Kiedy to się zaczęło?
Ponad 2 lata temu, w Ballarat - KLIK - gdzie po raz pierwszy usłyszeliśmy Australian Chamber Choir i oczarował nas.
Wkrótce znaleźliśmy informację o kolejnym występie chóru - Requiem Gabriela Faure - KLIK.
Kupiliśmy bilety i przyszedł lockdown.
I tak chyba 3 razy, sale koncertowe się otwierały, dostawaliśmy kolejną wersję biletów na nową datę i nowe miejsce i... lockdown.
Wreszcie w grudniu władze zrezygnowały z lockdownów i otworzyła się skrzynka z biletami.
Środa - koncert orkiestr szkolnych w szkole naszej najstarszej wnuczki.
Ogromna szkoła, bogaty program edukacji muzycznej, kilka orkiestr.
Tym razem jednak ilość chyba przeważyła nad jakością. Wydaje mi się, że po długiej izolacji szkoła miała potrzebę zaprezentowania wszystkich swoich zasobów.
Czwartek - koncert z cyklu Mostly Mozart.
Na ten cykl koncertów uczęszczamy regularnie od samego początku czyli chyba od 14 lat.
Jak tytuł wskazuje w programie jest zawsze utwór W.A. Mozarta i jeszcze kogoś.
W ostatni czwartek był to Fiery Boccherini - Ognisty Boccherini - Symfonia nr 6 o podtytule La Casa del Diavolo - Dom diabła.
Rzeczywiście był ognisty. Do tego w jakiś sposób nawiążywał do Don Giovanni Mozarta, do sceny porwania Don Giovanni przez diabły.
Jak zwykle koncert sprawił nam ogromną radość.
Wreszcie niedziela - wyprawa do Castlemaine - miasteczka, które powstało w okresie gorączki złota (1852).
W planie mieliśmy dwa punkty - wizytę u dawno nie widzianych znajomych i koncert.
Kilka dni wcześniej zadzwoniliśmy do znajomych a oni powiadomili nas, że są ciężko chorzy i wizyta nie wchodzi w rachubę. Wyraźnie nie mieli ochoty na dłuższą rozmowę.
Ze źródeł dobrze poinformowanych dowiedzieliśmy się, że jakiś czas temu wybrali się oni do stolicy Australii, Canberry, na duży antyszczepionkowy protest i najwyraźniej ich organizmy też zaprotestowały.
Pozostał koncert.
Castlemaine jest oddalone około 140 km od naszego domu, z tego prawie 30 km to jazda po ulicach miasta, ale w niedzielę rano wszystko poszło gładko.
Już kilkanascie kilometrów przed Castlemaine zaczęliśmy mijać miasteczka wyrosłe podczas swoistej złotej pandemii. W promieniach marcowego (jesiennego) słońca były tak piękne, że zrobiło mi się smutno na myśl, że to tylko krótka wizyta.
Lunch zjedliśmy w Railway Hotel czyli pubie w budynku nieczynnej stacji kolejowej.
Słowo do słowa i okazało się, że przy sąsiednim stoliku siedział pan mówiący po polsku.
Wspomniał, że urodził się w Innsbrucku.
Nie ze mną takie numery -
A pamięta pan, kto wygrał biegi narciarskie mężczyzn podczas olimpiady 1964 roku? - zapytałem.
Skąd miał pamiętać :)
Odpowiedź: 15 km - Maentyranta, 30 km - Maentyranta, 50 km - Jernberg.
Moja pamięć zrobiła większe wrażenie na jego żonie, Austriaczce, która poinformowała nas, że mieszkają w sąsiednim złotopochodnym miasteczku i oferują usługi Bed and Breakfast.
Niestety nie byliśmy przygotowani na przedłużenie pobytu. Może innym razem.
Tym razem poprzestali na poleceniu nam deseru w wiedeńskim stylu w niezbyt odległej kawiarni.
Kawiarnia mieściła się w budynku starego browaru...
Niestety żeby rozkoszować się elegancją i dobrym smakiem trzeba mieć sporo czasu a my zużylismy go sporo na rozmowy i zmianę lokalu.
W tej sytuacji przywołałem wspomnienie odsieczy wiedeńskiej i zamówiłe kawę po turecku..
Wreszcie cel wyprawy - anglikański kościół Chrystusa - Christ Church.
Najpierw niespodzianka, chór wykonał utwór Johna Tavenera - Svyati - muzyka w starocerkiewnym stylu - KLIK.
Chórowi towarzyszyła wiolonczela solo.
Przejmujące.
Wyznam, że po tym wprowadzeniu, główny punkt programu - Requiem - brzmiało jakoś... relaksująco.
Ale może to jest właśnie właściwa atmosfera na taką okazję.
Svyati sluchane tu w Europie brzmi bardzo adekwatnie:) Piekny utwor:) Kosciol tez niczego sobie... a ta turecka kawa nie zwalila Was z nog? Gdyby tak, to Turcy mieliby wklad w pokonanie, co prawda po latach, tych ktorzy zadali im bobu pod Wiedniem. :)
ReplyDeleteSvyati brzmi równie dobrze w Australii.
DeleteA kawa bardzo się przydała żeby zachować świeżość odbioru muzyki.
Zazdroszcze - poczynajac od wysluchania Boccherini - bardzo go lubie a nigdy nie slyszalam na zywo.
ReplyDeleteFajna wycieczka, taka zawierajaca wszystkiego po trochu - sluchowo, kulturowo i zoladkowo.
Moje miasto to nie Chicago czy Boston gdzie to o Polakow nie trudno ale i tak zdarzylo mi sie w restauracji skomentowac pewna panie, na szczescie pochlebnie, za co podziekowala mi po polsku. Od tego czasu jestem bardzo ostrozna z komentarzami :)
Tak, satysfakcja w każdym wymiarze.
DeleteCieszę się że lubisz Boccheriniego.
Mam cd z jego kwintetami gitarowymi - świetne tło podczas jazdy samochodem.
Komentarze w języku polskim - oczywiście, już kilka razy zostały zrozumiane, zawsze były pozytywne.
Pozdrawiam.
Piękne przeżycia...
ReplyDeleteMuzyka klasyczna jest nam w tych trudnych czasach bardzo potrzebna.
A dla mnie jest rodzajem lekarstwa...
Dziękuję i serdecznie pozdrawiam.
W tym przypadku typ muzyki był chyba nie tak istotny.
DeleteDoskonale zgrał sie z naszym nastrojem.
Pozdrawiam.
Muzyka niełatwa, ale koncert to koncert, ma swoja atmosferę, a cała wyprawa bardzo urozmaicona, takie klimaty lubię:-)
ReplyDeleteW tej scenerii i przy pozytywnym nastawieniu to muzyka rządziła naszymi emocjami.
DeleteBardzo fajne to miasteczko, chyba wpiszę na listę miejsc do odwiedzenia.
ReplyDeleteDosyć nietypowo, że w małej miejscowości też się znajdą jacyś Polacy, w dużych miastach to oczywistość, w tych mniejszych nie-Australijczycy urastają do rangi egzotycznych zjawisk.
Polecam cały ciąg miast powstałych na złożach złota - od Ballarat do Bendigo.
DeleteImigranci w małych miasteczkach.
W przypadku Polski jest to wyraźny wpływ PRL, który hamował prywatne rolnictwo i małe biznesy.
Pokolenie Solidarności to w większości "inteligencja pracująca", która szukała pracy w dużych miastach.