Był już wpis o tym tytule na tym blogu - KLIK .
Tamtym razem liczyłem ludzi, tym razem to co naprawdę ważne - pieniądze.
Oczywiście nie liczylem w niedzielę tylko dzisiaj, w poniedziałek.
Dotacje zebrane w poprzednim tygodniu na tacę w moim parafialnym kościele.
Tydzień obfitował w wydarzenia więc i plon był bogaty.
Nie wdając się w szczegóły powiem tylko, że torby z monetami były trudne do uniesienia.
Pojechaliśmy (liczników jest trzech) do najbliższego banku a tam, niespodzianka, zamknięty do końca tygodnia.
Pojechaliśmy do sąsiedniej, poważniejszej dzielnicy. Bank otwarty, klientów niewielu, podbiegł do nas bardzo uprzejmy pan - w czym mogę pomóc?
Przyznam, że nieco mnie zaskoczył gdyż w dłoni trzymał plastikowy kubek z kawą. To nie jest bankowy standard obsługi, ale z drugiej strony co tu mówić o standardach kiedy banki starają się całkowicie wyeliminować ludzką obsługę.
Wyjaśniliśmy, że pieniądze są zapakowane w specjalne bankowe torby, towarzyszy im pełna dokumentacja, w naszym lokalnym banku po prostu wrzucamy je do specjanego zsypu.
- U nas nie ma takiego zsypu, jest bardziej uniwersalna maszyna.
Podeszliśmy, maszyna odmówiła współpracy.
- Zaraz wyjaśnię - bankowiec gdzieś pobiegł.
Po jego powrocie też nie osiągnęliśmy sukcesu.
- Dajcie mi te torby, ja to załatwię w biurze - powiedział bankowiec. Złapał torby, aż jeknął z wysiłku i zniknął.
Postaliśmy chwilę nieco zdezorientowani, wreszcie podsumowałem sytuację:
- Alan, myśmy dali ponad $3,000 przypadkowej osobie spotkanej w banku.
I poszlismy na kawę.
Życzę Państwu nadziei na najlepsze.
Monday, December 30, 2019
Friday, December 27, 2019
Świąteczne migawki
Świąteczne prezenty...
Od wnuczki, która pasjonuje się rękodziełem
Rozejrzałem się dookoła. Z oddali przyglądał nam się mieszkaniec tych terenów - królik.
Po kolejnej sesji przy stole ruszyliśmy w podróż powrotną. W czasie gdy myśmy biesiadowali ktoś pracował.
Plony trwających tu obecnie sianokosów.
Dziękuję wam bezimienni karmiciele i towarzyskie zwierzęta za beztroskie dni.
Od wnuczki, która pasjonuje się rękodziełem
Od wnuka, który interesuje się przyrodą
Od drugiego wnuka otrzymaliśmy powieść opartą na biblijnych motywach, to na później.
Póki co ruszyliśmy w drogę.
Aparat fotograficzny skłamał. Tam nie było żadnego błękitu, tylko szare, zadymione niebo.
Dopiero gdy zjechaliśmy z szosy aparat zarejestrował rzeczywistość.
Nię będę opisywał czasu spędzonego przy stole choć było go sporo. Natomiast w drugi dzień Świąt, dość wcześnie rano wyszedłem przed dom. Było chłodno więc założyłem kurtkę.
Czerwoną kurtkę.
I już po chwili dołączył do mnie towarzysz w dokładnie takich samych barwach.
Rozejrzałem się dookoła. Z oddali przyglądał nam się mieszkaniec tych terenów - królik.
Po kolejnej sesji przy stole ruszyliśmy w podróż powrotną. W czasie gdy myśmy biesiadowali ktoś pracował.
Plony trwających tu obecnie sianokosów.
Dziękuję wam bezimienni karmiciele i towarzyskie zwierzęta za beztroskie dni.
Monday, December 23, 2019
Zza mgły
Znajomi w swoich listach pytają czy dotknęły nas w jakis sposób pożary, które pustoszą Australię.
Rzeczywiście pustoszą, nigdy jeszcze nie było tylu pożarów w ostatnich miesiącach roku.
W tym otoczeniu Melbourne wydaje się być oazą.
Pierwsze 10 dni grudnia były najchłodniesze w meteorologicznej historii miasta. Jak dotąd mieliśmy tylko 3 upalne dni. Najgorętszy w ostatni piątek, 43C, ale już przed północą temperatura zaczęła się obniżać i następnego dnia było 21C i tak będzie aż do soboty.
Dzisiaj wstałem dość rano, wyszedłem na dwór, i poczułem szczypanie w oczach, krajobraz mocno zamglony. Najbliższe pożary są około 400 km stąd, ale jednak dają o sobie znać.
A więc, zanim się rozpłaczę, życzę swoim Czytelni(cz)kom radosnego okresu świątecznego
oraz przyjaznych układów ze soba i z otoczeniem w Nowym Roku.
Rzeczywiście pustoszą, nigdy jeszcze nie było tylu pożarów w ostatnich miesiącach roku.
W tym otoczeniu Melbourne wydaje się być oazą.
Pierwsze 10 dni grudnia były najchłodniesze w meteorologicznej historii miasta. Jak dotąd mieliśmy tylko 3 upalne dni. Najgorętszy w ostatni piątek, 43C, ale już przed północą temperatura zaczęła się obniżać i następnego dnia było 21C i tak będzie aż do soboty.
Dzisiaj wstałem dość rano, wyszedłem na dwór, i poczułem szczypanie w oczach, krajobraz mocno zamglony. Najbliższe pożary są około 400 km stąd, ale jednak dają o sobie znać.
A więc, zanim się rozpłaczę, życzę swoim Czytelni(cz)kom radosnego okresu świątecznego
oraz przyjaznych układów ze soba i z otoczeniem w Nowym Roku.
Wednesday, December 18, 2019
Paczki świąteczne
Święta za pasem więc nasz oddział St Vincent de Paul Society roznosi paczki świąteczne dla naszych regularnych klientów.
Zawartość paczek - hmmmm.... powiem tylko, że menu układał tradycyjny Australijczyk a więc ja nie tknąłbym większości produktów. Tylko czekam aż ktoś zaskarży nas za zrujnowanie zdrowia.
Sporą część produktów dostarczają nasi parafianie (według podanej listy). Kiedyś wystarczało to na wszystkie paczki. Pomagał mi wtedy mój 11-letni wnuk.
Teraz musimy sporo dokupować.
Nie o tym chciałem jednak napisać.
Po posortowaniu produktów, dokupieniu brakujących, zapakowaniu paczek, ruszyliśmy w drogę.
Paczki rozwożą dwuosobowe osoby. Przynajmniej jedna osoba, to członek naszego oddziału. Towarzyszyła mi młoda pani, z pochodzenia Chinka, z dwoma synami, 6 i 8 lat.
Po pierwsze, zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie.
Poza tym, że była młoda i piękna, gdy zwracała się do synów była w tym jakaś, jakby tu powiedzieć... jakaś przedwojenna klasa.
Po drugie, w miarę postępu akcji moja towarzyszka zachowywała klasę, natomiast jej synów ogarniał coraz większy strach.
Gdy odwiedzam regularnie tych ludzi jakoś nie zwracam dużej uwagi na ich wygląd. Inna rzecz, że niektórych nie odwiedzałem kilka lat.
Teraz spojrzałem na nich z perspektywy osoby z zewnątrz.
Odwiedziliśmy 11 osób. Conajmniej 6 z nich prezentowało się fatalnie. Nie chodzi mi o naturalny proces starzenia się, oni wyglądali jak ludzie z marginesu społecznego - zaostrzyły im się rysy, skołtuniły włosy, ochrypły głosy. Do tego jakaś nerwowość lub nachalność w mówieniu.
W jednym przypadku drzwi otworzyła nam córka klientki, jakieś 12 lat, bardzo ładna i dobrze ułożona panienka. Zawołała matkę i... nie potrafię opisać - tragedia.
Zaś końcowa wizyta - klientki nie było w domu. Zadzwoniłem do niej po instrukcję.
- Mój syn (17 lat) powinien być, ale pewnie nie słyszy waszego stukania. Poczekajcie, zadzwonię do niego to wam otworzy.
Za kilka minut w drzwiach ukazał się syn.
Tym razem i ja się przestraszyłem.
Ostatni raz widziałem go ponad 4 lata temu. Normalny chłopak. Matka wspominała wtedy o jego szkole, kolegach, że rodzice kolegi zaprosili go na weekend.
A wczoraj - moja pierwsza reakcja była - ten chłopak jest na środkach odurzających. Znowu nie potrafię opisać.
I do tego ta myśl: czy dziewczynka, którą przed chwilą odwiedzilismy bedzie za 4 lata wyglądać tak samo?
Zawartość paczek - hmmmm.... powiem tylko, że menu układał tradycyjny Australijczyk a więc ja nie tknąłbym większości produktów. Tylko czekam aż ktoś zaskarży nas za zrujnowanie zdrowia.
Sporą część produktów dostarczają nasi parafianie (według podanej listy). Kiedyś wystarczało to na wszystkie paczki. Pomagał mi wtedy mój 11-letni wnuk.
Teraz musimy sporo dokupować.
Nie o tym chciałem jednak napisać.
Po posortowaniu produktów, dokupieniu brakujących, zapakowaniu paczek, ruszyliśmy w drogę.
Paczki rozwożą dwuosobowe osoby. Przynajmniej jedna osoba, to członek naszego oddziału. Towarzyszyła mi młoda pani, z pochodzenia Chinka, z dwoma synami, 6 i 8 lat.
Po pierwsze, zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie.
Poza tym, że była młoda i piękna, gdy zwracała się do synów była w tym jakaś, jakby tu powiedzieć... jakaś przedwojenna klasa.
Po drugie, w miarę postępu akcji moja towarzyszka zachowywała klasę, natomiast jej synów ogarniał coraz większy strach.
Gdy odwiedzam regularnie tych ludzi jakoś nie zwracam dużej uwagi na ich wygląd. Inna rzecz, że niektórych nie odwiedzałem kilka lat.
Teraz spojrzałem na nich z perspektywy osoby z zewnątrz.
Odwiedziliśmy 11 osób. Conajmniej 6 z nich prezentowało się fatalnie. Nie chodzi mi o naturalny proces starzenia się, oni wyglądali jak ludzie z marginesu społecznego - zaostrzyły im się rysy, skołtuniły włosy, ochrypły głosy. Do tego jakaś nerwowość lub nachalność w mówieniu.
W jednym przypadku drzwi otworzyła nam córka klientki, jakieś 12 lat, bardzo ładna i dobrze ułożona panienka. Zawołała matkę i... nie potrafię opisać - tragedia.
Zaś końcowa wizyta - klientki nie było w domu. Zadzwoniłem do niej po instrukcję.
- Mój syn (17 lat) powinien być, ale pewnie nie słyszy waszego stukania. Poczekajcie, zadzwonię do niego to wam otworzy.
Za kilka minut w drzwiach ukazał się syn.
Tym razem i ja się przestraszyłem.
Ostatni raz widziałem go ponad 4 lata temu. Normalny chłopak. Matka wspominała wtedy o jego szkole, kolegach, że rodzice kolegi zaprosili go na weekend.
A wczoraj - moja pierwsza reakcja była - ten chłopak jest na środkach odurzających. Znowu nie potrafię opisać.
I do tego ta myśl: czy dziewczynka, którą przed chwilą odwiedzilismy bedzie za 4 lata wyglądać tak samo?
Sunday, December 15, 2019
Niedzielna obserwacja - Krysmasowy Koszmar
Jak to dobrze, że w tym przypadku, fonetyczna pisownia słowa Christmas nie powinna kojarzyć się z Bożym Narodzeniem.
Bo nie powinna.
Kilka dni temu, na pobliskiej ulicy, zauważyłem taką dekorację...
Nie wiem, ale moja pierwsza myśl była - gdyby Józef i Maria zobaczyli takie zgromadzenie, udaliby się w inne miejsce.
Bo nie powinna.
Kilka dni temu, na pobliskiej ulicy, zauważyłem taką dekorację...
Nie wiem, ale moja pierwsza myśl była - gdyby Józef i Maria zobaczyli takie zgromadzenie, udaliby się w inne miejsce.
Thursday, December 12, 2019
Graffiti
Wpadłem w wir przedświątecznych spotkań towarzyskich. Dzisiaj w południe było kolejne, z dawnymi kolegami z dawnej pracy. W centrum miasta więc pojechałem koleją miejską.
Przy stacji - graffiti.
Aż podskoczyłem - to ja!
Dla niepoznaki artysta dodał kapelusz i zamienił książkę na gazetę.
Przy stacji - graffiti.
Aż podskoczyłem - to ja!
Dla niepoznaki artysta dodał kapelusz i zamienił książkę na gazetę.
Monday, December 9, 2019
Niedzielna obserwacja - bóg i mamona
Niedzielne czytania liturgiczne wprowadziły mnie w poważne rozterki. Już myślałem, że wpisu nie będzie, ale jednak coś przyszło mi do głowy.
Dzisiaj, jak to w poniedziałek, razem z innym parafianinem liczymy wartość datków na tacę i wpłacamy to do banku.
Do banku jedziemy samochodem mojego wspólnika w liczeniu.
- Popatrz zwolniło się miejsce na parkingu. Ręka Boża - zauważył wspólnik i zgrabnie zaparkował tuż przed drzwiami banku.
Przypomniało mi to anegdotę opowiadaną w naszym kościele w ramach kazania.
Wielki transatlantyk zderzył sie z górą lodową i tonie.
Oczywiście okazało się, że dla pasażerów trzeciej klasy nie wystarczy miejsca w łodziach ratunkowych.
Kapitan informuje ich o sytuacji i powiadamia, że mają jeszcze około godziny życia.
- Czy na statku jest ksiądz? - wołają pasażerowie.
Okazuje się że jest.
- Proszę odprawić dla nas mszę, zakończymy życie w godny sposób.
Ksiądz przygotowuje się do mszy, ale przerywa mu kapitan,
- Przepraszam, ale nasze obliczenia były błędne. Statek zatonie za kilka minut, nie wystarzy czasu na całą mszę. Może ksiądz wybierze jakiś najbardziej istotny fragment.
Ksiądz zastanawia się chwilę i ogłasza wiernym:
- Zacznijmy mszę od zbiórki na tacę.
Mój 8-letni wnuk kręcił głową z niezadowoleniem.
- Po co pieniądze skoro wszystko utonie?
Po komentarzu przy parkowaniu pomyślałem, że gdy w grę wchodzą pieniądze, ręka boża działa bezbłednie.
Dzisiaj, jak to w poniedziałek, razem z innym parafianinem liczymy wartość datków na tacę i wpłacamy to do banku.
Do banku jedziemy samochodem mojego wspólnika w liczeniu.
- Popatrz zwolniło się miejsce na parkingu. Ręka Boża - zauważył wspólnik i zgrabnie zaparkował tuż przed drzwiami banku.
Przypomniało mi to anegdotę opowiadaną w naszym kościele w ramach kazania.
Wielki transatlantyk zderzył sie z górą lodową i tonie.
Oczywiście okazało się, że dla pasażerów trzeciej klasy nie wystarczy miejsca w łodziach ratunkowych.
Kapitan informuje ich o sytuacji i powiadamia, że mają jeszcze około godziny życia.
- Czy na statku jest ksiądz? - wołają pasażerowie.
Okazuje się że jest.
- Proszę odprawić dla nas mszę, zakończymy życie w godny sposób.
Ksiądz przygotowuje się do mszy, ale przerywa mu kapitan,
- Przepraszam, ale nasze obliczenia były błędne. Statek zatonie za kilka minut, nie wystarzy czasu na całą mszę. Może ksiądz wybierze jakiś najbardziej istotny fragment.
Ksiądz zastanawia się chwilę i ogłasza wiernym:
- Zacznijmy mszę od zbiórki na tacę.
Mój 8-letni wnuk kręcił głową z niezadowoleniem.
- Po co pieniądze skoro wszystko utonie?
Po komentarzu przy parkowaniu pomyślałem, że gdy w grę wchodzą pieniądze, ręka boża działa bezbłednie.
Sunday, December 1, 2019
Niedzielne marzenie
Moja czarnopiątkowa wizyta w dzielnicy handlowej nie miała jedynie na celu postrzyżyn. Głównym celem była wizyta w bibliotece.
Zajrzałem na półki w książkami moich ulubionych anglojęzycznych autorów: Ian McEwan, Julian Barnes, Peter Carey - jedyna nieznana mi pozycja to był Daydreamer pierwszego z wyżej wymienionych.
Dygresja: jestem przekonany, że kraje anglosaskie uważają, że jeśli ktoś chce wejść na rynek książek, to powinien pisać po angielsku. Nigdzie nie napotykam informacji o książkach pisanych w innych językach.
Zastanawiam się jak to obecnie wygląda w krajach europejskich.
Do odjazdu autobusu było 7 minut więc zacząłem czytać książkę.
Zasadniczo jest to książka dla dzieci, ale w moim wieku to żadna różnica.
Pierwsze opowiadanie to historia dojazdu do szkoły.
Bohater książki - marzyciel Peter - ma 10 lat i po raz pierwszy ma zaprowadzić swoją 6-letnią siostrę, Kate, do szkoły.
Rodzice powtórzyli mu już wiele razy instrukcję: dojść na przystanek autobusowy trzymając siostrę za rękę, wsiąść do autobusu, przejechać dwa przystanki, wysiąść i dojść do szkoły.
Proste.
Peter lubi swoją siostrę więc prowadzi ją z przyjemnością. W autobusie siadają i Peter puszcza rękę Kate. I w tej chwili czuje za plecami nie miękkie oparcie siedzenia, ale twardą, zimną skałę. A przed soba widzi stado wilków. Sprawdza czy siostra jest przy nim.
Oczywiście w kieszeni ma wszystkie niezbędne rzeczy: scyzoryk i pudełko zapałek.
Szybko zbiera trochę wyschniętych liści i drobnych gałązek. Ostrożnie zapala zapałkę, liście chwytają płomień, za chwilę zapalają się gałązki. Wilki cofają się a w tle Peter zauważa, że właśnie są na przystanku koło szkoły.
Wysiada, autobus rusza.
Dopiero teraz Peter stwierdza, że nie ma koło niego siostry.
Jak szalony rzuca się w pogoń. Prawie, że łapie autobus na następnym przystanku więc goni go dalej, ale słyszy za sobą wołanie.
Odwraca głowę - to Kate - rezolutnie wysiadła i obiecuje, że jeśli Peter da jej swoją tygodniówkę, to nie powie o niczym rodzicom.
Podnoszę głowę. Mój autobus właśnie nadjeżdża.
To jest właśnie mój problem - nigdy nie dam się ponieść marzeniom w jakieś ciekawe sytuacje.
Rozglądam się po autobusie.
Z jednej strony mężczyzna, dość niechlujnie ubrany. Głowa wystrzyżona w dziwne wzory. Na głowie tatuaże. Jeden z nich to napis : good cop is a...
Ciągu dalszego nie widać i nie chcę go widzieć.
Z drugiej strony młoda, bardzo umięśniona, Murzynka.
Opuszczam wzrok gdyż wydaje mi się, że przyglądanie się tym osobom może być niewłaściwie odczytane.
Przejechaliśmy kilka przystanków gdy słyszę bardzo głośne wołanie. Wszyscy pasażerowie podnoszą głowy. To woła ten mężczyzna z tatuażami na głowie, ale chyba nikt go nie rozumie.
Woła ponownie: czy pomóc ci wysiąść!?!?
Wołanie skierowane jest do starszej pani, która szykuje się do wysiadania a ma ze sobą spory wózek z zakupami.
- Co za uczynny człowiek - uśmiecham się, widzę że inni pasażerowie też.
- Nie, nie, dziękuję bardzo - odpowiada starsza pani. Autobus staje, pani dość sprawnie wysiada, wyciąga wózek.
Kierowca zamyka drzwi, autobus rusza.
- Stój, stój!! - tym razem woła siedząca niedaleko ode mnie Murzynka.
- Ona zostawiła torbę!
Rzeczywiście. Na półce, przy miejscu gdzie siedziała starsza pani, została spora, porządna, ręczna torba.
Autobus zatrzymuje się, Murzynka chwyta torbę i wybiega.
Widzę przez okno, że stoi zdezorientowana, najwidoczniej starsza pani gdzieś zniknęła.
- Nie odjeżdżaj, czekaj na nią - wołają pasażerowie do kierowcy.
Nagle z tyłu autobusu słyszę rozpaczliwe wołanie: to była MOJA torba!
Reszta jest marzeniem.
Zajrzałem na półki w książkami moich ulubionych anglojęzycznych autorów: Ian McEwan, Julian Barnes, Peter Carey - jedyna nieznana mi pozycja to był Daydreamer pierwszego z wyżej wymienionych.
Dygresja: jestem przekonany, że kraje anglosaskie uważają, że jeśli ktoś chce wejść na rynek książek, to powinien pisać po angielsku. Nigdzie nie napotykam informacji o książkach pisanych w innych językach.
Zastanawiam się jak to obecnie wygląda w krajach europejskich.
Do odjazdu autobusu było 7 minut więc zacząłem czytać książkę.
Zasadniczo jest to książka dla dzieci, ale w moim wieku to żadna różnica.
Pierwsze opowiadanie to historia dojazdu do szkoły.
Bohater książki - marzyciel Peter - ma 10 lat i po raz pierwszy ma zaprowadzić swoją 6-letnią siostrę, Kate, do szkoły.
Rodzice powtórzyli mu już wiele razy instrukcję: dojść na przystanek autobusowy trzymając siostrę za rękę, wsiąść do autobusu, przejechać dwa przystanki, wysiąść i dojść do szkoły.
Proste.
Peter lubi swoją siostrę więc prowadzi ją z przyjemnością. W autobusie siadają i Peter puszcza rękę Kate. I w tej chwili czuje za plecami nie miękkie oparcie siedzenia, ale twardą, zimną skałę. A przed soba widzi stado wilków. Sprawdza czy siostra jest przy nim.
Oczywiście w kieszeni ma wszystkie niezbędne rzeczy: scyzoryk i pudełko zapałek.
Szybko zbiera trochę wyschniętych liści i drobnych gałązek. Ostrożnie zapala zapałkę, liście chwytają płomień, za chwilę zapalają się gałązki. Wilki cofają się a w tle Peter zauważa, że właśnie są na przystanku koło szkoły.
Wysiada, autobus rusza.
Dopiero teraz Peter stwierdza, że nie ma koło niego siostry.
Jak szalony rzuca się w pogoń. Prawie, że łapie autobus na następnym przystanku więc goni go dalej, ale słyszy za sobą wołanie.
Odwraca głowę - to Kate - rezolutnie wysiadła i obiecuje, że jeśli Peter da jej swoją tygodniówkę, to nie powie o niczym rodzicom.
Podnoszę głowę. Mój autobus właśnie nadjeżdża.
To jest właśnie mój problem - nigdy nie dam się ponieść marzeniom w jakieś ciekawe sytuacje.
Rozglądam się po autobusie.
Z jednej strony mężczyzna, dość niechlujnie ubrany. Głowa wystrzyżona w dziwne wzory. Na głowie tatuaże. Jeden z nich to napis : good cop is a...
Ciągu dalszego nie widać i nie chcę go widzieć.
Z drugiej strony młoda, bardzo umięśniona, Murzynka.
Opuszczam wzrok gdyż wydaje mi się, że przyglądanie się tym osobom może być niewłaściwie odczytane.
Przejechaliśmy kilka przystanków gdy słyszę bardzo głośne wołanie. Wszyscy pasażerowie podnoszą głowy. To woła ten mężczyzna z tatuażami na głowie, ale chyba nikt go nie rozumie.
Woła ponownie: czy pomóc ci wysiąść!?!?
Wołanie skierowane jest do starszej pani, która szykuje się do wysiadania a ma ze sobą spory wózek z zakupami.
- Co za uczynny człowiek - uśmiecham się, widzę że inni pasażerowie też.
- Nie, nie, dziękuję bardzo - odpowiada starsza pani. Autobus staje, pani dość sprawnie wysiada, wyciąga wózek.
Kierowca zamyka drzwi, autobus rusza.
- Stój, stój!! - tym razem woła siedząca niedaleko ode mnie Murzynka.
- Ona zostawiła torbę!
Rzeczywiście. Na półce, przy miejscu gdzie siedziała starsza pani, została spora, porządna, ręczna torba.
Autobus zatrzymuje się, Murzynka chwyta torbę i wybiega.
Widzę przez okno, że stoi zdezorientowana, najwidoczniej starsza pani gdzieś zniknęła.
- Nie odjeżdżaj, czekaj na nią - wołają pasażerowie do kierowcy.
Nagle z tyłu autobusu słyszę rozpaczliwe wołanie: to była MOJA torba!
Reszta jest marzeniem.
Friday, November 29, 2019
Black Friday
Dzisiaj Black Friday - dzień obniżek cen.
W Australii to całkiem nowy obyczaj, dowiedziałem się, że około 25% Australijczyków nie wie co ten termin oznacza.
Obniżki cen, obniżki cen... jestem tragicznie zacofany w tym temacie - kupuję tylko wtedy gdy czegoś potrzebuję.
Jednak dzisiaj udało mi się połączyć obyczaje rynkowe z potrzebami osobistymi - pora się ostrzyc.
Od ponad 60 lat strzygę się tak samo - na krótkiego jeża.
Wydawałoby się, że to najprostsza fryzura, jednak wielu fryzjerów miało z nią niezrozumiałe dla mnie problemy.
Dopiero Chińczycy rozwiązali problem ostatecznie.
Strzygą mnie, według określenia mojej żony "na jajo". Czyli nic tam nie cieniuja, nie modelują, itp - po prostu: top - number two, bottom - number one, rounding - number one and the half. Trzy minuty i załatwione.
Najefektywniej robią to w pobliskim centrum handlowym - Box Hill.
Pierwszy znak Czarnego Piątku...
Okulary?
Czyżby ktoś odkładał zakup potrzebnych mu okularów do dnia obniżki cen?
Zapaliło mi się światełko nadziei że w takim razie może i w moim punkcie ekspresowego strzyżenia też będzie jakaś zniżka.
Bo to nie jest fryzjer tylko punkt ekspresowego strzyżenia.
--
Obniżki cen nie było.
Korzystając z okazji rozejrzałem się po okolicy.
To centrum handlowe obliczone jest raczej na zakupy codzienne a więc Black Friday był niewidoczny.
Produkty spożywcze pod obiecującą nazwą...
I wiele punktów żywienia...
Oczywiście również usługi finansowe...
Tyle moich czarnopiątkowych doświadczeń.
P.S. Kiedyś Black Friday miał w Australii inne znaczenie - była to nazwa tragicznych pożarów z 13 stycznia 1939 roku - KLIK.
Już za moich czasów w Australii, mieliśmy kolejne pożarowe dni - Ash Wednesday - KLIK i Black Saturday - KLIK.
Myślę, że wkrótce zabraknie dni tygodnia.
P.S2 - powyższe zdjęcia pozwalają sądzić, że mieszkam w jakiejś chińskiej dzielnicy - patrz komentarze.
I tak i nie. W moim najbliższym otoczeniu przeważają sąsiedzi Australijczycy, ale Chińczycy zaczynają się pojawiać. Póki co, chińscy inwestorzy budują takie oto pojemniki na siłę roboczą.
W Australii to całkiem nowy obyczaj, dowiedziałem się, że około 25% Australijczyków nie wie co ten termin oznacza.
Obniżki cen, obniżki cen... jestem tragicznie zacofany w tym temacie - kupuję tylko wtedy gdy czegoś potrzebuję.
Jednak dzisiaj udało mi się połączyć obyczaje rynkowe z potrzebami osobistymi - pora się ostrzyc.
Od ponad 60 lat strzygę się tak samo - na krótkiego jeża.
Wydawałoby się, że to najprostsza fryzura, jednak wielu fryzjerów miało z nią niezrozumiałe dla mnie problemy.
Dopiero Chińczycy rozwiązali problem ostatecznie.
Strzygą mnie, według określenia mojej żony "na jajo". Czyli nic tam nie cieniuja, nie modelują, itp - po prostu: top - number two, bottom - number one, rounding - number one and the half. Trzy minuty i załatwione.
Najefektywniej robią to w pobliskim centrum handlowym - Box Hill.
Pierwszy znak Czarnego Piątku...
Okulary?
Czyżby ktoś odkładał zakup potrzebnych mu okularów do dnia obniżki cen?
Zapaliło mi się światełko nadziei że w takim razie może i w moim punkcie ekspresowego strzyżenia też będzie jakaś zniżka.
Bo to nie jest fryzjer tylko punkt ekspresowego strzyżenia.
--
Obniżki cen nie było.
Korzystając z okazji rozejrzałem się po okolicy.
To centrum handlowe obliczone jest raczej na zakupy codzienne a więc Black Friday był niewidoczny.
Produkty spożywcze pod obiecującą nazwą...
I wiele punktów żywienia...
Oczywiście również usługi finansowe...
Tyle moich czarnopiątkowych doświadczeń.
P.S. Kiedyś Black Friday miał w Australii inne znaczenie - była to nazwa tragicznych pożarów z 13 stycznia 1939 roku - KLIK.
Już za moich czasów w Australii, mieliśmy kolejne pożarowe dni - Ash Wednesday - KLIK i Black Saturday - KLIK.
Myślę, że wkrótce zabraknie dni tygodnia.
P.S2 - powyższe zdjęcia pozwalają sądzić, że mieszkam w jakiejś chińskiej dzielnicy - patrz komentarze.
I tak i nie. W moim najbliższym otoczeniu przeważają sąsiedzi Australijczycy, ale Chińczycy zaczynają się pojawiać. Póki co, chińscy inwestorzy budują takie oto pojemniki na siłę roboczą.
Thursday, November 28, 2019
Nieznajomy z peronu
Kilka dni temu jechałem do wnucząt. Tramwaj a potem pociąg.
Idąc z przystanku tramwajowego do stacji zauważyłem młodego mężczyznę. Wydawał mi się nieco zagubiony. Stał przed zejściem na perony, marszczył się, przecierał oczy. W międzyczasie pociąg wjechał na peron i odjechał.
Nie ma strachu, za 10 minut będzie następny.
Zszedłem na peron, młody mężczyzna już tam był, usiadł na ławce na końcu. Ja spacerowałem po nasłonecznionej części peronu.
- Przepraszam bardzo - to był ten młody mężczyzna - czy mogę z tobą chwilę porozmawiać.
- Proszę bardzo - przyjrzałem mu się uważniej. Pochodził chyba z Malezji. Porządnie ubrany.
- Czy możesz mi wytłumaczyć. Właśnie skończyłem studia i zacząłem szukać pracy. Jak dotąd jedyne oferty jakie dostałem, to praca jako pomoc kuchenna.
- Jakie studia ukończyłeś?
- Business analysis.
No tak, wyznam że nie wiem jakie praktyczne kwalifikacje posiada osoba, która ukończyła takie studia. Na pewno powinna potrafić umieć mówić długo i kwieciście na ogólne tematy byznesowe.
- W jakiego rodzaju instytucjach starałeś się dotąd o pracę.
- Właśnie teraz jestem po interview w Officeworks, ale czuję, że nie dadzą mi pracy bo mieszkam za daleko od ich sklepu.
Officeworks - duża sieć sklepów z materiałami biurowymi - wydało mi się nawet dobrą instytucją. Z głośnika dobiegł anons nadjeżdżającego pociągu.
- Jedziesz tym pociągiem? - spytałem.
- Nie, następnym.
No trudno, i tak miło, że wzbudziłem u nieznajomego tyle zaufania, że chciał ze mną prozmawiać. Może dlatego, że był z Malezji.
P.S. Bardzo długa opowieść o moich pierwszych dniach w Australii i poszukiwaniu pracy - TUTAJ.
Idąc z przystanku tramwajowego do stacji zauważyłem młodego mężczyznę. Wydawał mi się nieco zagubiony. Stał przed zejściem na perony, marszczył się, przecierał oczy. W międzyczasie pociąg wjechał na peron i odjechał.
Nie ma strachu, za 10 minut będzie następny.
Zszedłem na peron, młody mężczyzna już tam był, usiadł na ławce na końcu. Ja spacerowałem po nasłonecznionej części peronu.
- Przepraszam bardzo - to był ten młody mężczyzna - czy mogę z tobą chwilę porozmawiać.
- Proszę bardzo - przyjrzałem mu się uważniej. Pochodził chyba z Malezji. Porządnie ubrany.
- Czy możesz mi wytłumaczyć. Właśnie skończyłem studia i zacząłem szukać pracy. Jak dotąd jedyne oferty jakie dostałem, to praca jako pomoc kuchenna.
- Jakie studia ukończyłeś?
- Business analysis.
No tak, wyznam że nie wiem jakie praktyczne kwalifikacje posiada osoba, która ukończyła takie studia. Na pewno powinna potrafić umieć mówić długo i kwieciście na ogólne tematy byznesowe.
- W jakiego rodzaju instytucjach starałeś się dotąd o pracę.
- Właśnie teraz jestem po interview w Officeworks, ale czuję, że nie dadzą mi pracy bo mieszkam za daleko od ich sklepu.
Officeworks - duża sieć sklepów z materiałami biurowymi - wydało mi się nawet dobrą instytucją. Z głośnika dobiegł anons nadjeżdżającego pociągu.
- Jedziesz tym pociągiem? - spytałem.
- Nie, następnym.
No trudno, i tak miło, że wzbudziłem u nieznajomego tyle zaufania, że chciał ze mną prozmawiać. Może dlatego, że był z Malezji.
P.S. Bardzo długa opowieść o moich pierwszych dniach w Australii i poszukiwaniu pracy - TUTAJ.
Sunday, November 24, 2019
Niedzielne czytanie - nie wiesz ile jest dosyć jeśli nie wiesz ile jest za dużo
Do Policji,
Czuję się w obowiązku napisać ten list z troski spowodowanej brakiem postępu lokalnej Policji w ich dochodzeniu przyczyn śmierci mojego sąsiada w styczniu tego roku oraz kolejnej śmierci Komendanta sześć tygodni później.
Oba te smutne wypadki wydarzyły się w moim bliskim sąsiedztwie zatem nie powinno dziwić, że czuję się osobiście Zasmucona i Poruszona.
Wierzę, że istnieje wiele oczywistych dowodów sugerujących, że były to Morderstwa.
Nigdy nie odważyłabym się przedstawić tak skrajnej teorii gdyby nie fakt (a mam świadomość, że dla Policji fakty są tym czym cegły są dla domu a komórki dla organizmu - one budują cały system) że razem ze swoim Przyjacielem byłam świadkiem, wprawdzie nie samej śmierci, ale sytuacji natychmiast po śmierci, jeszcze przed przybyciem Policji.
W pierwszym wypadku współświadkiem był mój sąsiad, Świerszczyński, w drugim mój były uczeń, Dionizy.
Moje przekonanie, że Zmarli byli ofiarami Morderstwa, jest oparte na dwóch rodzajach obserwacji.
Pierwszy: w obu przypadkach Zwierzęta były obecne na miejscu Zbrodni. W pierwszym przypadku, obaj świadkowie, Świerszczyński i ja, widzieliśmy grupę Jeleni w pobliżu domu Dużej Stopy (podczas gdy ich towarzysz leżał poćwiartowany w kuchni ofiary). W przypadku sprawy Komendanta, świadkowie, włączając niżej podpisaną, widzieli liczne odciski jelenich racic na śniegu wokół studni gdzie znaleziono ciało. Niestety, nieprzychylna Policji pogoda spowodowała gwałtowne zniknięcie tego tak ważnego i niezwykłego dowodu, który wskazuje wprost sprawców obu zbrodni.
Drugi: zdecydowałam sie zbadać pewne, szczególnie charakterystyczne fragmenty informacji uzyskane z kosmogramów (powszechnie zwanych Horoskopami) ofiar. W obu przypadkach jest oczywiste, że mogli być śmiertelnie zaatakowani przez Zwierzęta. To jest bardzo rzadka konfiguracja planet i dlatego z wielką pewnością siebie polecam je uwadze Policji.
Pozwalam sobie załączyć oba Horoskopy w oczekiwaniu, że Policyjny Astrolog zapozna się z nimi i poprze moją Hipotezę.
Z uszanowaniem
Duszejko.
Czuję się w obowiązku napisać ten list z troski spowodowanej brakiem postępu lokalnej Policji w ich dochodzeniu przyczyn śmierci mojego sąsiada w styczniu tego roku oraz kolejnej śmierci Komendanta sześć tygodni później.
Oba te smutne wypadki wydarzyły się w moim bliskim sąsiedztwie zatem nie powinno dziwić, że czuję się osobiście Zasmucona i Poruszona.
Wierzę, że istnieje wiele oczywistych dowodów sugerujących, że były to Morderstwa.
Nigdy nie odważyłabym się przedstawić tak skrajnej teorii gdyby nie fakt (a mam świadomość, że dla Policji fakty są tym czym cegły są dla domu a komórki dla organizmu - one budują cały system) że razem ze swoim Przyjacielem byłam świadkiem, wprawdzie nie samej śmierci, ale sytuacji natychmiast po śmierci, jeszcze przed przybyciem Policji.
W pierwszym wypadku współświadkiem był mój sąsiad, Świerszczyński, w drugim mój były uczeń, Dionizy.
Moje przekonanie, że Zmarli byli ofiarami Morderstwa, jest oparte na dwóch rodzajach obserwacji.
Pierwszy: w obu przypadkach Zwierzęta były obecne na miejscu Zbrodni. W pierwszym przypadku, obaj świadkowie, Świerszczyński i ja, widzieliśmy grupę Jeleni w pobliżu domu Dużej Stopy (podczas gdy ich towarzysz leżał poćwiartowany w kuchni ofiary). W przypadku sprawy Komendanta, świadkowie, włączając niżej podpisaną, widzieli liczne odciski jelenich racic na śniegu wokół studni gdzie znaleziono ciało. Niestety, nieprzychylna Policji pogoda spowodowała gwałtowne zniknięcie tego tak ważnego i niezwykłego dowodu, który wskazuje wprost sprawców obu zbrodni.
Drugi: zdecydowałam sie zbadać pewne, szczególnie charakterystyczne fragmenty informacji uzyskane z kosmogramów (powszechnie zwanych Horoskopami) ofiar. W obu przypadkach jest oczywiste, że mogli być śmiertelnie zaatakowani przez Zwierzęta. To jest bardzo rzadka konfiguracja planet i dlatego z wielką pewnością siebie polecam je uwadze Policji.
Pozwalam sobie załączyć oba Horoskopy w oczekiwaniu, że Policyjny Astrolog zapozna się z nimi i poprze moją Hipotezę.
Z uszanowaniem
Duszejko.
Olga Tokarczuk - Prowadź swój pług przez kości umarłych
Tłumaczenie z angielskiego tłumaczenia - autor wpisu.
Tłumaczenie z angielskiego tłumaczenia - autor wpisu.
Nagroda Nobla robi swoje - aż trzy moje wpisy - KLIK - zawierały obszerne cytaty z książki napisanej przez Laureatkę.
To był Prawiek i inne czasy. Napisałem, że wydaje mi się książką, której czytać się nie kończy.
Potwierdzam to stwierdzenie. Ja zrobiłem błąd - zaparłem się i przeczytałem Prawiek do końca i... pozostało mi uczucie dużego rozczarowania.
Moja lokalna biblioteka ma angielskie tłumaczenie cytowanej w tym wpisie książki - Drive Your Plow Over the Bones of the Dead.
Wydaje mi się, że podany na początku cytat zawiera w sobie wszystkie wątki książki.
Jedyny dodatkowy element to poezja Wiliama Blake, z której pochodzi tytuł książki - KLIK - i tytuły wszystkich rozdziałów oraz druga połowa tytułu tego wpisu.
Jedyny dodatkowy element to poezja Wiliama Blake, z której pochodzi tytuł książki - KLIK - i tytuły wszystkich rozdziałów oraz druga połowa tytułu tego wpisu.
Odwrotnie niż w przypadku Prawieku, czytanie tej książki szlo mi najpierw jak po grudzie (a może jak pług po kościach) i dopiero w połowie poczułem zainteresowanie losami bohaterki.
Koniec powieści zastał mnie już w stanie sytości.
Koniec powieści zastał mnie już w stanie sytości.
Wednesday, November 20, 2019
Głównie Mozart
Kilka razy wspominałem na tym blogu serię koncertów Mostly Mozart - KLIK.
Dzisiaj odbył się ostatni koncert tegorocznej serii - tym razem - Mozart i Haydn.
Jak wskazuje tytuł w programie koncertu znajduje się zawsze utwór W.A. Mozarta oraz jeszcze coś na dokładkę. Czasami nawet dominuje ta dokładka.
Jednak Mozart i Haydn - tu nie ma miejsca na dominację, rywalizację.
Po prostu - czysta, klasyczna harmonia.
W.A. Mozart - Koncert na obój - KLIK.
Zlinkowane nagranie z Filharmonii Narodowej w Warszawie. Łza się w oku kręci.
Ale też trochę kręcę nosem.
Dzisiaj słuchałem tego utworu w wykonaniu studentów ANAM - Australijska Narodowa Akademia Muzyczna. Wykonawcy byli więc w wieku w jakim Mozart pisał ten utwór (21 lat). Prócz tego było ich znacznie mniej niż warszawskich filharmoników a zatem utwór brzmial znacznie lżej.
Po prostu, jakoś bardziej po mozartowsku.
J. Haydn - Symfonia nr 90.
Haydn miał za sobą 30 lat muzycznej służby na dworze księcia Esterhazy. To były jego pierwsze kroki na wolnym rynku. Wspomnę, że ta wolnorynkowa działalność przyniosła mu fortunę.
Ale, klasyka to jest... klasyka. Czy na slużbie, czy na swoim, zawsze symfonia najwyższej klasy.
Tutaj zaprezentuję tylko ostatnią część, Allegro assai. Wydało mi się najbardziej Haydnowskie - KLIK.
Dodam jeszcze coś z życia.
Synoptycy zapowiedzieli piękny dzień.
Sprawdziło się.
Rano temperatura 9C, trzeba było w domu włączyć ogrzewanie.
Gdy wyszlismy z koncertu, kilka minut po 12 (południe), było piekne słońce i w samochodzie trzeba było włączyć klimatyzację.
Gdy 3 godziny później odbierałem wnuczke ze szkoły, termometr w samochodzie wskazywał 35C i na słońcu trudno było wytrzymać. Wnuczka płakała gdy dotknęła nagrzanej szyby czy klamry od pasa bezpieczeństwa.
A na froncie ich domu...
Pszczoły własnymi ciałami ochraniają swój dom przed przegrzaniem.
Jutro ma być jeszcze cieplej.
Trzeba będzie wziąć trochę Mozarta, lub Haydna, na orzeźwienie.
Dzisiaj odbył się ostatni koncert tegorocznej serii - tym razem - Mozart i Haydn.
Jak wskazuje tytuł w programie koncertu znajduje się zawsze utwór W.A. Mozarta oraz jeszcze coś na dokładkę. Czasami nawet dominuje ta dokładka.
Jednak Mozart i Haydn - tu nie ma miejsca na dominację, rywalizację.
Po prostu - czysta, klasyczna harmonia.
W.A. Mozart - Koncert na obój - KLIK.
Zlinkowane nagranie z Filharmonii Narodowej w Warszawie. Łza się w oku kręci.
Ale też trochę kręcę nosem.
Dzisiaj słuchałem tego utworu w wykonaniu studentów ANAM - Australijska Narodowa Akademia Muzyczna. Wykonawcy byli więc w wieku w jakim Mozart pisał ten utwór (21 lat). Prócz tego było ich znacznie mniej niż warszawskich filharmoników a zatem utwór brzmial znacznie lżej.
Po prostu, jakoś bardziej po mozartowsku.
J. Haydn - Symfonia nr 90.
Haydn miał za sobą 30 lat muzycznej służby na dworze księcia Esterhazy. To były jego pierwsze kroki na wolnym rynku. Wspomnę, że ta wolnorynkowa działalność przyniosła mu fortunę.
Ale, klasyka to jest... klasyka. Czy na slużbie, czy na swoim, zawsze symfonia najwyższej klasy.
Tutaj zaprezentuję tylko ostatnią część, Allegro assai. Wydało mi się najbardziej Haydnowskie - KLIK.
Dodam jeszcze coś z życia.
Synoptycy zapowiedzieli piękny dzień.
Sprawdziło się.
Rano temperatura 9C, trzeba było w domu włączyć ogrzewanie.
Gdy wyszlismy z koncertu, kilka minut po 12 (południe), było piekne słońce i w samochodzie trzeba było włączyć klimatyzację.
Gdy 3 godziny później odbierałem wnuczke ze szkoły, termometr w samochodzie wskazywał 35C i na słońcu trudno było wytrzymać. Wnuczka płakała gdy dotknęła nagrzanej szyby czy klamry od pasa bezpieczeństwa.
A na froncie ich domu...
Pszczoły własnymi ciałami ochraniają swój dom przed przegrzaniem.
Jutro ma być jeszcze cieplej.
Trzeba będzie wziąć trochę Mozarta, lub Haydna, na orzeźwienie.
Monday, November 18, 2019
Niedzielne czytanie - koniec świata... jeszcze nie dzisiaj
Gdy niektórzy mówili o świątyni, że jest przyozdobiona pięknymi kamieniami i darami, powiedział: «Przyjdzie czas, kiedy z tego, na co patrzycie, nie zostanie kamień na kamieniu, który by nie był zwalony». Zapytali Go: «Nauczycielu, kiedy to nastąpi? I jaki będzie znak, gdy się to dziać zacznie?»
Jezus odpowiedział: «Strzeżcie się, żeby was nie zwiedziono. Wielu bowiem przyjdzie pod moim imieniem i będą mówić: "Ja jestem" oraz: "Nadszedł czas". Nie chodźcie za nimi! I nie trwóżcie się, gdy posłyszycie o wojnach i przewrotach. To najpierw musi się stać, ale nie zaraz nastąpi koniec». Wtedy mówił do nich: «Powstanie naród przeciw narodowi i królestwo przeciw królestwu. Będą silne trzęsienia ziemi, a miejscami głód i zaraza; ukażą się straszne zjawiska i wielkie znaki na niebie.
Jezus odpowiedział: «Strzeżcie się, żeby was nie zwiedziono. Wielu bowiem przyjdzie pod moim imieniem i będą mówić: "Ja jestem" oraz: "Nadszedł czas". Nie chodźcie za nimi! I nie trwóżcie się, gdy posłyszycie o wojnach i przewrotach. To najpierw musi się stać, ale nie zaraz nastąpi koniec». Wtedy mówił do nich: «Powstanie naród przeciw narodowi i królestwo przeciw królestwu. Będą silne trzęsienia ziemi, a miejscami głód i zaraza; ukażą się straszne zjawiska i wielkie znaki na niebie.
Lecz przed tym wszystkim podniosą na was ręce i będą was prześladować. Wydadzą was do synagog i do więzień oraz z powodu mojego imienia wlec was będą do królów i namiestników. Będzie to dla was sposobność do składania świadectwa. Postanówcie sobie w sercu nie obmyślać naprzód swej obrony. Ja bowiem dam wam wymowę i mądrość, której żaden z waszych prześladowców nie będzie się mógł oprzeć ani się sprzeciwić. A wydawać was będą nawet rodzice i bracia, krewni i przyjaciele i niektórych z was o śmierć przyprawią. I z powodu mojego imienia będziecie w nienawiści u wszystkich. Ale włos z głowy wam nie zginie. Przez swoją wytrwałość ocalicie wasze życie.
Koniec roku liturgicznego.
Ewangelia dobrana stosownie do okazji - wojny, przewroty, prześladowania.
Moją uwagę zwróciły słowa o wydawaniu chrześcijan do synagog.
Rzeczywiście, Dzieje Apostolskie wspominają o prześladowaniu uczniów Jezusa przez Żydów. Jednak z perspektywy 2000 lat wygląda to nieco dziwnie.
Niedzielny wpis tym razem z opóźnieniem i nie na temat gdyż niedzielę spędziłem z wnukiem, Ambrożym, w parku.
Koniec świata nas nie przerażał.
Ewangelia wg św Łukasza 21,5-19
Koniec roku liturgicznego.
Ewangelia dobrana stosownie do okazji - wojny, przewroty, prześladowania.
Moją uwagę zwróciły słowa o wydawaniu chrześcijan do synagog.
Rzeczywiście, Dzieje Apostolskie wspominają o prześladowaniu uczniów Jezusa przez Żydów. Jednak z perspektywy 2000 lat wygląda to nieco dziwnie.
Niedzielny wpis tym razem z opóźnieniem i nie na temat gdyż niedzielę spędziłem z wnukiem, Ambrożym, w parku.
Koniec świata nas nie przerażał.
Koniec wycieczki na naszej spokojnej ulicy.
Sunday, November 10, 2019
Niedzielne liczenie
Jeśli druga niedziela listopada, to liczymy użytkowników ścieżek rowerowych.
W pierwszy wtorek marca też liczymy relacja TU.
Moja pasja do liczenia ma podłoże charytatywne.
Bicycle Victoria rewanżuje się przelewem pieniędzy na konto wskazanej przez "licznika" instytucji charytatywnej. W moim przypadku jest to oczywiście St Vicent de Paul Society.
Dotacja jest według mnie całkiem szczodra, A$140 za 4 godziny liczenia.
Miejsce mojej dzisiejszej akcji było niemal identyczne jak to marcowe, pokazane w zlinkowanym na początku wpisie.
Druga niedziela listopada, normalnie jest to piękny, słoneczny dzień, ale nie w tym roku.
Niby tu w Melbourne jesteśmy przyzwyczajeni do bardzo kapryśnej pogody. W tym roku jednak kaprysy przybrały chorobowe rozmiary.
W chwili gdy to piszę ogromne połacie sąsiedniego (na północ) stanu Nowa Południowa Walia stoją w ogniu. Ostatniej nocy spłonęło tam 150 domów, 3 osoby straciły w pożarach życie.
Natomiast w moim sąsiedztwie, na górze wysokości 1,100m spadło 30 cm śniegu.
Na moim podwórku temperatura poranna była 11C, popołudniu podniesie się do 18C. Ale już jutro będziemy mieli 28C.
W rezultacie moje dzisiejsze zadanie było chyba ułatwione, nie tak wiele osób wybrało się na poranny spacer.
Poniżej karta kontrolna do liczenia.
Typowe skrzyżowanie czyli 4 ramiona. Z każdego prowadzą 3 odnogi. To daje 4x3= 12 możliwości.
Liczymy w 5 kategoriach (rowerzysta, piechur, biegacz, pies, inny użytkowik).
5x12=60. Czyli każdą osobę trzeba wstawić w jedną z 60 kratek.
W tym momencie zaczyna nieco kręcić się w głowie.
Obserwacje z trasy.
Nic nadzwyczajnego. Jedyna ciekawostka to nieproporcjonalnie duża ilość pieszych korzystających z przejścia przez tory. Niedzielne stroje i język grecki wszystko tłumaczą - miejscowi idący na niedzielną mszę do pobliskiej grecko-ortodoksynej cerkwi.
P.S. Do kategorii inny uzytkownik zaliczałem osoby na hulajnogach i dzieci w wózkach.
W pierwszy wtorek marca też liczymy relacja TU.
Moja pasja do liczenia ma podłoże charytatywne.
Bicycle Victoria rewanżuje się przelewem pieniędzy na konto wskazanej przez "licznika" instytucji charytatywnej. W moim przypadku jest to oczywiście St Vicent de Paul Society.
Dotacja jest według mnie całkiem szczodra, A$140 za 4 godziny liczenia.
Miejsce mojej dzisiejszej akcji było niemal identyczne jak to marcowe, pokazane w zlinkowanym na początku wpisie.
Druga niedziela listopada, normalnie jest to piękny, słoneczny dzień, ale nie w tym roku.
Niby tu w Melbourne jesteśmy przyzwyczajeni do bardzo kapryśnej pogody. W tym roku jednak kaprysy przybrały chorobowe rozmiary.
W chwili gdy to piszę ogromne połacie sąsiedniego (na północ) stanu Nowa Południowa Walia stoją w ogniu. Ostatniej nocy spłonęło tam 150 domów, 3 osoby straciły w pożarach życie.
Natomiast w moim sąsiedztwie, na górze wysokości 1,100m spadło 30 cm śniegu.
Na moim podwórku temperatura poranna była 11C, popołudniu podniesie się do 18C. Ale już jutro będziemy mieli 28C.
W rezultacie moje dzisiejsze zadanie było chyba ułatwione, nie tak wiele osób wybrało się na poranny spacer.
Poniżej karta kontrolna do liczenia.
Typowe skrzyżowanie czyli 4 ramiona. Z każdego prowadzą 3 odnogi. To daje 4x3= 12 możliwości.
Liczymy w 5 kategoriach (rowerzysta, piechur, biegacz, pies, inny użytkowik).
5x12=60. Czyli każdą osobę trzeba wstawić w jedną z 60 kratek.
W tym momencie zaczyna nieco kręcić się w głowie.
Obserwacje z trasy.
Nic nadzwyczajnego. Jedyna ciekawostka to nieproporcjonalnie duża ilość pieszych korzystających z przejścia przez tory. Niedzielne stroje i język grecki wszystko tłumaczą - miejscowi idący na niedzielną mszę do pobliskiej grecko-ortodoksynej cerkwi.
P.S. Do kategorii inny uzytkownik zaliczałem osoby na hulajnogach i dzieci w wózkach.
Thursday, November 7, 2019
Road rage
Road rage - agresja na drodze - nie wiem czy w języku polskim istnieje lepsza nazwa tego zjawiska.
Kilka dni temu wracałem ze spaceru naszą lokalną ulicą. Nagle usłyszałem pisk opon. Jakiś samochód gwałtownie hamował, zniosło go na drugą stronę ulicy, zatrzymał się tuż przed skrzyżowaniem. W bocznej ulicy, tuż przed skrzyżowaniu, stał samochód.
Stał prawidłowo. Nie oglądałem całego wydarzenia więc nie wiem co było przyczyną gwałtownego hamowania.
Kierowca, który ostro hamował wyskoczył z samochodu, przeklinając i wygrażając podbiegł do drugiego samochodu.
Po chwili drzwi drugiego samochodu otworzyły się i wysiadł z niego potężnie zbudowany mężczyzna.
Jak potężnie?
Oceniam jego rozmiar na dwóch Mao Tse Tungów więc dla krótkości będę go nazywał Tse-tse.
Mężczyzna, który rozpoczął dyskusję kontynuował swoje wyzwiska.
Na to Tse-tse schylił się i wyciągnął z samochodu niewielką siekierę (bez pokrowca)...
- Chcesz się bić? Jak chcesz to możemy się bić. No, chcesz?
Inicjator scysji kontynuował wyzwiska, ale wyraźnie zniżył ton, a po chwili wrócił do samochodu i powoli odjechał.
To się nazywa przekonująca argumentacja.
Kilka dni temu wracałem ze spaceru naszą lokalną ulicą. Nagle usłyszałem pisk opon. Jakiś samochód gwałtownie hamował, zniosło go na drugą stronę ulicy, zatrzymał się tuż przed skrzyżowaniem. W bocznej ulicy, tuż przed skrzyżowaniu, stał samochód.
Stał prawidłowo. Nie oglądałem całego wydarzenia więc nie wiem co było przyczyną gwałtownego hamowania.
Kierowca, który ostro hamował wyskoczył z samochodu, przeklinając i wygrażając podbiegł do drugiego samochodu.
Po chwili drzwi drugiego samochodu otworzyły się i wysiadł z niego potężnie zbudowany mężczyzna.
Jak potężnie?
Oceniam jego rozmiar na dwóch Mao Tse Tungów więc dla krótkości będę go nazywał Tse-tse.
Mężczyzna, który rozpoczął dyskusję kontynuował swoje wyzwiska.
Na to Tse-tse schylił się i wyciągnął z samochodu niewielką siekierę (bez pokrowca)...
- Chcesz się bić? Jak chcesz to możemy się bić. No, chcesz?
Inicjator scysji kontynuował wyzwiska, ale wyraźnie zniżył ton, a po chwili wrócił do samochodu i powoli odjechał.
To się nazywa przekonująca argumentacja.
Tuesday, November 5, 2019
Dziewczyna na koniu
Dzisiaj pierwszy wtorek listopada.
Niby nic specjalnego, ale w moim stanie Wiktoria jest to dzień wolny od pracy.
Dzisiaj rozgrywany jest wyścig koński - Melbourne Cup - the race that stops a nation.
Australia jest jednym z młodszych państw, ale jednocześnie jest państwem o wielu najdłużej pielęgnowanych tradycjach.
Na przykład Melbourne Cup - rozgrywany nieprzerwanie od 1861 roku.
W tym roku wyścig nadszedł w dość burzliwym nastroju.
W telewizji państwowej wyświetlono reportaż o zabijania "emerytowanych" koni wyścigowych - KLIK.
Nieco zaskoczył mnie rwetest wokół tej sprawy.
Wydaje mi się świadectwem jak dalece nieświadomi jesteśmy realiów życia dookoła nas.
Wszak logika i nauka i mówią, że wszystkie istoty żywe muszą umrzeć.
Jeśli chodzi o zwierzęta hodowane przez człowieka, to w tym momencie do akcji wkracza ekonomia i... kończy się wszelki humanizm.
Być może ostatnie protesty na temat zmian klimatu jakoś podminowały nastroje społeczeństwa, w każdym razie poniedziałkowa prezentacja na ulicach Melbourne odbyła się w atmosferze ostrych protestów - KLIK.
Moja opinia.
Nie jestem przeciwnikiem jedzenia mięsa, ale popieram wszelkie rozsądne akcje mające na celu humanitarne traktowanie zwierząt.
Rozumiem, że mięso bedzie wtedy kosztować więcej, ale godzę się z tym.
W sekrecie wyznam, że nie wierzę w powodzenie takich akcji. Prawa rynku zawsze zwyciężą ( mięso i tak będzie kosztować więcej).
Wracam do dzisiejszego wyścigu.
Melbourne Cup - 24 konie na starcie. Tegoroczna pula nagród A$8 milionów. Oczekiwane obroty totalizatora A$220 milionów.
Minęło już sporo lat od czasów gdy z żoną i córką oglądaliśmy tę imprezę na żywo.
Przyznam się, że nudziłem się - niewiele akcji, do tego ogromny gwar i tłok.
Oczywiście to wina mojego biernego podejścia do imprezy.
Na Melbourne Cup nie chodzi się żeby mieć (wrażenia, wygraną), ale żeby być.
To zresztą dotyczy generalnie życia.
Być na Melbourne Cup?
BYĆ zwycięzcą może tylko jedna osoba.
Reszta może conajwyżej BYĆ widziana.
Poradnik jak należy być widzianym - TUTAJ.
Na wyścigi nie chodzimy, ale w tym jedynym dniu w roku gramy w totalizatora końskiego.
Nie jest to prosta sprawa - poradnik jakie konie obstawiać w tym roku - TUTAJ.
Tyle pisania, a gdzie ta tytułowa dziewczyna?
W ramach przygotowań do Melbourne Cup obejrzeliśmy świeżo wyprodukowany film - Ride like a Girl.
Film opowiada o karierze sportowej Michelle Payne, pierwszej kobiety, która wygrała Melbourne Cup.
Michelle była najmłodsza wśród 10 dzieci. Jej matka zmarła gdy Michelle miała 6 miesięcy.
Ojciec - Paddy Payne był trenerem koni wyścigowych więc oczywiste, że wiele z jego dzieci wybrało karierę trenera lub dżokeja.
Droga Michelle do elity dżokejów była długa, ciężka, pełna upokorzeń, rozczarowań i wreszcie, to nieuniknione - ciężkich kontuzji.
Zwiastun filmu TUTAJ.
Wyznam, że film, z jednej strony mnie wzruszył, z drugiej jednak mocno zdenerwował. Zaryzykować całe życie dla kilku minut sławy?
P.S.
Transmisja dzisiejszego wyścigu - KLIK.
Wikipedia o Melbourne Cup - KLIK.
Zwycięska jazda Michelle Payne w 2015 roku - KLIK.
Niby nic specjalnego, ale w moim stanie Wiktoria jest to dzień wolny od pracy.
Dzisiaj rozgrywany jest wyścig koński - Melbourne Cup - the race that stops a nation.
Australia jest jednym z młodszych państw, ale jednocześnie jest państwem o wielu najdłużej pielęgnowanych tradycjach.
Na przykład Melbourne Cup - rozgrywany nieprzerwanie od 1861 roku.
W tym roku wyścig nadszedł w dość burzliwym nastroju.
W telewizji państwowej wyświetlono reportaż o zabijania "emerytowanych" koni wyścigowych - KLIK.
Nieco zaskoczył mnie rwetest wokół tej sprawy.
Wydaje mi się świadectwem jak dalece nieświadomi jesteśmy realiów życia dookoła nas.
Wszak logika i nauka i mówią, że wszystkie istoty żywe muszą umrzeć.
Jeśli chodzi o zwierzęta hodowane przez człowieka, to w tym momencie do akcji wkracza ekonomia i... kończy się wszelki humanizm.
Być może ostatnie protesty na temat zmian klimatu jakoś podminowały nastroje społeczeństwa, w każdym razie poniedziałkowa prezentacja na ulicach Melbourne odbyła się w atmosferze ostrych protestów - KLIK.
Moja opinia.
Nie jestem przeciwnikiem jedzenia mięsa, ale popieram wszelkie rozsądne akcje mające na celu humanitarne traktowanie zwierząt.
Rozumiem, że mięso bedzie wtedy kosztować więcej, ale godzę się z tym.
W sekrecie wyznam, że nie wierzę w powodzenie takich akcji. Prawa rynku zawsze zwyciężą ( mięso i tak będzie kosztować więcej).
Wracam do dzisiejszego wyścigu.
Melbourne Cup - 24 konie na starcie. Tegoroczna pula nagród A$8 milionów. Oczekiwane obroty totalizatora A$220 milionów.
Minęło już sporo lat od czasów gdy z żoną i córką oglądaliśmy tę imprezę na żywo.
Przyznam się, że nudziłem się - niewiele akcji, do tego ogromny gwar i tłok.
Oczywiście to wina mojego biernego podejścia do imprezy.
Na Melbourne Cup nie chodzi się żeby mieć (wrażenia, wygraną), ale żeby być.
To zresztą dotyczy generalnie życia.
Być na Melbourne Cup?
BYĆ zwycięzcą może tylko jedna osoba.
Reszta może conajwyżej BYĆ widziana.
Poradnik jak należy być widzianym - TUTAJ.
Na wyścigi nie chodzimy, ale w tym jedynym dniu w roku gramy w totalizatora końskiego.
Nie jest to prosta sprawa - poradnik jakie konie obstawiać w tym roku - TUTAJ.
Tyle pisania, a gdzie ta tytułowa dziewczyna?
W ramach przygotowań do Melbourne Cup obejrzeliśmy świeżo wyprodukowany film - Ride like a Girl.
Film opowiada o karierze sportowej Michelle Payne, pierwszej kobiety, która wygrała Melbourne Cup.
Michelle była najmłodsza wśród 10 dzieci. Jej matka zmarła gdy Michelle miała 6 miesięcy.
Ojciec - Paddy Payne był trenerem koni wyścigowych więc oczywiste, że wiele z jego dzieci wybrało karierę trenera lub dżokeja.
Droga Michelle do elity dżokejów była długa, ciężka, pełna upokorzeń, rozczarowań i wreszcie, to nieuniknione - ciężkich kontuzji.
Zwiastun filmu TUTAJ.
Wyznam, że film, z jednej strony mnie wzruszył, z drugiej jednak mocno zdenerwował. Zaryzykować całe życie dla kilku minut sławy?
P.S.
Transmisja dzisiejszego wyścigu - KLIK.
Wikipedia o Melbourne Cup - KLIK.
Zwycięska jazda Michelle Payne w 2015 roku - KLIK.
Sunday, November 3, 2019
Czy w Prawieku znali australijski slang?
Latem dwudzuestego siódmego roku przed chałupą Kłoski wyrósł arcydzięgiel.
Kłoska obserwowała go od chwili, kiedy wypuścił z ziemi tłusty, gruby i sztywny pęd.
Patrzyła jak powoli rozwijał swoje wielkie liście. Rósł całe lato ... aż sięgnął dachu chałupy i otworzył nad nią swoje obfite baldachy.
- No i co, kawalerze? - powiedziała do niego Kłoska z ironią. - Tak się rozpychałeś, tak piąłeś się ku niebu, że teraz twoje nasiona zakiełkują w strzesze, nie w ziemi.
Arcydzięgiel miał ze dwa metry i liście tak potężne, że zabierały słońce roślinom wokół niego. Pod koniec lata żadna roślina nie była w stanie rosnąć przy nim. Na Świetego Michała zakwitł i kilka gorących nocy Kłoska nie mogła spać od słodko-cierpkiego zapachu, który przenikał powietrze. Potężne, żylaste ciało rośliny odbijało się ostrymi krawędziami od srebrnego księżycowego nieba.
...
A kiedyś, gdy Kłoska wreszcie usnęła, stanął przed nią młodzieniec z jasnymi włosami...
- Przygladałem ci się przez okno - powiedział.
- Wiem, Pachniesz tak, że mącisz zmysły.
Młodzieniec wszedł do środka izby i wyciągnął obie ręce do Kłoski.
(...)
Potem arcydzięgiel posadził sobie Kłoskę na biodrach i ukorzeniał się w niej rytmicznie...
Przepraszam za niedokończenie cytatu, ale to nie jest wpis o literaturze, ale o australijskim slangu.
Najpierw trochę angielskiego:
Korzeń - root.
Ukorzeniał się - rooted.
Dodam do tego skojarzenie fonetyczne - w wyniku opisywanego spotkania Kłoska urodziła córkę, nazwała ją Ruta.
A teraz proszę zajrzeć tutaj ==> KLIK.
Tu cytat ze zlinkowanego artykułu: "... root: a euphemism for intercourse that lexicographer Eric Partridge has since referred to as "the great Australian verb, corresponding in all senses, physical and figurative, to the British 'f***'."
Kłoska obserwowała go od chwili, kiedy wypuścił z ziemi tłusty, gruby i sztywny pęd.
Patrzyła jak powoli rozwijał swoje wielkie liście. Rósł całe lato ... aż sięgnął dachu chałupy i otworzył nad nią swoje obfite baldachy.
- No i co, kawalerze? - powiedziała do niego Kłoska z ironią. - Tak się rozpychałeś, tak piąłeś się ku niebu, że teraz twoje nasiona zakiełkują w strzesze, nie w ziemi.
Arcydzięgiel miał ze dwa metry i liście tak potężne, że zabierały słońce roślinom wokół niego. Pod koniec lata żadna roślina nie była w stanie rosnąć przy nim. Na Świetego Michała zakwitł i kilka gorących nocy Kłoska nie mogła spać od słodko-cierpkiego zapachu, który przenikał powietrze. Potężne, żylaste ciało rośliny odbijało się ostrymi krawędziami od srebrnego księżycowego nieba.
...
A kiedyś, gdy Kłoska wreszcie usnęła, stanął przed nią młodzieniec z jasnymi włosami...
- Przygladałem ci się przez okno - powiedział.
- Wiem, Pachniesz tak, że mącisz zmysły.
Młodzieniec wszedł do środka izby i wyciągnął obie ręce do Kłoski.
(...)
Potem arcydzięgiel posadził sobie Kłoskę na biodrach i ukorzeniał się w niej rytmicznie...
Olga Tokarczuk - Prawiek i inne czasy - Czas Kłoski.
Najpierw trochę angielskiego:
Korzeń - root.
Ukorzeniał się - rooted.
Dodam do tego skojarzenie fonetyczne - w wyniku opisywanego spotkania Kłoska urodziła córkę, nazwała ją Ruta.
A teraz proszę zajrzeć tutaj ==> KLIK.
Tu cytat ze zlinkowanego artykułu: "... root: a euphemism for intercourse that lexicographer Eric Partridge has since referred to as "the great Australian verb, corresponding in all senses, physical and figurative, to the British 'f***'."
Friday, November 1, 2019
Tutti i Santi
Dzisiaj dzień Wszystkich Świętych.
Najpierw, wczoraj, z ciekawością rozglądałem się za oznakami Halloween. Praktycznie nie znalazłem.
Nasze, malutkie, lokalne centrum handlowe zapraszało dzieci, ale nie wiem czy wiele się skusiło gdyż było nieco gorąco 35C.
Powierzchowne spojrzenie na okoliczne ulice nie wykryło źadnego domu z okolicznościowymi dekoracjami.
Jedynie radio nie zawiodło - C. Saint-Saens - Danse Macabre - KLIK.
Dzisiaj zajrzałem na lokalny cmentarz.
Nie wygląda on zbyt zachęcająco.
Jednak dbają tu bardzo o kondycję lokatorów...
Osoby o jastrzębim wzroku pewnie są w stanie odczytać napis na budynku w tle - Anytime Fitness.
Również towarzystwo elokwentne.
Stąd już tylko krok do tytułu tego wpisu - język włoski.
Najbardziej zauważalną grupą etniczną są właśnie potomkowie Rzymian.
Łatwo rozpoznać ich groby.
Dzisiaj w bramie cmentarza spotkała mnie niespodzianka.
Msza z okazji Wszystkich Świętych. Na cmentarzu. Tego jeszcze tu nie było.
Stawiłem się punktualnie o 2.
To bardzo mały i skromny cmentarz. Nie ma tu nawet kaplicy, mszę odprawiono na werandzie budynku administracyjnego.
Przy wejściu, na stoliczku, leżały broszurki z tekstem mszy.
- Prendi il libretto - zapraszał stojący obok ksiądz.
Libretto - poczułem się jak... sam nie wiem - jak w operze a jednocześnie jak w domu.
Prawie 70 lat temu, w Polsce, służyłem trochę do mszy jako ministrant więc łaciński tekst mszy jest mi znany.
Z drugiej strony, podczas moich narciarskich wypraw do Europy, trafiłem kilka razy w niedzielę do włoskiego kościoła...
- Signore Gesù - wyobraźnia podsuwała mi obraz dobrodusznego "ojca" sycylijskiej mafii.
Moje dzisiejsze otoczenie pasowało do tej wizji.
P.S. 1 listopada, to oczywiście normalny dzień pracy.
Przypomniało mi to wydarzenie w Anglii. Wiele lat temu trafiło mi się być w Anglii właśnie w dniu 1 listopada. Miałem załatwić jakąś formalność w polskim konsulacie a tam na drzwiach, niespodzianka - powiadomienie w języku angielskim: dzisiaj w Polsce mamy "bank holiday" w związku z czym konsulat jest nieczynny.
Zgadza się - śmierć mamy pewną jak w banku.
Najpierw, wczoraj, z ciekawością rozglądałem się za oznakami Halloween. Praktycznie nie znalazłem.
Nasze, malutkie, lokalne centrum handlowe zapraszało dzieci, ale nie wiem czy wiele się skusiło gdyż było nieco gorąco 35C.
Powierzchowne spojrzenie na okoliczne ulice nie wykryło źadnego domu z okolicznościowymi dekoracjami.
Jedynie radio nie zawiodło - C. Saint-Saens - Danse Macabre - KLIK.
Dzisiaj zajrzałem na lokalny cmentarz.
Nie wygląda on zbyt zachęcająco.
Jednak dbają tu bardzo o kondycję lokatorów...
Osoby o jastrzębim wzroku pewnie są w stanie odczytać napis na budynku w tle - Anytime Fitness.
Również towarzystwo elokwentne.
Stąd już tylko krok do tytułu tego wpisu - język włoski.
Najbardziej zauważalną grupą etniczną są właśnie potomkowie Rzymian.
Łatwo rozpoznać ich groby.
Dzisiaj w bramie cmentarza spotkała mnie niespodzianka.
Msza z okazji Wszystkich Świętych. Na cmentarzu. Tego jeszcze tu nie było.
Stawiłem się punktualnie o 2.
To bardzo mały i skromny cmentarz. Nie ma tu nawet kaplicy, mszę odprawiono na werandzie budynku administracyjnego.
Przy wejściu, na stoliczku, leżały broszurki z tekstem mszy.
- Prendi il libretto - zapraszał stojący obok ksiądz.
Libretto - poczułem się jak... sam nie wiem - jak w operze a jednocześnie jak w domu.
Prawie 70 lat temu, w Polsce, służyłem trochę do mszy jako ministrant więc łaciński tekst mszy jest mi znany.
Z drugiej strony, podczas moich narciarskich wypraw do Europy, trafiłem kilka razy w niedzielę do włoskiego kościoła...
- Signore Gesù - wyobraźnia podsuwała mi obraz dobrodusznego "ojca" sycylijskiej mafii.
Moje dzisiejsze otoczenie pasowało do tej wizji.
P.S. 1 listopada, to oczywiście normalny dzień pracy.
Przypomniało mi to wydarzenie w Anglii. Wiele lat temu trafiło mi się być w Anglii właśnie w dniu 1 listopada. Miałem załatwić jakąś formalność w polskim konsulacie a tam na drzwiach, niespodzianka - powiadomienie w języku angielskim: dzisiaj w Polsce mamy "bank holiday" w związku z czym konsulat jest nieczynny.
Zgadza się - śmierć mamy pewną jak w banku.
Tuesday, October 29, 2019
Wśród młodych naukowców
W ostatni poniedziałek nasza wnuczka zaprosiła nas na ceremonię dekoracji uczniów, którzy wykonali wyróżniające się projekty związane z nauką i technologią.
Projekt Sabiny to ilustracja efektu cieplarnianego.
Przyznam się, że projektu nie widziałem gdyż został wykonany na farmie, potem zawieziony do szkoły w celu prezentacji a po szeregu prezentacji rozmontowany gdyż efekt cieplarniany posunął się za daleko - rośliny zgniły.
Dekoracja wyglądała tak:
Muszę przyznać, że tematy projektów były ciekawe, na przykład: Lot ptaków, gdzie Leonardo da Vinci się pomylił - chodzi zapewne o to rozważanie - KLIK.
To była rzadka okazja odwiedzić La Trobe Uniwersity, dość młody uniwersytet na obrzeżach Melbourne.
Daleka lokalizacja ma swoje korzyści - uniwersytet zajmuje tereny o powierzchni ponad 250 hektarów i przesiąknięty jest zapachem eukaliptusów.
Nie mieliśmy zbyt wiele czasu i okazji na zwiedzanie wnętrz, ale moją uwagę zwróciła poniższa tabliczka.
Toaleta dla muzułmanów płci męskiej.
Ciekawe. Pracowałem 2 lata na uniwersytecie w Kuwejcie, ale czegoś takiego nie spotkałem.
A gdzie toaleta dla muzułmanek?
Być może to tłumaczy powód, dla którego rzeźba gubernatora La Trobe, na którego cześć ten uniwersytet został nazwany, została postawiona na głowie.
P.S. Informacja o tym jak muzułmanie powinni zachowywać się w toalecie TUTAJ.
Projekt Sabiny to ilustracja efektu cieplarnianego.
Przyznam się, że projektu nie widziałem gdyż został wykonany na farmie, potem zawieziony do szkoły w celu prezentacji a po szeregu prezentacji rozmontowany gdyż efekt cieplarniany posunął się za daleko - rośliny zgniły.
Dekoracja wyglądała tak:
Muszę przyznać, że tematy projektów były ciekawe, na przykład: Lot ptaków, gdzie Leonardo da Vinci się pomylił - chodzi zapewne o to rozważanie - KLIK.
To była rzadka okazja odwiedzić La Trobe Uniwersity, dość młody uniwersytet na obrzeżach Melbourne.
Daleka lokalizacja ma swoje korzyści - uniwersytet zajmuje tereny o powierzchni ponad 250 hektarów i przesiąknięty jest zapachem eukaliptusów.
Nie mieliśmy zbyt wiele czasu i okazji na zwiedzanie wnętrz, ale moją uwagę zwróciła poniższa tabliczka.
Toaleta dla muzułmanów płci męskiej.
Ciekawe. Pracowałem 2 lata na uniwersytecie w Kuwejcie, ale czegoś takiego nie spotkałem.
A gdzie toaleta dla muzułmanek?
Być może to tłumaczy powód, dla którego rzeźba gubernatora La Trobe, na którego cześć ten uniwersytet został nazwany, została postawiona na głowie.
P.S. Informacja o tym jak muzułmanie powinni zachowywać się w toalecie TUTAJ.
Sunday, October 27, 2019
Niedzielne czytanie - Przeszłość to obcy kraj
Co ja właściwie czytałem?
Kilka dni temu wnuczka wspomniała, że pisze w szkole wypracowanie o Amundsenie.
Czy mam może jakąś książkę na jego temat?
Oczywiście, że mam -
Autor - Aleksander Jakowlew, rok wydania 1952.
W tamtych czasach młodzież szkolna mogła z łatwością znaleźć w bibliotece czy księgarni książki o słynnych ludziach albo o ciekawych miejscach albo książki przybliżające różne wydarzenia historyczne.
W Polsce autorami książek o wyprawach polarnych byli Alina i Czesław Centkiewiczowie. Między innymi napisali świetną książkę o Nansenie - Fridtjof, co z ciebie wyrośnie?
Trójka moich starszych wnucząt uczęszcza do szkół średnich. Czytają sporo, ale nie słyszałem żeby czytali książkę popularną o postaci historycznej, wynalazcy, odkrywcy.
Nie wiem czy książki tego typu pojawiają się w ogóle na rynku.
Do tego ostatniego odnosi się druga część tytyłu dzisiejszego wpisu -
Przeszłość to obcy kraj - autor - L.P. Hartley.
Powyższy cytat to otwierające zdanie w książce The Go-Between.
Tu zapaliło się światło.
Książka doczekała się ekranizacji w 1971 roku.
I to na wielką skalę: scenarzysta Harold Pinter, reżyser Joseph Losey, główna rola kobieca Julie Christie. Film zdobył Złotą Palmę na festiwalu w Cannes - 1971.
Pamiętam ten film, w Polsce wyświetlany był pod tytułem Posłaniec.
Tak, do tego filmu pasowało to zdanie.
A do mojej przeszłości?
Raczej odwrotnie - współczesność to obcy kraj. I nie mam tu na myśli faktu, że mieszkam w Australii.
Na marginesie - ciekawym zbiegiem okoliczności tytułowy cytat znalazłem w książce o Amundsenie, którą wypożyczyłem z biblioteki żeby wesprzeć wysiłki mojej wnuczki.
Kilka dni temu wnuczka wspomniała, że pisze w szkole wypracowanie o Amundsenie.
Czy mam może jakąś książkę na jego temat?
Oczywiście, że mam -
Autor - Aleksander Jakowlew, rok wydania 1952.
W tamtych czasach młodzież szkolna mogła z łatwością znaleźć w bibliotece czy księgarni książki o słynnych ludziach albo o ciekawych miejscach albo książki przybliżające różne wydarzenia historyczne.
W Polsce autorami książek o wyprawach polarnych byli Alina i Czesław Centkiewiczowie. Między innymi napisali świetną książkę o Nansenie - Fridtjof, co z ciebie wyrośnie?
Trójka moich starszych wnucząt uczęszcza do szkół średnich. Czytają sporo, ale nie słyszałem żeby czytali książkę popularną o postaci historycznej, wynalazcy, odkrywcy.
Nie wiem czy książki tego typu pojawiają się w ogóle na rynku.
Do tego ostatniego odnosi się druga część tytyłu dzisiejszego wpisu -
Przeszłość to obcy kraj - autor - L.P. Hartley.
Powyższy cytat to otwierające zdanie w książce The Go-Between.
Tu zapaliło się światło.
Książka doczekała się ekranizacji w 1971 roku.
I to na wielką skalę: scenarzysta Harold Pinter, reżyser Joseph Losey, główna rola kobieca Julie Christie. Film zdobył Złotą Palmę na festiwalu w Cannes - 1971.
Pamiętam ten film, w Polsce wyświetlany był pod tytułem Posłaniec.
Tak, do tego filmu pasowało to zdanie.
A do mojej przeszłości?
Raczej odwrotnie - współczesność to obcy kraj. I nie mam tu na myśli faktu, że mieszkam w Australii.
Na marginesie - ciekawym zbiegiem okoliczności tytułowy cytat znalazłem w książce o Amundsenie, którą wypożyczyłem z biblioteki żeby wesprzeć wysiłki mojej wnuczki.
Subscribe to:
Posts (Atom)