Kilka dni temu, podczas regularnego marszu z kijkami, minąłem starszego pana, który zdmuchiwał liście z podjazdu do garażu.
- Czy zauważyłeś, że nie ma śniegu? - zapytał życzliwie.
- Zauważyłem, właśnie dlatego tak chodzę, to przywołuje śnieg.
Przystanąłem aby nabrać tchu, obaj spojrzeliśmy na siebie taksując swoją sprawność fizyczną.
- Ile masz lat?
Zaskoczyło mnie to trochę. Nawet podczas starań o pracę nikt nie ośmielił się zadać mi takiego pytania. Jednak przekroczyłem już barierę wstydliwości więc odpowiedziałem szczerze.
Mój rozmówca kiwnął głową z aprobatą.
- Ja mam 88 - wyznał (chyba z dumą).
Pospieszyłem z gratulacjami a to sprowokowało kolejne pytanie:
- Skąd jesteś?
- Z Polski.
- O, z Polski, a wiesz, że ja byłem w Polsce w 1955 roku?
- Oo, byłeś na Międzynarodowym Festiwalu Młodzieży? -- KLIK.
To skojarzenie najwyraźniej zaskoczyło mojego rozmówcę.
- Jak masz na imię?
- Lek.
- Malcolm. Tak, pojechalem z delegacją związku młodych australijskich komunistów.
- Byłeś komunistą?
- Mój ojciec był to i ja byłem, ale szybko zorientowałem się, że to głupota. Mieszkasz w okolicy?
- Oczywiście, przecież doszedłem tu na piechotę.
- Podaj mi może swój adres, to kiedyś wpadnę pogadać.
To bardzo mnie zaskoczyło, jedyne wytłumaczenie, to komunistyczna tradycja w tej rodzinie.
Szybko otaksowałem spojrzeniem mojego rozmówcę i jego posiadłość i uznawszy, że on ma więcej do stracenia, podałem.
- Podaj mi numer komórki - dodałem - to ja podam ci swój, to zadzwonisz przed przyjściem, będziemy mogli przekąsiś coś stosownego.
- Nie, nie będę nic jadł - zażegnał się Malcolm, ale podał numer telefonu a ja do niego zadzwoniłem żeby miał link.
- Pamiętam, w Polsce jedliśmy takie pyszne kiełbaski, prosto z ogniska - rozmarzył się.
Zakończyłem rozmowę bo słońce paliło i zaczęło mnie boleć w krzyżu.
W domu ostrzegłem żonę, że pewnie jutro bedziemy mieli niespodziewanego gościa, a tu polskie delikatesy mają przerwę świąteczną.
Jednak minęły dwa dni i cisza.
P.S1. Zaskoczenie bezpośrednioscią Malcolma.
Mocno odczuwam w Australii angielską dewizę - my home is my castle. Można z kimś wypić sporo piwa a nie mieć szansy odwiedzić go w domu.
Dobrym przykładem jest moja grupka działaczy charytatywnych pod znakiem Św Wincentego.
Co miesiąc mamy spotkania. Przez długi czas odbywały się w mieszkaniu rodowitej Australijki, ale myślę, że powodem był fakt, że ona ma trudności z poruszaniem się i te spotkania to jej jedyny kontakt z grupą.
Gdy kiedyś musiała odwołać spotkanie w swoim domu, nie miałem wątpliwości, że odbędzie się u nas.
Na marginesie wspomnę, że takie spotkanie nie wymaga żadnych wysiłków. Tylko dzbanek z wodą i szklanki.
Kiedyś jednak, gdy spotkanie miało się odbyć u nas, niespodziewanie wyskoczyła nam opieka nad wnuczką w jej domu. Powiadomiłem więc grupkę, że nie będę mógł uczestniczyć w spotkaniu, ale zostawię klucz pod słomianką i mogą skorzystać z naszego domu, rozkład znają.
Do spotkania było jeszcze dwa dni, ale nikomu nie przyszło do głowy żeby zaproponować swoje mieszkanie.
Od tego czasu minęło kilka lat. Przez ten czas przybyła jedna osoba chętna do udostępniania mieszkania - Hindus.
Malcolm wyznał, że jego żona pochodzi z Grecji, to może coś tłumaczy.
P.S2. Festiwal Młodzieży i Studentów 1955 - 65 lat minęło, obalono komunizm, zapanowała wolność. Na zlinkowanej kronice tańczą Syryjczycy, Sudańczycy. Teraz też możemy ich zobaczyć - w obozach dla uchodźców i nikt ich nie zaprosi do swojego kraju z własnej woli.
Jeśli ta angielska dewiza o twierdzy nie jest zbyt rygorystyczna, jestem za. Mieszkałem dwadzieścia lat na polskiej wsi, gdzie stosowano „Gość w doma, Bóg w doma”. Wszyscy czuli się bogami i przychodzili kiedy tylko im się żywnie podobało. Czasami to było mocno krępujące, choć trzeba przyznać, stosunki na tej wsi, a w mieście – to niebo a ziemia (w tej kolejności)
ReplyDeleteZasadniczo angielska twierdza mi nie przeszkadza, raczej mnie śmieszy.
DeletePróbowałem sobie przypomnieć jak to było w Polsce podczas mojego dzieciństwa. Nie było telefonów, jednak musiały się zdarzać nieoczekiwane wizyty, ale złych wspomnień nie mam.
U mnie, w USA, jest podobnie - nie ma przesiadywania w czyims domu, wpadania kiedy sie chce. Postepuja tak bardzo zaprzyjaznieni lub rodzina ale sasiedzi czy zwykli znajomi nie. Dzwoni sie, uprzedza, uzgadnia.
ReplyDeleteMoich sasiadow znam tylko z widzenia, rozmawiamy gdy sie spotkamy krecac sie kolo domu lub w czasie spaceru. Kazdy jest mily i przyjazny ale to takie na odleglosc. Gdy jest potrzeba by sasiada odwiedzic choc to przesadne okreslenie a czesto sie dzialo w czasie pandemicznych zamkniec, to pukal czy dzwonil do drzwi pytajac czy moze w czyms pomoc i zeby zawiadomic jesli, nawet podawali numery telefonow ale to wszystko. Mam dwie sasiadki z ktorymi sie "odwiedzam" - jedna wpada przyniesc mi warzywa ze swego ogrodu albo bozenarodzeniowy prezencik, ja do niej podobnie - a polega na tym ze rozmawiamy pod drzwiami albo w przedpokoju. Inna odwiedzam gdy tu wpadnie, bo ma trzy domy , kazdy w innym stanie ale na stale mieszka we florydzkim. Wiec gdy jest tutaj, dwa razy w roku na pare dni, ide ja przywitac albo sama dzwoni mowiac ze jest - i umawiamy sie na wspolny lunch gdzies w miescie.
Mnie to nawet odpowiada ten zwyczaj, nie jestem zbyt towarzyska i plotkujaca, a nie przeszkadza ze wiem iz w razie czego moge prosic o pomoc - bo bylo tak ze maz pracowal w innym stanie i mieszkalam sama.
Natomiast ze wstydem dodam ze jesli sa tacy natretni i chetni do spotkan to Polacy ale wiem iz istnieja narodowosci posiadajace ceche i potrzebe spotkan, np Wlosi, Meksykanie, Rosjanie.
W Niemczech powiedzenie o twierdzy ma się bardzo dobrze. Podczas 16 lat pobytu tutaj byłem zaledwie w kilku niemieckich domach. Tym bardziej trudno o to w porozrzucanych po górach szwarcwaldzkich gospodarstwach. Chętnie natomiast spotykają się w swoich ferajnach, których nawet po wioskach są dziesiątki. Swoje mają miłośnicy wędrówek, narciarze, hodowcy ptaków, strażacy-ochotnicy i oczywiście tzw Narrenzunfty, czyli kluby karnałowe. Każda ferajna ma swoją siedzibę, która zwykle wygląda jak knajpa z barem i stolikami, coś na kształt angielskich klubów (oczywiscie o ...niższym standardzie;-). To tam odbywają się cotygodniowe spotkania, które zwykle okropnie się przeciągają do późnych godzin nocnych. W Szwarcwaldzie ludzie spotykają się też w swoich ulubionych restauracjach, schroniskach górskich, czy barach. Wielu ludzi ma tu „swoje” stoliki (Stammkunde-Tisch), gdzie przesiadują po pracy. Oczywiście teraz w czasie pandemii i godziny policyjnej to całe życie towarzyskie umarło...
ReplyDelete@Serpentyna @Ceramik -
ReplyDeleteBardzo dziękuję za przegląd sytuacji miedzynarodowej.
Zasadniczo nam odpowiada pewien dystans , czasem jednak wychodzi to nienaturalnie - gdy gospodarz przedłuża czas wizyty na progu i zaczynają boleć nogi.
Odwrotna strona medalu, to goście, którzy wchodzą, ale upierają się żeby zdjąć buty przed wejściem, albo odwrotnie, nie zdejmują czapki, nawet przy posiłku.
Jak widać nasza chata, niby gościnna, ale rygory okrutne.
Pozdrawiam.