej scenie nie mają szans.
Podobnie sceny wojenne.
A co więcej można pokazać w tym temacie?
Oczywiście zepsucie na dworze rzymskiego senatora (Crassusa). To może być smakowity kęsek, ale niesie z sobą ryzyko oskarżenia o kicz lub pornografię.
Pozostał jeszcze wątek sentymentalny - miłość Spartakusa i Frygii. Jednak w tym rewolucyjnym rozgardiaszu był to temat bardzo marginesowy.
Czekałem z ciekawością na scenę końcową - ukrzyżowanie.
W programie wyczytałem, że ukrzyżowania nie będzie - twórcy chciali uniknąć religijnych skojarzeń. Nie wiem dlaczego.
Co było w zamian?
Jak dla mnie makabra - gladiatorzy z pomalowanymi na czerwono torsami.
Obdarli ich ze skóry? Zamknąłem oczy żeby nie widzieć i nie pamiętać. Najwidoczniej bardzo wyraziste pokazywanie skrajnego okrucieństwa nikomu nie przeszkadza.
Pozostała jeszcze muzyka - Aram Chaczaturian nie sprawił zawodu. Typowa dla radzieckich kompozytorów (Prokofiew, Szostakowicz, Kabalewski) dynamika, brzmienie orkiestry przypominało nieco jazzowe big-bandy a melodie czasem przypominały Gershwina - KLIK - w około 60 sekundzie rozpoczyna się bardzo popularne adagio.
A drugi balet w tym samym dniu?
Obejrzeć dwa balety w jednym dniu dałem radę, ale opisać oba w jednym wpisie, już nie.
P.S. Kronika Filmowa z Festiwalu Młodzieży 1955 - KLIK. Syryjczycy i Sudańczycy bawiący się na ulicach Warszawy. Król Zygmunt, którego wrodzy wszak monarchii komuniści podnieśli z gruzów na kolumnę i nie ubierali w żadne politycznie inspirowane koszule.
Dziwne czasy.
Dziwne kaprysy natury sprawiły, że wczoraj obejrzeliśmy dwa balety.
Pierwszy to tytułowy Spartakus.
Na wszelki wypadek przypomnę, że Spartakus był przywódcą powstania rzymskich gladiatorów w 73 roku p.n.e. Powstanie wywołała grupa zaledwie kilkudziesięciu gladiatorów, iskra padła jednak na żyzny grunt i wkrótce powstanie przekształciło się w masową rewolucję - ponad 70,000 uczestników - KLIK. Kolejny raz podaję link do angielskiej wersji wikipedii gdyż wersja polska jest wyjątkowo uboga.
Ja uczyłem się o powstaniu Spartakusa w szkole. Rzeczywiście, to było wydarzenie bardzo odpowiadające komunistycznej propagandzie.
Według mnie z dwóch powodów. Pierwszy oczywisty - ludowa rewolucja przeciwko systemowi niewolniczemu. Drugi... jakoś nikt o nim nie wspomniał, ale dla mnie był istotny. Powstanie Spartakusa upadło a zwycięscy Rzymianie w rewanżu ukrzyżowali 6,000 jego uczestników.
6,000 ukrzyżowanych - dla mnie było to szok, który w jakiś sposób zmiejszał wagę ukrzyżowania Jezusa.
Jednak nigdzie nie spotkałem się z takim spostrzeżeniem a więc może to mój nadmierny sceptycyzm.
Logiczne więc, że balet Spartakus powstał właśnie w Związku Radzieckim, dziwię się, że tak późno - rok 1954 - KLIK. Autorem muzyki jest Aram Chaczaturian, który jest głównie znany jako kompozytor Tańca z szablami z baletu Gajane - KLIK.
Autorzy najnowszej inscenizacji w Australii wspomnieli w programie, że skomponowanie Spartakusa bardzo pomogło kompozytorowi, który właśnie był w niełasce władzy. Dwa lata później otrzymał nagrodę leninowską.
Wspomnieli również, że ich celem jest rozszerzenie tematu - powstanie przeciwko systemowi totalitarnemu.
Jak to wyglądało w praktyce? Optycznie świetnie - pierwsze skojarzenie - Międzynarodowy Festiwal Młodzieży i Studentów, Warszawa 1955 - wysportowani ludzie w białych strojach niosący czerwone flagi - patrz postscriptum.
Drugie skojarzenie - bardzo wiele osób na scenie miało wyraźnie chińskie rysy twarzy co w świetle aktualnego wyczulenia Australii na niebezpieczeństwo chińskiej dominacji w naszym rejonie, nasuwało oczywiste skojarzenia.
Trzecie skojarzenie - świetny według mnie element scenografii - dominujący palec wielkiego przywódcy.
Dalej, niestety było już gorzej.
Wydaje mi się, że historia Spartakusa to nie jest dobry temat baletowy.
Po pierwsze walki gladiatorów. W obecnej dobie gdy powstaje tak wiele filmów pokazujących świetnie zainscenizowane i zmontowane sceny walki, tancerze na baletowej scenie nie mają szans.
Podobnie sceny wojenne.
A co więcej można pokazać w tym temacie?
Oczywiście zepsucie na dworze rzymskiego senatora (Crassusa). To może być smakowity kęsek, ale niesie z sobą ryzyko oskarżenia o kicz lub pornografię.
Pozostał jeszcze wątek sentymentalny - miłość Spartakusa i Frygii. Jednak w tym rewolucyjnym rozgardiaszu był to temat bardzo marginesowy.
Czekałem z ciekawością na scenę końcową - ukrzyżowanie.
W programie wyczytałem, że ukrzyżowania nie będzie - twórcy chciali uniknąć religijnych skojarzeń. Nie wiem dlaczego.
Co było w zamian?
Jak dla mnie makabra - gladiatorzy z pomalowanymi na czerwono torsami.
Obdarli ich ze skóry? Zamknąłem oczy żeby nie widzieć i nie pamiętać. Najwidoczniej bardzo wyraziste pokazywanie skrajnego okrucieństwa nikomu nie przeszkadza.
Pozostała jeszcze muzyka - Aram Chaczaturian nie sprawił zawodu. Typowa dla radzieckich kompozytorów (Prokofiew, Szostakowicz, Kabalewski) dynamika, brzmienie orkiestry przypominało nieco jazzowe big-bandy a melodie czasem przypominały Gershwina - KLIK - w około 60 sekundzie rozpoczyna się bardzo popularne adagio.
A drugi balet w tym samym dniu?
Obejrzeć dwa balety w jednym dniu dałem radę, ale opisać oba w jednym wpisie, już nie.
P.S. Kronika Filmowa z Festiwalu Młodzieży 1955 - KLIK. Syryjczycy i Sudańczycy bawiący się na ulicach Warszawy. Król Zygmunt, którego wrodzy wszak monarchii komuniści podnieśli z gruzów na kolumnę i nie ubierali w żadne politycznie inspirowane koszule.
Dziwne czasy.
Wednesday, September 19, 2018
Spotkania w niebie
Dzisiaj byłem na kolejnej mszy żałobnej, to już trzeci z moich kolegów z pracy w St Vincent de Paul Society.
I znowu ksiądz wspomniał, że tam w niebie, tuż za niebiańską bramą, czekają na niego zmarli wcześniej krewni i przyjaciele, że aniołowie zaprowadzą go na łono Abrahama.
No nie wiem.
Jakiś czas temu inny ksiądz wyśmiał takie marzenia - ludzie, czy wy wiecie o czym mówicie?
W Niebie, toż tam dusze będą obcować bezpośrednio z Jezusem. Czy wy sobie wyobrażacie żeby w takiej chwili powiedzieć: przepraszam na chwilkę, ale tylko zamienię dwa słowa z dawno zmarłą sąsiadką.
Przypomniało mi się dawno czytane opowiadanie Marka Twaina - Wizyta kapitana Stormfielda w niebie.
Kapitan Stormfield jako niezależny nawigator, po pierwsze zbłądził i trafił do niewłaściwego nieba, po drugie zaś, już we właściwym niebie, spotkało go sporo niespodzianek. Na szczęście juz na wstępie spotkał starego znajomego, Sandy, który wprowadził go nieco w niebiańskie obyczaje i reguły.
Pomyślałem, że akurat dobry czas żeby sobie kilka z nich przypomnieć.
- Ile masz lat Sandy?
- Siedemdziesiąt dwa.
- Tak też myślałem. A dawno dostałeś się do raju?
- Na Boże Narodzenie stuknie akurat dwadzieścia siedem lat.
- Więc ile lat miałeś w chwili przybycia tutaj?
- Oczywiscie siedemdziesiąt dwa.
- Ależ to brednie!
(...)
- Nic podobnego. Mam teraz tyle samo ile miałem w chwili wniebowstąpienia.
(...) zawsze myślałem, że w niebie każdy okaże się młody, piękny i świeży.
- No tak, no tak, to znaczy, że możesz stać się młody, jeśli zechcesz, wystarczy tylko zapragnąć.
- Więc dlaczego nie zapragnąłeś?
- A kto ci to powiedział? Na to wszyscy dają się skusić. Ty także któregoś pięknego poranka zechcesz spróbować, ale wkrótce sprzykrzy ci się ta metamorfoza.
- Ale dlaczego?
(...) nie możesz sobie nawet wyobrazić ile wycierpiałem podczas mojej drugiej młodości.
- A jak długo ona trwała?
- Akurat dwa tygodnie. Dla mnie i tego było więcej niż dosyć. Zrozum, że posiadałem wiedzę i doświadczenie siedemdziesięciodwuletniego człowieka. Najgłębsze myśli otaczającej mnie młodzieży brzmiały w moich uszach jak początki abecadła. A ich spory i rozważania - słuchając ich można było umrzeć ze śmiechu, gdyby to nie było takie żałosne!
(...) nie masz pojęcia, jak się ucieszyłem, kiedy znowu stałem się posiadaczem łysej glowy, fajki i mogłem oddać się marzycielskim rozmyślaniom w cieniu drzew...
Spotkania.
W Brooklynie jest pewien kaznodzieja nazwiskiem Talmadge, który gotuje sobie poważne rozczarowanie. W swoich kazaniach bezustannie powtarza, że dostawszy się do raju, pójdzie przede wszystkim uściskać Abrahama, Izaaka i Jakuba i będzie całować ich i płakać razem z nimi. Na ziemi są milony ludzi, którzy przysięgają sobie postąpić kubek w kubek tak samo. Każdego dnia zjawia się tutaj dobre sześćdziesiąt tysięcy ludzi wyrażających gorące życzenie odnalezienia Abrahama, Izaaka i Jakuba, rzucenia się im w objecia i popłakania wraz z nimi.
Zwróć uwagę - sześćdziesiąt tysięcy! To trochę za duża porcja dla staruszków...
Spotkanie z Abrahamem to osobna historia. Z tego co wyczytałem w biblii i literaturze uzupełniającej odnoszę wrażenie, że nie jest to sympatyczna osoba. Raczej pasuje mi do niego niecenzuralne wyrażenia Salmana Rushdie z Szatańskich wersetów.
I znowu ksiądz wspomniał, że tam w niebie, tuż za niebiańską bramą, czekają na niego zmarli wcześniej krewni i przyjaciele, że aniołowie zaprowadzą go na łono Abrahama.
No nie wiem.
Jakiś czas temu inny ksiądz wyśmiał takie marzenia - ludzie, czy wy wiecie o czym mówicie?
W Niebie, toż tam dusze będą obcować bezpośrednio z Jezusem. Czy wy sobie wyobrażacie żeby w takiej chwili powiedzieć: przepraszam na chwilkę, ale tylko zamienię dwa słowa z dawno zmarłą sąsiadką.
Przypomniało mi się dawno czytane opowiadanie Marka Twaina - Wizyta kapitana Stormfielda w niebie.
Kapitan Stormfield jako niezależny nawigator, po pierwsze zbłądził i trafił do niewłaściwego nieba, po drugie zaś, już we właściwym niebie, spotkało go sporo niespodzianek. Na szczęście juz na wstępie spotkał starego znajomego, Sandy, który wprowadził go nieco w niebiańskie obyczaje i reguły.
Pomyślałem, że akurat dobry czas żeby sobie kilka z nich przypomnieć.
- Ile masz lat Sandy?
- Siedemdziesiąt dwa.
- Tak też myślałem. A dawno dostałeś się do raju?
- Na Boże Narodzenie stuknie akurat dwadzieścia siedem lat.
- Więc ile lat miałeś w chwili przybycia tutaj?
- Oczywiscie siedemdziesiąt dwa.
- Ależ to brednie!
(...)
- Nic podobnego. Mam teraz tyle samo ile miałem w chwili wniebowstąpienia.
(...) zawsze myślałem, że w niebie każdy okaże się młody, piękny i świeży.
- No tak, no tak, to znaczy, że możesz stać się młody, jeśli zechcesz, wystarczy tylko zapragnąć.
- Więc dlaczego nie zapragnąłeś?
- A kto ci to powiedział? Na to wszyscy dają się skusić. Ty także któregoś pięknego poranka zechcesz spróbować, ale wkrótce sprzykrzy ci się ta metamorfoza.
- Ale dlaczego?
(...) nie możesz sobie nawet wyobrazić ile wycierpiałem podczas mojej drugiej młodości.
- A jak długo ona trwała?
- Akurat dwa tygodnie. Dla mnie i tego było więcej niż dosyć. Zrozum, że posiadałem wiedzę i doświadczenie siedemdziesięciodwuletniego człowieka. Najgłębsze myśli otaczającej mnie młodzieży brzmiały w moich uszach jak początki abecadła. A ich spory i rozważania - słuchając ich można było umrzeć ze śmiechu, gdyby to nie było takie żałosne!
(...) nie masz pojęcia, jak się ucieszyłem, kiedy znowu stałem się posiadaczem łysej glowy, fajki i mogłem oddać się marzycielskim rozmyślaniom w cieniu drzew...
Spotkania.
W Brooklynie jest pewien kaznodzieja nazwiskiem Talmadge, który gotuje sobie poważne rozczarowanie. W swoich kazaniach bezustannie powtarza, że dostawszy się do raju, pójdzie przede wszystkim uściskać Abrahama, Izaaka i Jakuba i będzie całować ich i płakać razem z nimi. Na ziemi są milony ludzi, którzy przysięgają sobie postąpić kubek w kubek tak samo. Każdego dnia zjawia się tutaj dobre sześćdziesiąt tysięcy ludzi wyrażających gorące życzenie odnalezienia Abrahama, Izaaka i Jakuba, rzucenia się im w objecia i popłakania wraz z nimi.
Zwróć uwagę - sześćdziesiąt tysięcy! To trochę za duża porcja dla staruszków...
Mark Twain - Bajeczki dla starych dzieci - Państwowy Instytut Wydawniczy - 1950.
Spotkanie z Abrahamem to osobna historia. Z tego co wyczytałem w biblii i literaturze uzupełniającej odnoszę wrażenie, że nie jest to sympatyczna osoba. Raczej pasuje mi do niego niecenzuralne wyrażenia Salmana Rushdie z Szatańskich wersetów.
Sunday, September 16, 2018
Niedzielne czytania - żałość po utracie przyjaciela
Na wpół zasypane w czerwonych piaskach Simpson Desert...
Białe i porowate jak wybielona rafa koralowa...
CC BY 3.0, Link
Zabłąkany poganiacz bydła uznał je za skorupy jaj dinozaura...
Uformowane z gipsu...
Najpierw gips podgrzewano w ogniu, w którym zmieniał się w proszek, następnie dodawano cennej wody tworząc mleczną pastę - białą - tradycyjny kolor zmarłych. Następnie żałobnikowi golono włosy, muszlą lub zaostrzonym kamieniem, do gołej skóry. Na gołej czaszce układano siatkę ze splecionej trawy i wreszcie nakładano pastę, warstwa po warstwie, aż powstawał hełm sięgający aż do brwi. Czasem był gruby na 10 centymetrów i ważył do 7 kilo...
Przez cały czas operacji głowa pozostawała ustabilizowana na kijach wbitych w piasek, ludzie śpiewali. Wreszcie gdy gips wysechł żałobnik mógł sobie iść a ciężar hełmu przypominał mu każdego dnia o żałobnych więzach. Z upływem czasu włosy odrastały - miara oddalenia od smutnego wydarzenia, aż hełm odczepiał się, spadał lub był zdejmowany, czas żałoby skończony.
Akcja wspomnianej powyżej książki rozgrywa się współcześnie. Saul - Australijczyk w średnio-młodym wieku dowiaduje się, że jego najbliższy przyjaciel - Jed - popełnił samobójstwo. Powód nieznany, pogrzeb odbędzie się za kilka dni.
W ostatnich miesiącach przyjaciele nie spotykali się, ostatnią wiadomością od Jeda było, że spędził pewien czas w osiedlu Aborygenów, że miał tam dziewczynę, że porzucił ją.
Zamiast jechać na pogrzeb Saul postanawia odszukać tę dziewczynę, poznać przyczyny tragicznej decyzji.
Odnajduje, odwiedza ją w aborygeńskiej osadzie.
Tu zaczyna się tragedia bez końca. Zaniedbanie, brud, marnotrawstwo.
I żałoba - Crying Place - miejsce płaczu. Ci ludzie nie mogą wyzwolić się z żałoby - po samobójcy Jedzie, po kimś kto umarł młodo z powodu cukrzycy, po przodkach zabitych podczas walk z anglosaskimi kolonistami.
Podczas któtkiego pobytu Saula, w wypadku samochodowym ginie młody mieszkaniec osady. Kolejna żałoba.
A samobójstwo Jeda? Jedyne wytłumaczenie, to że w osadzie aborygeńskiej dowiedział się, że w jego żyłach płynie jakiś ułamek aborygeńskiej krwi.
I to wystarczyło?
Świetnie napisana książka. Liczni recenzenci, zarówno zawodowcy jak i amatorzy, snują rozważania na temat smutnego losu australijskich Aborygenów a mnie przypomina się relacjonowana tutaj ponad tydzień temu książka uchodźcy z Wietnamu. Tam nie brak tragedii, ale nad wszystkim góruje optymistyczna wola walki.
Dręczy mnie pytanie, dlaczego Aborygeni, którzy od ponad 20 lat posiadają równe, a nawet nieco większe, szanse rozwoju jak inni Australijczycy nie potrafią z tego skorzystać? Dlaczego wciąż są pogrążeni we wspomnieniach o tragediach swoich przodków?
Przypomina mi się opisana na wstępie, tradycja - zakończenie żałoby gdy włosy odrosną na tyle, że gipsowy kask odklei się od czaszki.
Dlaczego akurat tę tradycję porzucono?
Białe i porowate jak wybielona rafa koralowa...
CC BY 3.0, Link
Zabłąkany poganiacz bydła uznał je za skorupy jaj dinozaura...
Uformowane z gipsu...
Najpierw gips podgrzewano w ogniu, w którym zmieniał się w proszek, następnie dodawano cennej wody tworząc mleczną pastę - białą - tradycyjny kolor zmarłych. Następnie żałobnikowi golono włosy, muszlą lub zaostrzonym kamieniem, do gołej skóry. Na gołej czaszce układano siatkę ze splecionej trawy i wreszcie nakładano pastę, warstwa po warstwie, aż powstawał hełm sięgający aż do brwi. Czasem był gruby na 10 centymetrów i ważył do 7 kilo...
Przez cały czas operacji głowa pozostawała ustabilizowana na kijach wbitych w piasek, ludzie śpiewali. Wreszcie gdy gips wysechł żałobnik mógł sobie iść a ciężar hełmu przypominał mu każdego dnia o żałobnych więzach. Z upływem czasu włosy odrastały - miara oddalenia od smutnego wydarzenia, aż hełm odczepiał się, spadał lub był zdejmowany, czas żałoby skończony.
Lia Hills - The Crying Place - KLIK
Akcja wspomnianej powyżej książki rozgrywa się współcześnie. Saul - Australijczyk w średnio-młodym wieku dowiaduje się, że jego najbliższy przyjaciel - Jed - popełnił samobójstwo. Powód nieznany, pogrzeb odbędzie się za kilka dni.
W ostatnich miesiącach przyjaciele nie spotykali się, ostatnią wiadomością od Jeda było, że spędził pewien czas w osiedlu Aborygenów, że miał tam dziewczynę, że porzucił ją.
Zamiast jechać na pogrzeb Saul postanawia odszukać tę dziewczynę, poznać przyczyny tragicznej decyzji.
Odnajduje, odwiedza ją w aborygeńskiej osadzie.
Tu zaczyna się tragedia bez końca. Zaniedbanie, brud, marnotrawstwo.
I żałoba - Crying Place - miejsce płaczu. Ci ludzie nie mogą wyzwolić się z żałoby - po samobójcy Jedzie, po kimś kto umarł młodo z powodu cukrzycy, po przodkach zabitych podczas walk z anglosaskimi kolonistami.
Podczas któtkiego pobytu Saula, w wypadku samochodowym ginie młody mieszkaniec osady. Kolejna żałoba.
A samobójstwo Jeda? Jedyne wytłumaczenie, to że w osadzie aborygeńskiej dowiedział się, że w jego żyłach płynie jakiś ułamek aborygeńskiej krwi.
I to wystarczyło?
Świetnie napisana książka. Liczni recenzenci, zarówno zawodowcy jak i amatorzy, snują rozważania na temat smutnego losu australijskich Aborygenów a mnie przypomina się relacjonowana tutaj ponad tydzień temu książka uchodźcy z Wietnamu. Tam nie brak tragedii, ale nad wszystkim góruje optymistyczna wola walki.
Dręczy mnie pytanie, dlaczego Aborygeni, którzy od ponad 20 lat posiadają równe, a nawet nieco większe, szanse rozwoju jak inni Australijczycy nie potrafią z tego skorzystać? Dlaczego wciąż są pogrążeni we wspomnieniach o tragediach swoich przodków?
Przypomina mi się opisana na wstępie, tradycja - zakończenie żałoby gdy włosy odrosną na tyle, że gipsowy kask odklei się od czaszki.
Dlaczego akurat tę tradycję porzucono?
Wednesday, September 12, 2018
Serene znaczy pogodny
Australijski karykaturzysta, Mark Knight, tak oto widział atak gniewu tenisistki, Sereny Williams, w finale US Open.
Media zawrzały - rasista - proszę spytać google, hasło: Williams cartoon
Spojrzałem na inne karykatury tego autora, które nie wzbudziły żadnych emocji.
Były australijski premier Tony Abbot i Pauline Hanson - szefowa mocno prawicowej partii
Dwaj mężowie stanu.
Hmmm.
Media zawrzały - rasista - proszę spytać google, hasło: Williams cartoon
Spojrzałem na inne karykatury tego autora, które nie wzbudziły żadnych emocji.
Były australijski premier Tony Abbot i Pauline Hanson - szefowa mocno prawicowej partii
Dwaj mężowie stanu.
Hmmm.
Sunday, September 9, 2018
Niedzielne czytanie - uzdrowienie
Dzisiaj Ewangelia według św Marka - cudowne uzdrowienie głuchego - KLIK.
Święty Marek ewangelista najczęściej opisuje cuda dokonane przez Jezusa. Przyznam się że nie bardzo lubię te opowieści, gdzieś tam czai się podejrzenie, że były to chwyty reklamowe aby zyskać większą popularność.
Jednak dzisiejsze kazanie naszego proboszcza (ksiądz Daniel, w skrócie - Dan) rzuciło nowe światło na tę sprawę.
- Jaki jest pierwszy warunek, żeby zostać uzdrowionym? - zapytał ksiądz Dan.
- Wiara - odpowiedziałem mu w myślach.
- Trzeba wiedzieć, że potrzebujemy uzdrowienia - odpowiedział ksiądz Dan.
- Wiedzieć, że potrzebuję uzdrowienia? - zdziwiłem się - ślepy, głuchy, trędowaty. Przecież to oczywiste, że wie.
Pamiętajmy, że Jezus nie działał tylko dla wybranych, on działał dla wszystkich - ciągnął ksiądz Dan - ślepy, głuchy, trędowaty, to praktyczne demonstracje. Pod nimi kryje się wezwanie - przyjdź do mnie, ja cię uzdrowię.
Zapytajcie więc samych siebie - jakiego uzdrowienia JA potrzebuję?
Bo potrzebuje każdy z nas.
To ostatnie zdanie mnie przekonało.
Mieszkam w dzielnicy Burwood, tym w Melbourne, bo w Sydney też jest dzielnica o tej samej nazwie.
Właściwie jest to pod-dzielnica nie posiada bowiem własnej rady miejskiej, posiada natomiast własny kod pocztowy i parafię katolicką.
Posiada też centrum handlowe - Burwood Village.
Właściwie nie jest to Centrum tylko centerko - kiosk z gazetami, niewielki supermarkecik, kilka zakładów fryzjerskich, apteka, kilka barów i kawiarenek, ale ani jednej porządnej restauracji.
Kilka dni temu na głównej ulicy pojawiły się anonse...
Zdrowa Wioska.
Mnie zastanowiły napisy pod tą skaczącą panią: 16 byznesów zdrowotnych, to nie są lekarze, i 10 salonów piękności, nie licząc fryzjerów.
To są byznesy czyli instytucje reagujące na popyt. A zatem jakaż to Zdrowa Wioska? Tu mieszkają setki ludzi, którym coś dolega, ale nie wiedzą co, i takich którzy chcieliby poprawić swoją urodę.
Toż to jest dokładnie to o czym mówił nasz proboszcz.
Wolny Rynek bezbłędnie reaguje na tę potrzebę - joga, medytacje, chirurgia plastyczna, potencjał jest nieograniczony.
Jezus jest bardziej dyskretny.
Święty Marek ewangelista najczęściej opisuje cuda dokonane przez Jezusa. Przyznam się że nie bardzo lubię te opowieści, gdzieś tam czai się podejrzenie, że były to chwyty reklamowe aby zyskać większą popularność.
Jednak dzisiejsze kazanie naszego proboszcza (ksiądz Daniel, w skrócie - Dan) rzuciło nowe światło na tę sprawę.
- Jaki jest pierwszy warunek, żeby zostać uzdrowionym? - zapytał ksiądz Dan.
- Wiara - odpowiedziałem mu w myślach.
- Trzeba wiedzieć, że potrzebujemy uzdrowienia - odpowiedział ksiądz Dan.
- Wiedzieć, że potrzebuję uzdrowienia? - zdziwiłem się - ślepy, głuchy, trędowaty. Przecież to oczywiste, że wie.
Pamiętajmy, że Jezus nie działał tylko dla wybranych, on działał dla wszystkich - ciągnął ksiądz Dan - ślepy, głuchy, trędowaty, to praktyczne demonstracje. Pod nimi kryje się wezwanie - przyjdź do mnie, ja cię uzdrowię.
Zapytajcie więc samych siebie - jakiego uzdrowienia JA potrzebuję?
Bo potrzebuje każdy z nas.
To ostatnie zdanie mnie przekonało.
Mieszkam w dzielnicy Burwood, tym w Melbourne, bo w Sydney też jest dzielnica o tej samej nazwie.
Właściwie jest to pod-dzielnica nie posiada bowiem własnej rady miejskiej, posiada natomiast własny kod pocztowy i parafię katolicką.
Posiada też centrum handlowe - Burwood Village.
Właściwie nie jest to Centrum tylko centerko - kiosk z gazetami, niewielki supermarkecik, kilka zakładów fryzjerskich, apteka, kilka barów i kawiarenek, ale ani jednej porządnej restauracji.
Kilka dni temu na głównej ulicy pojawiły się anonse...
Zdrowa Wioska.
Mnie zastanowiły napisy pod tą skaczącą panią: 16 byznesów zdrowotnych, to nie są lekarze, i 10 salonów piękności, nie licząc fryzjerów.
To są byznesy czyli instytucje reagujące na popyt. A zatem jakaż to Zdrowa Wioska? Tu mieszkają setki ludzi, którym coś dolega, ale nie wiedzą co, i takich którzy chcieliby poprawić swoją urodę.
Toż to jest dokładnie to o czym mówił nasz proboszcz.
Wolny Rynek bezbłędnie reaguje na tę potrzebę - joga, medytacje, chirurgia plastyczna, potencjał jest nieograniczony.
Jezus jest bardziej dyskretny.
Friday, September 7, 2018
Najszczęśliwszy uchodźca
W końcu lipca wspomniałem w tym blogu o australijskim malarzu, Anh Do, który prowadzi półgodzinny program w telewizji, podczas którego przeprowadza wywiad z jakąś osobą a jednocześnie maluje jej portret.
Świetny program a portrety, szczególnie mężczyzn, rewelacyjne. Gorąco polecam wywiad z dr Karlem Kruszelnickim, z pochodzenia Polakiem, popularyzatorem nauki - KLIK - proszę wybrać Epizod 8.
Anh Do przybył do Australii jako dziecko, uchodźca z Wietnamu.
W książce The happiest Refugee opisuje swoje losy.
Anh Do opuścił Wietnam w 1980 roku, jako 2-letnie dziecko. Jego ojciec zorganizował łódź, na którą załadował 40 członków swojej rodziny i puścił się w drogę.
W ciągu 5 dni zostali dwukrotnie napadnięci przez tajlandzkich piratów, którzy kompletnie ich okradli - zabrali nawet silnik łodzi i zapasy wody, pobili, zgwałcili jedną z kobiet. Jeden z uciekinierów nie wytrzymał, utopił się. Reszta została uratowana przez niemiecki statek.
Ciekawostka. Kapitan niemieckiego statku wyraził chęć przyjęcia uchodźców na pokład, ale najpierw dał im siekierę. Konsternacja - po co siekiera?
Żeby porąbać łódź.
Dzięki temu, zgodnie z morską etykietą, mogli zostać przyjęci na pokład jako rozbitkowie. W przeciwnym wypadku kapitan uwikłałby się w skomplikowane procedury transferu nielegalnych uchodźców.
Niemiecki statek dowiózł ich do Malezji gdzie umieszczono ich w obozie uchodźców. Dość szybko (to był rok 1980) uzyskali prawo wjazdu, niektórzy do Australii, niektórzy do USA.
Osiedli w Sydney. Miło mi było przeczytać, że pierwszą pomoc na australijskim gruncie otrzymali od "mojego" St Vincent de Paul Society. Dwie panie przyniosły im torby pełne ubrań i domowo-kuchennych akcesoriów.
A potem zaczęła się twarda walka o stabilizację na nowym gruncie. Ojciec rodziny był wyjątkowo energiczny, utaletowany i przedsiębiorczy. Jego maksymą było: w życiu są tylko dwa czasy - teraz i za późno. Matka pracowała w domu jako krawcowa.
Po kilku latach wydawało im się, że uzyskali stabilizację. Dwaj chłopcy poszli do dobrej prywatnej szkoły. I wtedy nastąpiła katastrofa - nieszczęście na farmie kaczek, krach finansowy. Stracili wszystko, zostały im tylko długi. Ojciec nie wytrzymał, porzucił rodzinę. Została matka, która potrafiła tylko szyć.
Więc szyli wszyscy. Po powrocie ze szkoły dzieci pomagały matce. Zdarzało się, że trwało to do 3. rano a o 7. chłopcy musieli już jechać do szkoły.
Nie było ich stać na komplet podręczników więc często jedyną szansą było skorzystać z podręcznika kolegi podczas przerwy. Nie było ich stać na komplet zeszytów więc czasem trzeba było zapamiętać całą lekcję.
Rezultat - Anh ukończył szkołę jako prymus i dostał się na najbardziej oblegany kierunek studiów - prawo.
Studia - ta sama historia - brak wszystkiego, imanie się każdej możliwej pracy. Anh najwyraźniej odziedziczył talenty po ojcu.
Przykład - pewnego dnia odwiedził z dziewczyną niedzielny bazar. Chciał kupić jej jakiś drobiazg, kryształ. Nie znalazł.
Za tydzień prowadził już stoisko z kryształami. Za 3 tygodnie prowadził 4 stoiska, między innymi jedno z ozdobami indiańskimi.
Koniec studiów, wynik ten sam - czołowy student. Oferta świetnej pracy w dużej firmie. Po chwili namysłu odrzucił. Rozpoczął cygańskie życie - showman - komiczny program w pubie, prowadzenie imprezy dla dzieci, ceremonia otwarcia stadionu - każda okazja była dobra.
Po pewnym czasie zauważyła go telewizja. Znowu - występy w każdej możliwej roli, w każdym możliwym programie. Po kilku latach stał się uznaną osobistością telewizyjną -TV personality.
Przyznam się, że nie wiedziałem o jego istnieniu gdyż nie oglądam kanałów komercyjnych.
Kilka lat temu Anh Do znowu zmienił front - jest malarzem portrecistą. Bardzo udana kariera. Założył szczęśliwą rodzinę, pojednał się z ojcem.
Zastanowił mnie tytuł książki - najszczęśliwszy. W języku angielskim mamy dwie odmiany szczęścia - lucky - czyli ktoś kto ma szczęście i happy - ktoś szczęśliwy, wewnętrznie szczęśliwy.
Odnoszę wrażenie, że właśnie ta wewnętrzna szczęśliwość dała mu nieprzebrane zasoby energii i w sporej części przekształciła się w luck - przyciąganie szczęśliwych trafów.
Przypomniało mi się, jak przed laty (1999), po udanej interwencji australijskiej armii we Wschodnim Timorze, generał Cosgrove, wtedy dowódca wojsk, obecnie gubernator Australii, powiedział - we were lucky and we were good. And we were lucky because we were good - mieliśmy szczęście i byliśmy dobrzy. A mieliśmy szczęście bo byliśmy dobrzy.
Anh Do też miał wiele szczęścia, bo był szczęśliwy.
Do tych końcowych rozważań skłoniły mnie niektóre recenzje omawianej tu książki na stronie internetowej Goodreads. Kilka młodych czytelniczek oburzyło stwierdzenie Anh Do, że nie doświadczył w Australii rasizmu.
- Nie doświadczył rasizmu? Niemożliwe, zataja fakty żeby przypodobać się rasistowskim mediom i publiczności.
Anh Do nie zataja faktów. Wspomina jak w wyniku jakiegoś niedopatrzenia zaproszono go do prowadzenia spotkania weteranów wojen, koreańskiej i wietnamskiej. Gdy na scenie pojawił się Azjata niektórzy weterani mierzyli w niego dłonią jak z pistoletu i wydawali odglos strzałów.
Anh Do postawił słuszną diagnozę - ci ludzie nie wiedzą co robią, muszę ich uzdrowić. I po pół godzinie zawojował widownię.
Niestety coraz więcej osób znajduje wiele satysfakcji w wynajdywaniu wszędzie nieszczęść wszelakich.
Świetny program a portrety, szczególnie mężczyzn, rewelacyjne. Gorąco polecam wywiad z dr Karlem Kruszelnickim, z pochodzenia Polakiem, popularyzatorem nauki - KLIK - proszę wybrać Epizod 8.
Anh Do przybył do Australii jako dziecko, uchodźca z Wietnamu.
W książce The happiest Refugee opisuje swoje losy.
Anh Do opuścił Wietnam w 1980 roku, jako 2-letnie dziecko. Jego ojciec zorganizował łódź, na którą załadował 40 członków swojej rodziny i puścił się w drogę.
W ciągu 5 dni zostali dwukrotnie napadnięci przez tajlandzkich piratów, którzy kompletnie ich okradli - zabrali nawet silnik łodzi i zapasy wody, pobili, zgwałcili jedną z kobiet. Jeden z uciekinierów nie wytrzymał, utopił się. Reszta została uratowana przez niemiecki statek.
Ciekawostka. Kapitan niemieckiego statku wyraził chęć przyjęcia uchodźców na pokład, ale najpierw dał im siekierę. Konsternacja - po co siekiera?
Żeby porąbać łódź.
Dzięki temu, zgodnie z morską etykietą, mogli zostać przyjęci na pokład jako rozbitkowie. W przeciwnym wypadku kapitan uwikłałby się w skomplikowane procedury transferu nielegalnych uchodźców.
Niemiecki statek dowiózł ich do Malezji gdzie umieszczono ich w obozie uchodźców. Dość szybko (to był rok 1980) uzyskali prawo wjazdu, niektórzy do Australii, niektórzy do USA.
Osiedli w Sydney. Miło mi było przeczytać, że pierwszą pomoc na australijskim gruncie otrzymali od "mojego" St Vincent de Paul Society. Dwie panie przyniosły im torby pełne ubrań i domowo-kuchennych akcesoriów.
A potem zaczęła się twarda walka o stabilizację na nowym gruncie. Ojciec rodziny był wyjątkowo energiczny, utaletowany i przedsiębiorczy. Jego maksymą było: w życiu są tylko dwa czasy - teraz i za późno. Matka pracowała w domu jako krawcowa.
Po kilku latach wydawało im się, że uzyskali stabilizację. Dwaj chłopcy poszli do dobrej prywatnej szkoły. I wtedy nastąpiła katastrofa - nieszczęście na farmie kaczek, krach finansowy. Stracili wszystko, zostały im tylko długi. Ojciec nie wytrzymał, porzucił rodzinę. Została matka, która potrafiła tylko szyć.
Więc szyli wszyscy. Po powrocie ze szkoły dzieci pomagały matce. Zdarzało się, że trwało to do 3. rano a o 7. chłopcy musieli już jechać do szkoły.
Nie było ich stać na komplet podręczników więc często jedyną szansą było skorzystać z podręcznika kolegi podczas przerwy. Nie było ich stać na komplet zeszytów więc czasem trzeba było zapamiętać całą lekcję.
Rezultat - Anh ukończył szkołę jako prymus i dostał się na najbardziej oblegany kierunek studiów - prawo.
Studia - ta sama historia - brak wszystkiego, imanie się każdej możliwej pracy. Anh najwyraźniej odziedziczył talenty po ojcu.
Przykład - pewnego dnia odwiedził z dziewczyną niedzielny bazar. Chciał kupić jej jakiś drobiazg, kryształ. Nie znalazł.
Za tydzień prowadził już stoisko z kryształami. Za 3 tygodnie prowadził 4 stoiska, między innymi jedno z ozdobami indiańskimi.
Koniec studiów, wynik ten sam - czołowy student. Oferta świetnej pracy w dużej firmie. Po chwili namysłu odrzucił. Rozpoczął cygańskie życie - showman - komiczny program w pubie, prowadzenie imprezy dla dzieci, ceremonia otwarcia stadionu - każda okazja była dobra.
Po pewnym czasie zauważyła go telewizja. Znowu - występy w każdej możliwej roli, w każdym możliwym programie. Po kilku latach stał się uznaną osobistością telewizyjną -TV personality.
Przyznam się, że nie wiedziałem o jego istnieniu gdyż nie oglądam kanałów komercyjnych.
Kilka lat temu Anh Do znowu zmienił front - jest malarzem portrecistą. Bardzo udana kariera. Założył szczęśliwą rodzinę, pojednał się z ojcem.
Zastanowił mnie tytuł książki - najszczęśliwszy. W języku angielskim mamy dwie odmiany szczęścia - lucky - czyli ktoś kto ma szczęście i happy - ktoś szczęśliwy, wewnętrznie szczęśliwy.
Odnoszę wrażenie, że właśnie ta wewnętrzna szczęśliwość dała mu nieprzebrane zasoby energii i w sporej części przekształciła się w luck - przyciąganie szczęśliwych trafów.
Przypomniało mi się, jak przed laty (1999), po udanej interwencji australijskiej armii we Wschodnim Timorze, generał Cosgrove, wtedy dowódca wojsk, obecnie gubernator Australii, powiedział - we were lucky and we were good. And we were lucky because we were good - mieliśmy szczęście i byliśmy dobrzy. A mieliśmy szczęście bo byliśmy dobrzy.
Anh Do też miał wiele szczęścia, bo był szczęśliwy.
Do tych końcowych rozważań skłoniły mnie niektóre recenzje omawianej tu książki na stronie internetowej Goodreads. Kilka młodych czytelniczek oburzyło stwierdzenie Anh Do, że nie doświadczył w Australii rasizmu.
- Nie doświadczył rasizmu? Niemożliwe, zataja fakty żeby przypodobać się rasistowskim mediom i publiczności.
Anh Do nie zataja faktów. Wspomina jak w wyniku jakiegoś niedopatrzenia zaproszono go do prowadzenia spotkania weteranów wojen, koreańskiej i wietnamskiej. Gdy na scenie pojawił się Azjata niektórzy weterani mierzyli w niego dłonią jak z pistoletu i wydawali odglos strzałów.
Anh Do postawił słuszną diagnozę - ci ludzie nie wiedzą co robią, muszę ich uzdrowić. I po pół godzinie zawojował widownię.
Niestety coraz więcej osób znajduje wiele satysfakcji w wynajdywaniu wszędzie nieszczęść wszelakich.
Wednesday, September 5, 2018
Muzyka i obyczaje
W poprzednim wpisie podałem link do strony Szkoły Muzyki dr Sarmasta i poleciłem zamieszczony tam filmik z występu orkiestry.
Powyżej dyrygentka.
Eddie Ayres - patrz poprzedni wpis - wspomniał jak wiele uwagi przywiązuje do postawy dziecka podczas gry na instrumencie.
Jako przykład podał swoją uczennicę - Leylę. Uczyła się grać na altówce. Po kilku lekcjach "urosła" o 5 cm.
Oczywiście nie urosła, po prostu wyprostowała się. Stała się sobą.
Ten wzrost nie ograniczał się do lekcji muzyki. Wszyscy zobaczyli Leylę w jej właściwej postaci.
- Leyla, czy widzisz co się z tobą stało? - cieszył się Eddie.
- Za dwa lata skończę szkołę, wrócę do rodzinnego domu i znowu opuszczę głowę - odpowiedziała.
Patrzę na powyższe zdjęcie.
Kobieta dyrygent. Z jakim wdziękiem i autorytetem prowadzi tę orkietrę a grają w niej również mężczyźni.
Co się z nią stanie gdy ukończy szkołę?
Powyżej dyrygentka.
Eddie Ayres - patrz poprzedni wpis - wspomniał jak wiele uwagi przywiązuje do postawy dziecka podczas gry na instrumencie.
Jako przykład podał swoją uczennicę - Leylę. Uczyła się grać na altówce. Po kilku lekcjach "urosła" o 5 cm.
Oczywiście nie urosła, po prostu wyprostowała się. Stała się sobą.
Ten wzrost nie ograniczał się do lekcji muzyki. Wszyscy zobaczyli Leylę w jej właściwej postaci.
- Leyla, czy widzisz co się z tobą stało? - cieszył się Eddie.
- Za dwa lata skończę szkołę, wrócę do rodzinnego domu i znowu opuszczę głowę - odpowiedziała.
Patrzę na powyższe zdjęcie.
Kobieta dyrygent. Z jakim wdziękiem i autorytetem prowadzi tę orkietrę a grają w niej również mężczyźni.
Co się z nią stanie gdy ukończy szkołę?
Sunday, September 2, 2018
Niedzielne spotkanie - Emma i Eddie czyli miłość do wiolonczeli
Codziennie słucham programu ABC Classic FM.
Przed laty poranny program ABC Breakfast prowadziła Emma Ayres - Angielka, która pojechała na rowerze z Anglii do Hong Kongu (a może odwrotnie), wioząc ze sobą skrzypce.
Emma wspominała, że kiedy była dzieckiem matka zachęcała ją do gry na skrzypcach. Emmie jednak bardziej podobała się wiolonczela.
- Wiolonczela, to instrument dla chłopców - sprzeciwiła się matka.
Stanęło na altówce.
W 2010 roku nagrałem Emmę i jej manchersterski akcent gdy prowadziła poranny program radiowy w nowootwartym muzeum australijskiego kompozytora Percy Graingera - KLIK.
W 2014 roku Emma pożegnała się z australijskim radiem i pojechała do Afganistanu uczyć muzyki tamtejsze dzieci - KLIK.
Uczyła w Szkole muzyki dr Sarmasta, oficjalna nazwa jest bardziej skomplikowana - KLIK.
Proszę kliknąć w video klip na stronie głównej - piosenka na temat siły kobiet - Dziewczyna jest drzewem w promieniach słońca... Dziewczyna zamienia kamienie w gwiazdy.
Jednak Emma Ayres poczuła się mężczyzną, zmieniła płeć i wreszcie gra na wiolonczeli
Na zdjęciu poniżej Eddie Ayres czyli męskie wcielenie Emmy, gra wreszcie na wiolonczeli (rozmiar dziecięcy).
Pisze dzisiaj na ten temat gdyż właśnie wróciłem ze spotkania z Eddiem Ayres, które odbyło się w ramach corocznego festiwalu pisarzy a Eddie wystąpił na nim gdyż jest autorem książki - Danger Music - KLIK.
O książce pewnie napiszę w niedalekiej przyszłości. Jeśli chodzi o spotkanie, to Eddie mówił głównie o swojej transformacji. To też było ciekawe, ale nie posiadam wystarczających kwalifikacji by o tym tu pisać.
Natomiast jeśli chodzi o muzykę, to wspomiał, że całą pierwszą lekcję, i wiele czasu na następnych lekcjach, poświęca na nauczeniu dziecka właściwej pozycji, wyczucia środka ciężkości, który w przypadku altówki poważnie zmienia swoje położenie.
Prawidłowa pozycja. Toż tego uczono mnie w najwcześniejszym dzieciństwie - stój prosto, siedź prosto, również, a może przede wszystkim, przy jedzeniu, przy pisaniu.
Wszystkich australijskich rodziców wysłałbym do Eddiego Ayres na naukę.
Relacja z przemiany Emmy w Eddiego - TUTAJ.
Przed laty poranny program ABC Breakfast prowadziła Emma Ayres - Angielka, która pojechała na rowerze z Anglii do Hong Kongu (a może odwrotnie), wioząc ze sobą skrzypce.
Emma wspominała, że kiedy była dzieckiem matka zachęcała ją do gry na skrzypcach. Emmie jednak bardziej podobała się wiolonczela.
- Wiolonczela, to instrument dla chłopców - sprzeciwiła się matka.
Stanęło na altówce.
W 2010 roku nagrałem Emmę i jej manchersterski akcent gdy prowadziła poranny program radiowy w nowootwartym muzeum australijskiego kompozytora Percy Graingera - KLIK.
W 2014 roku Emma pożegnała się z australijskim radiem i pojechała do Afganistanu uczyć muzyki tamtejsze dzieci - KLIK.
Uczyła w Szkole muzyki dr Sarmasta, oficjalna nazwa jest bardziej skomplikowana - KLIK.
Proszę kliknąć w video klip na stronie głównej - piosenka na temat siły kobiet - Dziewczyna jest drzewem w promieniach słońca... Dziewczyna zamienia kamienie w gwiazdy.
Jednak Emma Ayres poczuła się mężczyzną, zmieniła płeć i wreszcie gra na wiolonczeli
Na zdjęciu poniżej Eddie Ayres czyli męskie wcielenie Emmy, gra wreszcie na wiolonczeli (rozmiar dziecięcy).
Pisze dzisiaj na ten temat gdyż właśnie wróciłem ze spotkania z Eddiem Ayres, które odbyło się w ramach corocznego festiwalu pisarzy a Eddie wystąpił na nim gdyż jest autorem książki - Danger Music - KLIK.
O książce pewnie napiszę w niedalekiej przyszłości. Jeśli chodzi o spotkanie, to Eddie mówił głównie o swojej transformacji. To też było ciekawe, ale nie posiadam wystarczających kwalifikacji by o tym tu pisać.
Natomiast jeśli chodzi o muzykę, to wspomiał, że całą pierwszą lekcję, i wiele czasu na następnych lekcjach, poświęca na nauczeniu dziecka właściwej pozycji, wyczucia środka ciężkości, który w przypadku altówki poważnie zmienia swoje położenie.
Prawidłowa pozycja. Toż tego uczono mnie w najwcześniejszym dzieciństwie - stój prosto, siedź prosto, również, a może przede wszystkim, przy jedzeniu, przy pisaniu.
Wszystkich australijskich rodziców wysłałbym do Eddiego Ayres na naukę.
Relacja z przemiany Emmy w Eddiego - TUTAJ.
Saturday, September 1, 2018
1 września
Rocznica wybuchu Wojny.
Odkąd mieszkam poza Polską jakoś mocniej reaguję na tę datę.
Dzisiaj rano wstąpiłem do sklepu, a tam - starszy pan z medalami w klapie i puszką na pieniądze.
Nie miałem wątpliwości, to ten sam którego spotkałem tu 6 lat temu.
W takim razie, żeby się nie powtarzać, kieruję Państwa do mojej 1-wrześniowej refleksji - KLIK.
P.S. 1 września moja żona zauważyla z przekąsem, że australijska telewizja nie wspomniała o rocznicy wybuchu II Wojny Światowej.
To przecież normalka, nigdy nie wspominała.
Dla mnie ciekawsze było, że nie zauważono tego również na internetowej stronie Gazety Wyborczej (strona główna).
Odkąd mieszkam poza Polską jakoś mocniej reaguję na tę datę.
Dzisiaj rano wstąpiłem do sklepu, a tam - starszy pan z medalami w klapie i puszką na pieniądze.
Nie miałem wątpliwości, to ten sam którego spotkałem tu 6 lat temu.
W takim razie, żeby się nie powtarzać, kieruję Państwa do mojej 1-wrześniowej refleksji - KLIK.
P.S. 1 września moja żona zauważyla z przekąsem, że australijska telewizja nie wspomniała o rocznicy wybuchu II Wojny Światowej.
To przecież normalka, nigdy nie wspominała.
Dla mnie ciekawsze było, że nie zauważono tego również na internetowej stronie Gazety Wyborczej (strona główna).
Sunday, August 26, 2018
Niedzielne rozmyślanie - zakupy
Rynek produktów spożywczych w Australii jest zdominowany przez dwie amerykańskie firmy - Woolworths - 35.7% i Coles - 33.2% - dane za rok 2015-16.
Ostatnio prasa doniosła, że Coles zadał Woolworthsowi ciężki cios.
W czerwcu tego roku obie firmy posłuchały głosu ekologów i zaprzestały dawać klientom bezpłatne torby plastikowe. Już chyba po 2 tygodniach Coles zorientował się, że co innego wyrażać głęboką troskę o środowisko a co innego przynieść z domu torbę na zakupy.
Na początku lipca Coles oznajmił, że jego klienci nie są przygotowani do tak drastycznej zmiany i powrócił do darmowych toreb plastikowych. Woolworths nadal trwa na ekologicznych pozycjach.
Rezultaty nie kazały na siebie długo czekać - dane za 7 tygodni nowego roku finansowego (od 1 lipca 2019) wskazują na znaczną zwyżkę zakupów u Colesa kosztem spadku zakupów u Woolworthsa - relacja TUTAJ.
Relacja zwraca uwagę na dodatkową silną kartę jaką zastosował Coles - Mały Sklep - tandetne plastikowe miniatury produktów żywnościowych dawane klientom, którzy dokonali zakupu za kwotę ponad $30 - KLIK.
To się nazywa pester power - siła dziecięcego marudzenia.
Ta ostatnia informacja ośmieliła mnie do zaklasyfikowania tego wpisu do kategorii Niedziela.
Nie tak dawno czytano w kościele Ewangelię z wezwaniem Jezusa - dozwólcie dziateczkom przyjść do mnie.
Nikt nie korzysta z tego hasła lepiej niż supermarkety. Wiadomo, że dziecko w sklepie to kilka(naście) dolarów wydanych na niezdrową żywność lub idiotyczne zabawki.
Ostatnio prasa doniosła, że Coles zadał Woolworthsowi ciężki cios.
W czerwcu tego roku obie firmy posłuchały głosu ekologów i zaprzestały dawać klientom bezpłatne torby plastikowe. Już chyba po 2 tygodniach Coles zorientował się, że co innego wyrażać głęboką troskę o środowisko a co innego przynieść z domu torbę na zakupy.
Na początku lipca Coles oznajmił, że jego klienci nie są przygotowani do tak drastycznej zmiany i powrócił do darmowych toreb plastikowych. Woolworths nadal trwa na ekologicznych pozycjach.
Rezultaty nie kazały na siebie długo czekać - dane za 7 tygodni nowego roku finansowego (od 1 lipca 2019) wskazują na znaczną zwyżkę zakupów u Colesa kosztem spadku zakupów u Woolworthsa - relacja TUTAJ.
Relacja zwraca uwagę na dodatkową silną kartę jaką zastosował Coles - Mały Sklep - tandetne plastikowe miniatury produktów żywnościowych dawane klientom, którzy dokonali zakupu za kwotę ponad $30 - KLIK.
To się nazywa pester power - siła dziecięcego marudzenia.
Ta ostatnia informacja ośmieliła mnie do zaklasyfikowania tego wpisu do kategorii Niedziela.
Nie tak dawno czytano w kościele Ewangelię z wezwaniem Jezusa - dozwólcie dziateczkom przyjść do mnie.
Nikt nie korzysta z tego hasła lepiej niż supermarkety. Wiadomo, że dziecko w sklepie to kilka(naście) dolarów wydanych na niezdrową żywność lub idiotyczne zabawki.
Thursday, August 23, 2018
Kawa etiopska
Większość naszych wnucząt uczęszcza do szkoły podstawowej, państwowej, zlokalizowanej w dość awangardowej dzielnicy.
Tuż obok szkoły piętrzą się nietypowe dla tej dzielnicy wieżowce
Stosownie do charakteru dzielnicy nie mieszkają w nich milionerzy, ale imigranci z dotkniętych jakimś nieszczęściem krajów - Etiopii, Sudanu, Somalii. Taki też jest profil etniczny uczniów.
Ramadan skończył się już ponad 2 miesiące temu, ale na dziedzińcu szkolnym nadal są dekoracje.
W czwartki, po lekcjach, na dziedzińcu szkolnym instalują się stoiska z jedzeniem - sausages (przyzwoitość zabrania mi nazwania tego parówkami), pancakes (naleśniki - zastrzeżenie jak w poprzednim przypadku), ciasteczka, galaretki.
Jednak jest też coś dla dorosłych - ta pani, po prawej stronie, w kraciastej chuście, sprzedaje kawę domowej roboty.
Mając przed sobą jazdę samochodem w tłoku połączoną z ożywiona konwersacją z wnukiem - kupiłem.
Niewielki kubek, pani chciała mi posłodzić, ale odmówiłem. Ledwie zanurzyłem wargi a zmieniłem zdanie. Posłodziłem, dwie czubate łyżeczki.
To była kawa... jakby to określić? Włoskie espresso to przy niej kawa zbożowa..
Nigdy w życiu nie próbowałem narkotyków więc to był mój pierwszy raz.
Chciałem spytać autorkę w jaki sposób ją przyrządza, ale była zbyt zajęta. Jej koleżanka wyjaśniła mi tylko, że to kawa etiopska.
Etiopia - wszak to ojczyzna kawy.
Przypomnę historię - około Roku Pańskiego 700, a może 850, etiopski pasterz kóz - Kaldi - zauważył, że kozy chętnie jedzą owoce z pobliskich drzew a następnie tańczą - KLIK.
W XV wieku kawa dotarła na Półwysep Arabski. Nieco później do Turcji a później na znane nam tereny.
Kawa etiopska, czyli arabica. Taką właśnie pijałem podczas pobytu w Kuwejcie. Zawsze obficie pocukrzoną, nigdy z mlekiem.
Ta jednak miała jakieś bardzo pikantne dodatki. Za tydzień przyjdę do szkoły wcześniej, żeby mieć czas porozmawiać z panią kawiarką.
U mnie godzina 21:15, czyli kawę piłem 6 godzin temu.
Co tu robić przez całą noc kiedy zupełnie nie chce mi się spać?
Gdyby nie bóle w krzyżu, to tańczyłbym jak te kozy.
Aktualizacja.
Minął tydzień. Rozmawiałem z panią kawiarką.
Otóż kupuje ona "green coffee" czyli ziarna kawy i sama je wypala.
Dodatki - imbir.
No tak, jak mi powiedziała to wyraźnie go czuję.
Tuż obok szkoły piętrzą się nietypowe dla tej dzielnicy wieżowce
Stosownie do charakteru dzielnicy nie mieszkają w nich milionerzy, ale imigranci z dotkniętych jakimś nieszczęściem krajów - Etiopii, Sudanu, Somalii. Taki też jest profil etniczny uczniów.
Ramadan skończył się już ponad 2 miesiące temu, ale na dziedzińcu szkolnym nadal są dekoracje.
W czwartki, po lekcjach, na dziedzińcu szkolnym instalują się stoiska z jedzeniem - sausages (przyzwoitość zabrania mi nazwania tego parówkami), pancakes (naleśniki - zastrzeżenie jak w poprzednim przypadku), ciasteczka, galaretki.
Jednak jest też coś dla dorosłych - ta pani, po prawej stronie, w kraciastej chuście, sprzedaje kawę domowej roboty.
Mając przed sobą jazdę samochodem w tłoku połączoną z ożywiona konwersacją z wnukiem - kupiłem.
Niewielki kubek, pani chciała mi posłodzić, ale odmówiłem. Ledwie zanurzyłem wargi a zmieniłem zdanie. Posłodziłem, dwie czubate łyżeczki.
To była kawa... jakby to określić? Włoskie espresso to przy niej kawa zbożowa..
Nigdy w życiu nie próbowałem narkotyków więc to był mój pierwszy raz.
Chciałem spytać autorkę w jaki sposób ją przyrządza, ale była zbyt zajęta. Jej koleżanka wyjaśniła mi tylko, że to kawa etiopska.
Etiopia - wszak to ojczyzna kawy.
Przypomnę historię - około Roku Pańskiego 700, a może 850, etiopski pasterz kóz - Kaldi - zauważył, że kozy chętnie jedzą owoce z pobliskich drzew a następnie tańczą - KLIK.
W XV wieku kawa dotarła na Półwysep Arabski. Nieco później do Turcji a później na znane nam tereny.
Kawa etiopska, czyli arabica. Taką właśnie pijałem podczas pobytu w Kuwejcie. Zawsze obficie pocukrzoną, nigdy z mlekiem.
Ta jednak miała jakieś bardzo pikantne dodatki. Za tydzień przyjdę do szkoły wcześniej, żeby mieć czas porozmawiać z panią kawiarką.
U mnie godzina 21:15, czyli kawę piłem 6 godzin temu.
Co tu robić przez całą noc kiedy zupełnie nie chce mi się spać?
Gdyby nie bóle w krzyżu, to tańczyłbym jak te kozy.
Aktualizacja.
Minął tydzień. Rozmawiałem z panią kawiarką.
Otóż kupuje ona "green coffee" czyli ziarna kawy i sama je wypala.
Dodatki - imbir.
No tak, jak mi powiedziała to wyraźnie go czuję.
Subscribe to:
Posts (Atom)