Ostatnio nic sie u mnie nie dzieje.
Młodsze wnuczęta wyjechały na szkolne ferie. Imprezy kulturalne też się jakoś rozeszły po kalendarzu.
Książki... w tym roku nie trafiła mi się żadna ciekawa książka.
O czym tu pisać?
Zawsze pozostają wspomnienia, ale potrzebny jest jakiś bodziec żeby je przywołać do życia.
Tym razem dostarczyła mi go Ardiola pytając blogerów czy mają jakieś wrażenia z pobytu w (a może na) Słowacji - KLIK.
Mam! Bardzo dziękuję za inspirację.
W drugiej połowie lat 70-tych pracowałem w świetnym zespole, świetnym zarówno zawodowo jak i towarzysko. Częścią tej drugiej świetności były wspólne wyjazdy na narty.
Oczywiście Zakopane i potworne kolejki do wyciągów. Ktoś wspomniał, że na Słowacji jest dużo lepiej więc spróbowaliśmy.
Rewelacja.
Smokovec - na głównej ulicy było centrum zakwaterowania, tam można było sobie wybrać odpowiednią kwaterę i hajda na deski - Łomnica, Szczyrbskie Pleso - bajka!
20 lat później - rok 1998 - akurat odżyła moja pasja narciarska - tym razem narciarstwo biegowe. Wybrałem się na 3 maratony narciarskie do Europy, w tym maraton (50 km) Bela Stopa w Kremnicy na/w Słowacji.
Wysłałem zgłoszenie i poprosiłem organizatorów o załatwienie mi noclegów - brak odpowiedzi.
Luty 1998 - przejście graniczne na Łysej Polanie.
Po drodze przejechałem przez Zakopane - niesamowicie zatłoczone, zaniedbane.
Autobusem dojechałem do przejścia granicznego - gdzie jest przystanek autobusu do Smokowca?
- O tam, jakieś 200m stąd.
- Może macie tu państwo ich rozkład jazdy?
- Nie mamy, pewnie jest na przystanku.
Przekroczyłem granicę, pomaszerowałem do przystanku i dowiedziałem się, że autobus będzie... za 3 godziny.
Wróciłem więc na przejście graniczne żeby upolować wcześniejsze połączenie...
Nadjechało za kilkanaście minut - autobus z wycieczką szkolną.
Rzuciłem się w ich stronę...
- Stój! Stój! Przekracza pan granicę państwową! Straż!!!
Zatrzymałem się, głosowo przekroczyłem granicę i uzgodniłem, że mnie zabiorą.
Zabrali i jeszcze po drodze zwiedziliśmy piękne jaskinie - Jaskinia Bielska.
Wreszcie stacja autobusowa w Smokowcu - uczniowie popędzili do kiosków ze słodyczami i napojami, ja narzuciłem na siebie dwa plecaki, torba z nartami w dłoni i ruszyłem na baardzo strome i długie schody.
Rzeczywiście długie, opuściłem głowę i maszerowałem powoli.
- Pane Polak, czy pan ma kwatire w Smokowcu? - zachrypiało mi coś do ucha.
Podniosłem głowę - tuż przy mnie stała kobieta w czarnym ubraniu, poczułem zapach alkoholu.
O, nie - toż to jakaś czarownica, przypomniał mi się film Czerwona Oberża, w którym gospodarze mordowali swoich gości.
- Nie, bardzo dziękuję, ja mam noclegi załatwione przez centrum zakwaterowania. Dziękuję.
Spuściłem głowę i kontynuowałem wspinaczkę, ale głos zachrypiał na nowo...
- Pane Polak, centrum zakwaterowania już ne ma, a ja mam dla pana kwatire!
I dużo głośniej...
- Stefan! Stefan! Mam Polaka na kwatire!!!
Podniosłem głowę - na szczycie schodów stał rozkraczony mężczyzna z groźną miną.
Rozważyłem możliwe opcje - wycofać się na dworzec autobusowy i wrócić do Zakopanego?
Raz kozie śmierć - ruszyłem do przodu.
Na szczycie schodów czekał na mnie Stefan a za nim kelner z tacą, na której stały kieliszki z Becherovką.
- A kieliszek dla mnie? - zachrypiała pani w czarnym stroju.
Stefan kiwnął do kelnera z aprobatą, wypiliśmy.
- Musimy trochę poczekać bo czekam tu na Ukrainkę, która jest tu z synem na nartach.
Stefan złapał moje bagaże...
- A co te narty takie lekkie? - zapytał ze zdumieniem.
- Bo to biegówki - odpowiedziałem.
- Biegówki? W życiu nie spotkałem Polaka, który jeździ na biegówkach.
Stefan zaczął mi opowiadać o warunkach noclegu i atrakcjach w okolicy...
- Ta Ukrainka, na którą czekamy... piękna kobieta, ale nie trać na nią czasu... u nich moralność jeszcze stara, nie to co w Europie.
Rzeczywiście była piękna, ale posłuchałem rady, rozpakowałem się i poszedłem na obiad do jakiejś restauracji w pobliżu.
Po powrocie zacząłem szykować się do snu, ale puk-puk - Stefan, w ręku trzymał torbę, w której coś brzęczało.
Poprosiłem go do stołu, otworzył dwie butelki piwa Smadny Mnich...
- Lech, ty jeździsz na biegówkach?
- Tak, za dwa dni pojadę do Kremnicy na maraton Bela Stopa.
Stefan kiwnął z aprobatą głową, pociągnęliśmy z butelek.
- Lech, a ty znasz takie nazwisko - Jernberg?
- Czy znam? Co za pytanie! Sixten Jernberg - złoty medal olimpijski na 50 km w Cortinie i w Innsbrucku...
- Lech, Lech - przerwał mi Stefan - a czy ty wiesz, że ja się ścigałem z Jernbergiem w Innsbrucku? I o mało co nie wygrałem?
Zamurowało mnie....
Stefan otworzył kolejne butelki Smadnego Mnicha i zaczął swoją opowieść.
- Lech, rok 1964, ty wiesz jak to było.... zakwalifikowałem się do reprezentacji Czechosłowacji, wyjazd do kapitalistycznego kraju. Reprezentacji towarzyszyło kilku oficerów politycznych, którzy codziennie przypominali o grożących nam niebezpieczeństwach...
Kapitaliści... wyjątkowo podstępne bestie, uważajcie, z nikim nie rozmawiajcie, nie oddalajcie się od drużyny, nie przyjmujcie napojów, słodyczy itp. Oni mogą was otruć albo porwać a najpewniej jedno i drugie.
Dzień przed zawodami - wylosowałem numer o jeden niższy od Jernberga.
- Stefan - instruował mnie trener - to ogromna szansa, nie daj mu się przegonić... no, na to nie masz szans, ale jak cię nawet przegoni, to trzymaj się za nim i masz pewne miejsce w pierwszej szóstce, a może i medal.
Dzień wyścigu - piękna pogoda, doskonale posmarowane narty. Start!
Biegło mi się doskonale... zaliczałem kolejne pętle, 40 km a ja wciąż przed Jernbergiem....
I właśnie wtedy.... usłyszałem jakiś warkot nad głową, spojrzałem... prosto na mnie leciał helikopter!?
Przypomniały mi się te wszystkie historie o porwaniu i zamurowało mnie, nie mogłem ruszyć ręką ani nogą.... i właśnie wtedy minął mnie Sixten Jernberg, ten helikopter to telewizja, filmowali jego bieg.
Ruszyłem na trasę, ale ten szok i ta frustracja zabrały mi całą energię. Bieg ukończyłem poza pierwszą dziesiątką.
Stefan otworzył kolejne butelki i pociągaliśmy z nich pogrążeni w smutku.
Następny dzień - narciarski raj - wypożyczyłem narty zjazdowe i przypomniałem sobie trasy sprzed 20 lat. Były równie piękne.
Kupiłem 6 butelek Smadnego Mnicha i zaprosiłem Stefana na wieczorną pogawędkę.
Pochwaliłem Słowację za postępy polityczne i ekonomiczne. Stefan skrzywił się...
- Komuniści dalej tu rządzą.
- Jak to?
- A tak, ja chciałem wykupić spory dom i założyć tam hotel i już 2 lata nie mogę załatwić pozwolenia. Mój brat ma tu kilka wyciągów, ale ostatnio ma konkurenta, to za komuny był pierwszy sekretarz w Smokovcu, stare układy nadal działają i blokuje dalsze zakupy mojego brata.
Pokręciłem głową z niedowierzaniem - okropne, Stefan, wypijmy za sprawiedliwość - przecież to ty powinieneś prowadzić najlepszy hotel w Smokovcu a twój brat zarządzać wszystkimi wyciągami.
Pociągnęliśmy z butelek do dna.
Następnego dnia wsiadłem do pociągu do Kremnicy, jechało wielu narciarzy, spytałem ich o noclegi.
- Jak nie załatwiłeś sobie hotelu to cię umieszczą w szkole.
To mi się nie podobało. Cztery lata wcześniej odwiedziłem takie noclegowisko w Niemczech - polowe łóżka w sali gimnastycznej, kilka osób próbowało spać, niektórzy coś tam jedli, większość porównywała ostatnie zakupy.
O nie, tylko nie to!
Zdenerwowany dotarłem do biura zawodów.
- Dostaliście mój list?
- Dostaliśmy.
- Dlaczego nie odpisaliście? Co z moim noclegiem.
- Nie odpisaliśmy... przecież wiadomo, że i tak musisz do nas przyjść, no to po co? Noclegi, tu jest starszy facet, który spędził wiele lat w Australii, on cię chętnie przenocuje, będziecie mieli wiele tematów do rozmowy... ewentualnie możesz nocować w szkole.
- W sali gimnastycznej z tłumem ludzi?
- Nie, w szkolnym internacie, teraz właśnie są ferie zimowe, możesz dostać osobny pokój.
Ulga... rozpakowałem się, pospacerowałem po Kremnicy, wdrapałem się na zamkową wieżę, wstąpiłem do restauracji na kolację.
Na głównych ulicach miasta były zainstalowane głośniki, które cały dzień przekazywały program słowackiego radia... chyba pozostałość komuny.
Wyścig narciarski - wyjątkowo bezbarwny, marna pogoda, spore zamieszanie na starcie, trasa w lesie a więc brak przestrzeni i widoków.
Poniżej zdjęcie po wyścigu...
Wróciłem do "mojej" szkoły a tu drzwi zamknięte. Na szczęście na tablicy informacyjnej był telefon dyrektora - zadzwoniłem.
- O, to pan jeszcze nie zabrał swoich rzeczy... a dzisiaj już wracają uczniowie. Zaraz wyślę dozorcę żeby pana wpuścił, pana rzeczy zostały pewnie przeniesione do kotłowni.
Tak właśnie było. Miałem jeszcze trochę czasu do odjazdu autobusu więc zrzuciłem ubranie i poszedłem do łazienki wziąć prysznic.
Gdy wyszedłem zauważyłem spore zamieszanie - w hallu stało kilka osób - przestraszona uczennica i dwie panie, chyba nauczycielki. Rozmawiały z kimś przez telefon...
- Bardzo niejasna sytuacja... męskie ubrania rozrzucone po podłodze, właściciela nie ma, czy mamy wezwać policję?
Ujawniłem się i sprawa zakończyła się pomyślnie :)
P.S.
Kilka lat później, gdy była już Wikipedia, sprawdziłem jak to było w tym Innsbrucku...
Jest! Stefan Harvan - 22 miejsce, 16 minut za Jernbergiem...
Strona nie podaje numerów startowych - KLIK.
Przypomniało mi się powiedzenia Marka Twaina - to nie jest takie ważne czy opowiadanie jest prawdziwe, ważne żeby było ciekawe.
- Sixten Jernberg - KLIK.
- Maraton Bela Stopa - KLIK.
No comments:
Post a Comment