Hau-hau - czy tu jest coś do gadania?
Jak ktoś się postara, to wymyśli.
Jednym z moich ulubionych komentatorów muzycznych w radio ABC FM jest Ed Ayres, o którym kilka razy już wspominałem.
Kilka dni temu Ed, wspominał czasy dzieciństwa, kiedy to, jako Emma, grała na altówce.
To znaczy niezbyt wiele grywała. Była jedyną altowiolinistką w orkiestrze w związku z czym przesunięto ją do sekcji skrzypiec, trzecich skrzypiec, a partię altówek opuszczano.
Aż trafiła się niezwykła okazja - orkiestra zdecydowała wykonać Cztery pory roku Vivaldiego, a tam bez altówek ani rusz.
I oto Emma awansowała z trzecich skrzypiec na pierwszą altówkę, co tam pierwszą, na SOLO altówkę.
Ten fragment, który bez altówki nie potrafi się obejść, to częśc druga, Largo, z części pierwszej Czterech pór -Wiosna.
Otóż w tym Largo skrzypce beczą nudnie jak owce, zaś altówka imituje psa owczarka - woof-woof.
Pełna relacja Ed'a z ilustracją muzyczną TUTAJ.
Słuchałem uważnie - Ed ma rację, tam nie ma hau-hau.
Chwileczkę, a jak to odbierał Włoch Vivaldi?
Według google tak:
To ci niespodzianka!
Jednak bliżej polskiej wersji chociaż w tym "bau" słyszę odgłos zaspokojenia, tak jak w "woof", natomiast "hau" brzmi dla mnie kłótliwie.
Tak, psy które słyszałem, to były psy podwórkowe, łańcuchowe, Nie dziwię im się, że miały pretensje.
Jeszcze coś z innej beczki.
Kogoś mogła zaskoczyć moja wzmianka drugiej części w drugiej części w Czterech porach roku - wszak sama nazwa wskazuje, że części są cztery - kropka.
Wspomnę więc moje doświadczenie dzielenia roku na miesiące.
To było w Pradze Czeskiej, w dobrych czasach gdy jeździłem do Europy na maratony narciarskie. Uczestniczyłem w maratonach na Słowacji, w Czechach i w Polsce a więc była okazja przelecieć się trzy razy i za każdym razem spędzić kilka dni w Pradze i posłuchać dobrej muzyki w stylowej scenerii.
Podczas ostatniego pobytu zauważyłem plakat Cztery pory roku, chyba w sali ratusza.
Tym razem orkiestra grała na instrumentach epoki, w tym na teorbanie.
Niestety ten teorban zdominował cały koncert.
Po pierwsze, dyrygent poświęcił mu najwięcej uwagi, odniosłem wrażenie, że pilnuje aby wszyscy widzowie go zauwazyli.
Po drugie, teorban wymagał strojenia przed każdą częścią i to nie przed częścią roku, ale przed każdym miesiącem, tak - jest ich 12.
Te nieustanne przerwy popsuły cały efekt - hau-hau - szczekam jak pies łańcuchowy, cienko i ze złością.
Thursday, July 30, 2020
Tuesday, July 28, 2020
Beethoven po polsku
Ponad miesiąc temu wspomniałem o zaskoczeniu - pieśni szkockie i irlandzkie Beethovena.
Wygląda na to, że jubilat (urodzony 250 lat temu) - chałturzył na folklorze wielu narodów.
Parę dni temu nasze radio ABC-FM zaprezentowało beethovenowski folklor spoza wysp brytyjskich.
Kogóż tam nie ma - Dania, Hiszpania, Tyrol, Włochy Rosja, Ukraina, Węgry... Polska.
Polskie reprezentatywne piosenki - Upiłem się w karczmie, wyspałem się w sieni, a żydki psiajuchy kobiałkę mi wzięli... , druga - Poszła baba po popiół i diabeł ją utopił, ni popiołu ni baby, tylko z baby dwie żaby... - KLIK.
U Doroty Szwarcman, niestrudzonej muzycznej blogerki Polityki, znalazłem informację, że Beethoven miał szansę zetknąć się z polską muzyką ludową na dworze hrabiego Franza von Oppersdorfa w Oberglogau, dzisiaj Głogówek, w województwie opolskim - KLIK.
Swoją drogą mam nadzieję, że Beethoven nie rozumiał słów żadnej z tych piosenek.
Na zlinkowanej partyturze podano również niemiecki tekst. Google nie potrafiło sobie z tym poradzić, moja improwizacja poniżej -
- pierwsza piosenka: Przyjaciele pozwólcie mi utopić smutki w winie. Niech się rozchoruję jeśli moja miłość jest nieszczera.
- druga: Wiosna i rozkosze miłości ledwie się zaczęły, a już się kończą.
A więc tak nas rozumieją Niemcy - cieszyć się czy smucić?
Wygląda na to, że jubilat (urodzony 250 lat temu) - chałturzył na folklorze wielu narodów.
Parę dni temu nasze radio ABC-FM zaprezentowało beethovenowski folklor spoza wysp brytyjskich.
Kogóż tam nie ma - Dania, Hiszpania, Tyrol, Włochy Rosja, Ukraina, Węgry... Polska.
Polskie reprezentatywne piosenki - Upiłem się w karczmie, wyspałem się w sieni, a żydki psiajuchy kobiałkę mi wzięli... , druga - Poszła baba po popiół i diabeł ją utopił, ni popiołu ni baby, tylko z baby dwie żaby... - KLIK.
U Doroty Szwarcman, niestrudzonej muzycznej blogerki Polityki, znalazłem informację, że Beethoven miał szansę zetknąć się z polską muzyką ludową na dworze hrabiego Franza von Oppersdorfa w Oberglogau, dzisiaj Głogówek, w województwie opolskim - KLIK.
Swoją drogą mam nadzieję, że Beethoven nie rozumiał słów żadnej z tych piosenek.
Na zlinkowanej partyturze podano również niemiecki tekst. Google nie potrafiło sobie z tym poradzić, moja improwizacja poniżej -
- pierwsza piosenka: Przyjaciele pozwólcie mi utopić smutki w winie. Niech się rozchoruję jeśli moja miłość jest nieszczera.
- druga: Wiosna i rozkosze miłości ledwie się zaczęły, a już się kończą.
A więc tak nas rozumieją Niemcy - cieszyć się czy smucić?
Sunday, July 26, 2020
Niedzielne czytanie
Przez ostatnie kilka tygodni wpadały mi w ręce lektury z dziwnych rejonów, teraz szykuje się przerwa więc uważniej przysłuchiwałem się czytaniom w kościele.
Pierwsze czytanie - Bóg odwiedza Salomona we śnie i pyta jak ma go wyposażyć na życie.
- Daj mi mądrość - odpowiada Salomon.
Czapka z głowy, lepszą odpowiedź trudno sobie wyobrazić.
Na Bogu też musiała zrobić wrażenie gdyż odpowiada, że da mu mądrość większą niż komukolwiek dotąd, a również większą niż komukolwiek po nim.
To mnie zaniepokoiło - zajrzałem dokładniej do Starego Testamentu i znalazłem tylko jedno osiągnięcie Salomona - wybudowanie świątyni dla Boga i pałacu dla siebie.
Większość materiałów budowlanych dostarczył król Libanu - Hiram, w ramach rozliczeń Salomon dał mu Górną Galileę.
A więc to dla Boga Izraela było najważniejsze - mieć okazałą światynię, nawet za cenę oddania poganom kawałka Ziemi Obiecanej.
Około roku 140 n.e. działał w Rzymie gnostyk Marcion - KLIK - który twierdził, że Stary Testament był inspirowany przez lokalnego, zawistego i złośliwego bożka, który nie miał nic wspólnego z ogólnoludzkim Bogiem, którego wysłannikiem był Jezus.
Niestety, gnostyczne poglądy Marciona są dla mnie zbyt trudne do pojęcia, więc jestem gdzie jestem.
Pierwsze czytanie - Bóg odwiedza Salomona we śnie i pyta jak ma go wyposażyć na życie.
- Daj mi mądrość - odpowiada Salomon.
Czapka z głowy, lepszą odpowiedź trudno sobie wyobrazić.
Na Bogu też musiała zrobić wrażenie gdyż odpowiada, że da mu mądrość większą niż komukolwiek dotąd, a również większą niż komukolwiek po nim.
To mnie zaniepokoiło - zajrzałem dokładniej do Starego Testamentu i znalazłem tylko jedno osiągnięcie Salomona - wybudowanie świątyni dla Boga i pałacu dla siebie.
Większość materiałów budowlanych dostarczył król Libanu - Hiram, w ramach rozliczeń Salomon dał mu Górną Galileę.
A więc to dla Boga Izraela było najważniejsze - mieć okazałą światynię, nawet za cenę oddania poganom kawałka Ziemi Obiecanej.
Około roku 140 n.e. działał w Rzymie gnostyk Marcion - KLIK - który twierdził, że Stary Testament był inspirowany przez lokalnego, zawistego i złośliwego bożka, który nie miał nic wspólnego z ogólnoludzkim Bogiem, którego wysłannikiem był Jezus.
Niestety, gnostyczne poglądy Marciona są dla mnie zbyt trudne do pojęcia, więc jestem gdzie jestem.
Saturday, July 25, 2020
Nieśmiałość
Do Australii przyjechaliśmy z Kuwejtu gdzie przebywałem na kontrakcie zawodowym.
Kuwait był bardzo liberalnym krajem, ale jednak obecność religii była odczuwalna na każdym kroku, choćby tuż koło domu, w którym mieszkaliśmy. Był tam meczet i pięć razy dziennie docierały do nas śpiewy muezzina.
Gdy już się jako tako zagospodarowaliśmy rozejrzałem się dookoła i pomyślałem o bliższym kontakcie z krajem, w którym mieliśmy spędzić kilka lat.
Po pierwsze język arabski.
Pracowałem na uniwersytecie i tam były specjalne kursy arabskiego dla fachowców z innych krajów.
Zapisałem się i początki były całkiem obiecujące. Niestety w momencie gdy poznaliśmy litery i trochę słów, nasz nauczyciel zamiast uczyć nas jak posługiwać się prostym językiem na codzień, zdecydował uczyć dokładnie ortografii i zasad gramatyki.
Na nasze prośby żeby nas uczył języka potocznego wzruszał ramionami - potoczny język Kuwejtu, to jest bardzo prymitywny język, nie chcecie chyba żeby ludzie w innych krajach arabskich się z was śmiali?
- Nas to ani ziębi, ani grzeje. Chcemy rozmawiać przy przypadkowych spotkaniach z miejscowymi.
- Nie, nie, czegoś takiego nie możemy uczyć na uniwersytecie. A poza tym - nauczyciel podnosił palec - dobre poznanie ortografii jest konieczne do czytania Świętej Księgi Koranu.
Na to już nie mieliśmy argumentu.
W rezultacie po niecałych 2 miesiącach zrezygnowali wszyscy studenci z Europy i USA. Pozostali tylko Hindusi i muszę przyznać, że potrafili się dogadać po arabsku, o czytanie Koranu nie pytałem.
Po drugie Islam.
Przypominał mi o swoim istnieniu każdego dnia. W piątki mieliśmy dni wolne od pracy - muzułmańska "niedziela"
Jeździliśmy na plażę, na wycieczki, ale czasem przychodziło mi do głowy żeby zajrzeć do meczetu.
Nie wiedziałem jednak jak się do tego zabrać. Żaden z polskich znajomych nie widział w tym sensu.
Arabscy koledzy - Libańczyk, który mieszkał w tym samym bloku bardzo się zdziwił. On do meczetu nie chodził i takie pomysły łączył wyłącznie z ideą przyjęcia wiary. Polecił mi nawet innego kolegę, Egipcjanina, ten był wyznawcą Islamu i na pewno moje zaiteresowanie bardzo go podekscytuje.
To była ostatnia rzecz, której bym chciał.
I tak minęły dwa lata i moja stopa nie tknęła podłogi meczetu.
Dlaczego o tym piszę?
Taki kaprys - przecież dzisiaj piątek - muzułmańska niedziela.
A tak na serio, to ostatnio spędziłem sporo czasu wertując informacje o pielgrzymce do Mekki - Hadj' i o ciekawych osobach, które tę pielgrzymkę odbyły.
Pierwszy odcinek TUTAJ.
Kuwait był bardzo liberalnym krajem, ale jednak obecność religii była odczuwalna na każdym kroku, choćby tuż koło domu, w którym mieszkaliśmy. Był tam meczet i pięć razy dziennie docierały do nas śpiewy muezzina.
Gdy już się jako tako zagospodarowaliśmy rozejrzałem się dookoła i pomyślałem o bliższym kontakcie z krajem, w którym mieliśmy spędzić kilka lat.
Po pierwsze język arabski.
Pracowałem na uniwersytecie i tam były specjalne kursy arabskiego dla fachowców z innych krajów.
Zapisałem się i początki były całkiem obiecujące. Niestety w momencie gdy poznaliśmy litery i trochę słów, nasz nauczyciel zamiast uczyć nas jak posługiwać się prostym językiem na codzień, zdecydował uczyć dokładnie ortografii i zasad gramatyki.
Na nasze prośby żeby nas uczył języka potocznego wzruszał ramionami - potoczny język Kuwejtu, to jest bardzo prymitywny język, nie chcecie chyba żeby ludzie w innych krajach arabskich się z was śmiali?
- Nas to ani ziębi, ani grzeje. Chcemy rozmawiać przy przypadkowych spotkaniach z miejscowymi.
- Nie, nie, czegoś takiego nie możemy uczyć na uniwersytecie. A poza tym - nauczyciel podnosił palec - dobre poznanie ortografii jest konieczne do czytania Świętej Księgi Koranu.
Na to już nie mieliśmy argumentu.
W rezultacie po niecałych 2 miesiącach zrezygnowali wszyscy studenci z Europy i USA. Pozostali tylko Hindusi i muszę przyznać, że potrafili się dogadać po arabsku, o czytanie Koranu nie pytałem.
Po drugie Islam.
Przypominał mi o swoim istnieniu każdego dnia. W piątki mieliśmy dni wolne od pracy - muzułmańska "niedziela"
Jeździliśmy na plażę, na wycieczki, ale czasem przychodziło mi do głowy żeby zajrzeć do meczetu.
Nie wiedziałem jednak jak się do tego zabrać. Żaden z polskich znajomych nie widział w tym sensu.
Arabscy koledzy - Libańczyk, który mieszkał w tym samym bloku bardzo się zdziwił. On do meczetu nie chodził i takie pomysły łączył wyłącznie z ideą przyjęcia wiary. Polecił mi nawet innego kolegę, Egipcjanina, ten był wyznawcą Islamu i na pewno moje zaiteresowanie bardzo go podekscytuje.
To była ostatnia rzecz, której bym chciał.
I tak minęły dwa lata i moja stopa nie tknęła podłogi meczetu.
Dlaczego o tym piszę?
Taki kaprys - przecież dzisiaj piątek - muzułmańska niedziela.
A tak na serio, to ostatnio spędziłem sporo czasu wertując informacje o pielgrzymce do Mekki - Hadj' i o ciekawych osobach, które tę pielgrzymkę odbyły.
Pierwszy odcinek TUTAJ.
Thursday, July 23, 2020
Numerofobia
Poranny dziennik tv, paski informacyjne na dole ekranu alarmują: Record number of Covid-19 infections.
Nastawiam uszu.
Speaker relacjonuje wypowiedź ministra finansów na temat deficytu budżetowego.
Dalej, dalej, poganiam go - forsa ważna, że ile tych zachorowań?
"Dzisiaj (stan) Wiktoria wprowadza trzeci stopień restrykcji, przekazuje głos naszym sprawozdawcom...".
Ukazują się sprawozdawcy - jeden na rogu ulicy, drugi pod dużym blokiem mieszkaniowym, trzeci w parku, czwarty w drzwiach kawiarni. Blah-blah-blah.
A teraz zaprezentujemy wypowiedź premiera stanu Nowa Południowa Walia na temat reguł obowiązujących na granicy stanów Nowa Południowa Walia i Wiktoria.
I w ten sposób przeleciał półgodzinny segment porannych wiadomości.
Zaglądam do internetu.
JEST!
450 zachorowań, 205 w szpitalu, 40 na intensywnej terapii.
W całej Australii 468 zachorowań, przypadków śmiertelnych 123.
To potwierdza obserwację z poprzedniego wpisu - wszystkie dane są na internecie, media są tylko po to żebyś czuł się dobrze.
Trzeci stopień restrykcji.
Po pierwsze - obowiązkowe maski.
Po drugie - tylko 4 powody wychodzenia z domu:
- zakup żywności, lekarstw itp.
- do pracy, szkoły,
- opieka nad osobą potrzebującą pomocy,
- rekreacja.
To ostatnie przykuwa moją uwagę.
"... cały czas obowiązuje maska, wyjątkiem jest brak tchu podczas biegu lub jogowania (ale nie podczas marszu)."
Hmmm... moja główna forma spaceru to nordic walking. Potrafię się przy tym nieźle zadyszeć. Wygląda na to, że będę musiał przećwiczyć udawanie joggingu - jakież to nienaturalne.
Dzisiaj rano przeszedłem test.
Po pierwsze zawiozłem wnukom tygodniową dostawę naleśników.
To zaliczało się do opieki.
Na szosie zauważyłem objawy solidarność, jakiś kierowca migał ostrzegawczo światłami. Rzeczywiście, za kilkaset metrów zauważyłem samochód policyjny, ale nie obserwował on ludzi na drodze, prawdopodobnie przeprowadzał jakąś inspekcję w domu.
Na miejscu zachowywałem się wzorcowo.
Założyłem maskę i zatalefonowałem.
Syn i wnuczka pokazali się w drzwiach, przekazałem im torbę z prowiantem, wymieniliśmy grzeczności, i tyle :(
Po drugie, w drodze powrotnej zaszalałem.
Wstąpiłem na plac zabaw wykonać kilka podciągnięć na drążku.
Ostatnim razem były tu tabliczki nakazujące 2 metry dystansu, teraz wymienili je na - Plac zamknięty.
Bicepsy przeważyły. Obszedłem znak zakazu z daleka i podciągnąłem się.
Jeszcze mam na dzisiaj w planie spacer do kiosku żeby zagrać w toto-lotka, no i jeszcze może odwiedziny u osób, które zgłoszą sie do St Vincent de Paul po pomoc.
Nastawiam uszu.
Speaker relacjonuje wypowiedź ministra finansów na temat deficytu budżetowego.
Dalej, dalej, poganiam go - forsa ważna, że ile tych zachorowań?
"Dzisiaj (stan) Wiktoria wprowadza trzeci stopień restrykcji, przekazuje głos naszym sprawozdawcom...".
Ukazują się sprawozdawcy - jeden na rogu ulicy, drugi pod dużym blokiem mieszkaniowym, trzeci w parku, czwarty w drzwiach kawiarni. Blah-blah-blah.
A teraz zaprezentujemy wypowiedź premiera stanu Nowa Południowa Walia na temat reguł obowiązujących na granicy stanów Nowa Południowa Walia i Wiktoria.
I w ten sposób przeleciał półgodzinny segment porannych wiadomości.
Zaglądam do internetu.
JEST!
450 zachorowań, 205 w szpitalu, 40 na intensywnej terapii.
W całej Australii 468 zachorowań, przypadków śmiertelnych 123.
To potwierdza obserwację z poprzedniego wpisu - wszystkie dane są na internecie, media są tylko po to żebyś czuł się dobrze.
Trzeci stopień restrykcji.
Po pierwsze - obowiązkowe maski.
Po drugie - tylko 4 powody wychodzenia z domu:
- zakup żywności, lekarstw itp.
- do pracy, szkoły,
- opieka nad osobą potrzebującą pomocy,
- rekreacja.
To ostatnie przykuwa moją uwagę.
"... cały czas obowiązuje maska, wyjątkiem jest brak tchu podczas biegu lub jogowania (ale nie podczas marszu)."
Hmmm... moja główna forma spaceru to nordic walking. Potrafię się przy tym nieźle zadyszeć. Wygląda na to, że będę musiał przećwiczyć udawanie joggingu - jakież to nienaturalne.
Dzisiaj rano przeszedłem test.
Po pierwsze zawiozłem wnukom tygodniową dostawę naleśników.
To zaliczało się do opieki.
Na szosie zauważyłem objawy solidarność, jakiś kierowca migał ostrzegawczo światłami. Rzeczywiście, za kilkaset metrów zauważyłem samochód policyjny, ale nie obserwował on ludzi na drodze, prawdopodobnie przeprowadzał jakąś inspekcję w domu.
Na miejscu zachowywałem się wzorcowo.
Założyłem maskę i zatalefonowałem.
Syn i wnuczka pokazali się w drzwiach, przekazałem im torbę z prowiantem, wymieniliśmy grzeczności, i tyle :(
Po drugie, w drodze powrotnej zaszalałem.
Wstąpiłem na plac zabaw wykonać kilka podciągnięć na drążku.
Ostatnim razem były tu tabliczki nakazujące 2 metry dystansu, teraz wymienili je na - Plac zamknięty.
Bicepsy przeważyły. Obszedłem znak zakazu z daleka i podciągnąłem się.
Jeszcze mam na dzisiaj w planie spacer do kiosku żeby zagrać w toto-lotka, no i jeszcze może odwiedziny u osób, które zgłoszą sie do St Vincent de Paul po pomoc.
Monday, July 20, 2020
Niedzielne nieczytanie
Z tytułu chyba można się domyśleć, że nie chodzi tu o liturgiczne czytania w kościele.
Od dłuższego czasu nie mogę trafić na książkę, której lektura dostarczyłaby mi satysfakcji.
Dotąd zwalałem wszystkie niedostatki na nieczynną bibliotekę.
Dwa tygodnie temu byłą czynna, wypożyczyłem dwie książki, dzisiaj zdecydowanie zrezygnowałem z lektury obu.
Salman Rushdie - Quichotte.
Jak się łatwo domyśleć jest to kolejna wariacja na temat słynnego, choć nie wiem czy czytanego, dzieła Miguela Cervantesa.
Historia błędnego rycerza przeniesionego do współczesnej Ameryki.
Oooops... przepraszam, tak daleko to ja nie dałem rady doczytać.
Doczytałem do strony 87, pozostało 303, i dowiedziałem się, że bohaterem powieści jest Amerykanin pochodzenia hinduskiego, komiwojażer sprzedający kosmetyki. Firma przeniosła go na emeryturę w związku z czym więcej/cały czas będzie mógł poświęcić na usiłowanie zbliżenia się do istoty swoich marzeń Salmy R. wschodzącej gwiazdy telewizyjnej, również pochodzenia hindusko-amerykańskiego.
Żeby historia się zgadzała, Quichotte potrzebuje towarzysza, Sancho. Na tę pozycję obsadza swojego syna, którego sobie wymyśla.
Wymyśla?
Wydaje mi się, że w tym właśnie leży smak powieści.
W lutym byliśmy kilka dni nad morzem ze świeżymi znajomymi. Otóż oni podczas rozmowy nieustannie weryfikowali w google każdą wymienianą z nami informację.
Z jednej strony to na pewno podniosło precyzję wymiany informacji, ale z drugiej, jakoś odechciało mi się te informacje wymieniać.
No bo ktoś mówi; o, jaki przyjemny wietrzyk, na co otrzymuje komentarz: teraz mamy wiatr południowo-wschodni o sile poniżej 10 węzłów, który wieczorem zmieni kierunek na południowy i zwiększy siłę do 30 węzłów.
Jakoś ten wietrzyk stracił swój urok.
Zauważyłem to w powieści S. Rushdie, nieustający potok do niczego nie potrzebnych faktów.
Pomysł wprowadzenia wymyślonej postaci do wymyślonej powieści wydaje mi się dowcipny i inteligentny - w przeładowanej konkretnymi, niepotrzebnymi faktami rzeczywistości, całkowita fikcja i fantazja są jedyną ucieczką.
Niestety, to dla mnie za daleko.
Żeby upewnić mnie w mojej decyzji autor wprowadza jeszcze jedną sferę abstrakcji - opisuje równolegle los autora opowieści, którą czytamy.
Przeczytane prawie 90 stron to była dokładnie sprawdzona w google relacja o powiązaniach rodzinnych Quichotte'a i autora powieści o nim.
Wystarczy.
Recenzja osoby, która (chyba) przeczytała książkę - TUTAJ.
Przypomniało mi to oczywiście Szatańskie Wersety tegoż autora.
Tamta książka mnie zafascynowała chociaż przyznaję, że mój umysł już wtedy nie potrafił sobie poradzić z ilocią wątków i fantazją autora.
Przez te 32 lata Salman Rushdie dotrzymał kroku postępowi, ja zostałem w tyle.
P.S. Żeby zrekompensować pisanie o tym czego nie było, oferuję link do mojej relacji z przeczytanej książki, Szatańskie Wersety też tam odgrywają pewną rolę - KLIK.
Od dłuższego czasu nie mogę trafić na książkę, której lektura dostarczyłaby mi satysfakcji.
Dotąd zwalałem wszystkie niedostatki na nieczynną bibliotekę.
Dwa tygodnie temu byłą czynna, wypożyczyłem dwie książki, dzisiaj zdecydowanie zrezygnowałem z lektury obu.
Salman Rushdie - Quichotte.
Jak się łatwo domyśleć jest to kolejna wariacja na temat słynnego, choć nie wiem czy czytanego, dzieła Miguela Cervantesa.
Historia błędnego rycerza przeniesionego do współczesnej Ameryki.
Oooops... przepraszam, tak daleko to ja nie dałem rady doczytać.
Doczytałem do strony 87, pozostało 303, i dowiedziałem się, że bohaterem powieści jest Amerykanin pochodzenia hinduskiego, komiwojażer sprzedający kosmetyki. Firma przeniosła go na emeryturę w związku z czym więcej/cały czas będzie mógł poświęcić na usiłowanie zbliżenia się do istoty swoich marzeń Salmy R. wschodzącej gwiazdy telewizyjnej, również pochodzenia hindusko-amerykańskiego.
Żeby historia się zgadzała, Quichotte potrzebuje towarzysza, Sancho. Na tę pozycję obsadza swojego syna, którego sobie wymyśla.
Wymyśla?
Wydaje mi się, że w tym właśnie leży smak powieści.
W lutym byliśmy kilka dni nad morzem ze świeżymi znajomymi. Otóż oni podczas rozmowy nieustannie weryfikowali w google każdą wymienianą z nami informację.
Z jednej strony to na pewno podniosło precyzję wymiany informacji, ale z drugiej, jakoś odechciało mi się te informacje wymieniać.
No bo ktoś mówi; o, jaki przyjemny wietrzyk, na co otrzymuje komentarz: teraz mamy wiatr południowo-wschodni o sile poniżej 10 węzłów, który wieczorem zmieni kierunek na południowy i zwiększy siłę do 30 węzłów.
Jakoś ten wietrzyk stracił swój urok.
Zauważyłem to w powieści S. Rushdie, nieustający potok do niczego nie potrzebnych faktów.
Pomysł wprowadzenia wymyślonej postaci do wymyślonej powieści wydaje mi się dowcipny i inteligentny - w przeładowanej konkretnymi, niepotrzebnymi faktami rzeczywistości, całkowita fikcja i fantazja są jedyną ucieczką.
Niestety, to dla mnie za daleko.
Żeby upewnić mnie w mojej decyzji autor wprowadza jeszcze jedną sferę abstrakcji - opisuje równolegle los autora opowieści, którą czytamy.
Przeczytane prawie 90 stron to była dokładnie sprawdzona w google relacja o powiązaniach rodzinnych Quichotte'a i autora powieści o nim.
Wystarczy.
Recenzja osoby, która (chyba) przeczytała książkę - TUTAJ.
Przypomniało mi to oczywiście Szatańskie Wersety tegoż autora.
Tamta książka mnie zafascynowała chociaż przyznaję, że mój umysł już wtedy nie potrafił sobie poradzić z ilocią wątków i fantazją autora.
Przez te 32 lata Salman Rushdie dotrzymał kroku postępowi, ja zostałem w tyle.
P.S. Żeby zrekompensować pisanie o tym czego nie było, oferuję link do mojej relacji z przeczytanej książki, Szatańskie Wersety też tam odgrywają pewną rolę - KLIK.
Friday, July 17, 2020
Przestępcy mimo woli
W lutym i chyba w kwietniu donosiłem jak to czołowy australijski bank zgubił się z moimi kieszonkowymi inwestycjami i jak wyszedłem ze sprawy na tarczy - dwa razy zmusiłem bank do $500 dotacji na cele charytatywne.
Teraz szykuje mi się inna, równie rozwojowa sprawa.
Firma telekomunikacyjna zaproponowała mi przeniesieniu usług na światłowody - u nas mamy do tego NBN - National Broadband Network - ogólno krajową sieć światłowodów.
Na NBN przeszły - internet i telefon stacjonarny. Telefon był dotąd na osobnym rachunku, teraz przeszedł na wspólny.
Nowy system działał w najlepsze gdy niespodziewanie otrzymaliśmy rachunek na stary numer rachunku i na starą cenę.
Powiadomiłem firme o pomyłce, po pewnych perypetiach potwierdzili, że rozumieją na czym polega zmiana i zapewnili, że żadnych pieniądzy z tego tytułu nie ściągną.
Uwaga: firmie daliśmy direct debit czyli sami sobie z naszego konta pobierają opłaty.
Na wszelki wypadek poszedłem do banku i poprosiłem o skasowanie przelewów na ten rachunek.
Tu nastąpiła niespodzianka - bank stwierdził, że nie jest w stanie w sposób prosty tego zrobić. To znaczy mogą skasować usługi direct debit dla tej firmy, ale wtedy dotknie to wszystkich jej usług i będę musiał na nowo uruchamiać te, które mi potrzebne. Lepiej żebym to załatwił prosto z firmą.
Uznałem, że z firmą już mam załatwione i spałem beztrosko.
Przyszedł termin i z mojego konta wypłynęły pieniądze za usługi, których nie było.
Przyznam się skrycie, że mam duże wiarę w bezwładność biurokracji i trochę się tego spodziewałem.
Natychmiat napisałem skargę z żadaniem natychmiastowego zwrotu UKRADZIONYCH (tak napisałem) pieniędzy, dopłacenie drugie tyle nawiązki (to jest zaledwie kilkadziesiąt dolarów) i wpłacenie dotacji $300 dla St Vincent de Paul Society.
Maszyna do przyjmowania skarg odpisała, że ktoś skontaktuje się w ciągu 2 dni. Nie skontaktował się więc przesłałem sprawę do Ombudsmana.
Coś mi wygląda, że ombudsman też wymaga pogonienia, zrobię to w poniedziałek. A tu miesiąc mija i wygląda, że moja droga firma już szykuje się do pobrania opłaty za kolejny miesiąc.
Zastanawiam się na ile podwyższyć żądanie dotacji na organizację charytatywną.
Wydaje mi się, że powtarzający się charakter wykroczenia nosi znamiona tortury psychicznej a więc waham się: podwoić na $600 czy wskoczyć na bardziej rozwojowy poziom - $1,000.
Oczywiście to niezależnie od sprawy będącej w toku z tym że tam, ze względu na przewlekły charakter sprawy, będę muszał zacząć doliczać odsetki.
Teraz szykuje mi się inna, równie rozwojowa sprawa.
Firma telekomunikacyjna zaproponowała mi przeniesieniu usług na światłowody - u nas mamy do tego NBN - National Broadband Network - ogólno krajową sieć światłowodów.
Na NBN przeszły - internet i telefon stacjonarny. Telefon był dotąd na osobnym rachunku, teraz przeszedł na wspólny.
Nowy system działał w najlepsze gdy niespodziewanie otrzymaliśmy rachunek na stary numer rachunku i na starą cenę.
Powiadomiłem firme o pomyłce, po pewnych perypetiach potwierdzili, że rozumieją na czym polega zmiana i zapewnili, że żadnych pieniądzy z tego tytułu nie ściągną.
Uwaga: firmie daliśmy direct debit czyli sami sobie z naszego konta pobierają opłaty.
Na wszelki wypadek poszedłem do banku i poprosiłem o skasowanie przelewów na ten rachunek.
Tu nastąpiła niespodzianka - bank stwierdził, że nie jest w stanie w sposób prosty tego zrobić. To znaczy mogą skasować usługi direct debit dla tej firmy, ale wtedy dotknie to wszystkich jej usług i będę musiał na nowo uruchamiać te, które mi potrzebne. Lepiej żebym to załatwił prosto z firmą.
Uznałem, że z firmą już mam załatwione i spałem beztrosko.
Przyszedł termin i z mojego konta wypłynęły pieniądze za usługi, których nie było.
Przyznam się skrycie, że mam duże wiarę w bezwładność biurokracji i trochę się tego spodziewałem.
Natychmiat napisałem skargę z żadaniem natychmiastowego zwrotu UKRADZIONYCH (tak napisałem) pieniędzy, dopłacenie drugie tyle nawiązki (to jest zaledwie kilkadziesiąt dolarów) i wpłacenie dotacji $300 dla St Vincent de Paul Society.
Maszyna do przyjmowania skarg odpisała, że ktoś skontaktuje się w ciągu 2 dni. Nie skontaktował się więc przesłałem sprawę do Ombudsmana.
Coś mi wygląda, że ombudsman też wymaga pogonienia, zrobię to w poniedziałek. A tu miesiąc mija i wygląda, że moja droga firma już szykuje się do pobrania opłaty za kolejny miesiąc.
Zastanawiam się na ile podwyższyć żądanie dotacji na organizację charytatywną.
Wydaje mi się, że powtarzający się charakter wykroczenia nosi znamiona tortury psychicznej a więc waham się: podwoić na $600 czy wskoczyć na bardziej rozwojowy poziom - $1,000.
Oczywiście to niezależnie od sprawy będącej w toku z tym że tam, ze względu na przewlekły charakter sprawy, będę muszał zacząć doliczać odsetki.
Tuesday, July 14, 2020
Świat zza maski
W niedzielę pisałem o powrocie antywirusowych restrykcji.
Nie będę wdawał się w szczegóły bo nie ma żadnych drastycznych zmian, ale wczoraj miałem okazję sprawdzić jak wygląda życie za maską.
Życie to za dużo powiedziane, tylko zakupy, chociaż dla niektórych to jest właśnie życie.
W Australii nie ma obowiązku noszenia masek chociaż ostatnio słychać więcej głosów popierających ich noszenie.
Musiałem zrobić niewielkie zakupy w supermarkecie więc spróbowałem.
Dotąd włożyłem maskę tylko 2-3 razy i tylko na krótko, żeby rozśmieszyć wnuki. Dzisiaj było pierwszy raz na serio.
Z maską na twarzy czułem się trochę dziwnie, ale to normalne. Istotne było, że stwierdziłem, że maska utrudnia mi widzenie. To było dziwne, w polu widzenia był tylko mały fragment maski a jednak utrudniał koncentrację na istotnych elementach.
A to nie były żarty - kupowałem jabłka a gdy kupuję coś na sztuki, każdą sprawdzam bardzo dokładnie i wydaje mi się, że osiągam lepsze niż przeciętne rezultaty.
Stwierdziłem, że w masce nie byłem w stanie prawidłowo osądzić każdego jabłka, zsunąłem ją i wszystko poszło jak z płatka.
Zdecydowanie nie podjąłbym się prowadzenia samochodu w masce.
W wiadomościach tv zobaczyłem bratnią duszę - minister zdrowia, który, podobnie jak ja, chyba po raz pierwszy w życiu zakładał maskę na twarz. Ja jednak zrobiłem to dużo lepiej.
Kłopoty ministra TUTAJ.
Jeszcze jedna lokalna plotka - od czwartku nasz stan jest w izolacji, na granicy z innymi stanami jest szczegółowa kontrola.
Sześciu Wiktoriańczyków próbowało przekroczyć granicę między Nową Południową Walią a Queensland twierdząc, że opuścili Wiktorę 3 tygodnie temu, gdy restrykcje nie obowiązywały. Policja sprawdziła historię ich rozmów telefonicznych sprzed czwartku i stwierdziła, że kłamali. Zostali zawróceni do Wiktorii i zaopatrzeni w mandaty - A$4,000 każdy - KLIK.
Przypomniała mi się książka Sławomira Mrożka - Ucieczka na południe. Jeden z bohaterów stwierdza: czasy zrobiły się tak skomplikowane, że trudno jest dobrze skłamać, lepiej mówić prawdę.
Pomyśleć, że ja to czytałem w 1959 roku, podczas podróży austostopem przez Polskę. Powieść drukował w odcinkach Sztandar Młodych.
To były wizjonerskie czasy.
I jeszcze jedno - ten minister siłujący się z maską przypomina mi Wiesława Michnikowskiego.
Znaczy można żyć w innym wieku, w innym kraju, nie opuszczając starych dobrych wspomnień.
Nie będę wdawał się w szczegóły bo nie ma żadnych drastycznych zmian, ale wczoraj miałem okazję sprawdzić jak wygląda życie za maską.
Życie to za dużo powiedziane, tylko zakupy, chociaż dla niektórych to jest właśnie życie.
W Australii nie ma obowiązku noszenia masek chociaż ostatnio słychać więcej głosów popierających ich noszenie.
Musiałem zrobić niewielkie zakupy w supermarkecie więc spróbowałem.
Dotąd włożyłem maskę tylko 2-3 razy i tylko na krótko, żeby rozśmieszyć wnuki. Dzisiaj było pierwszy raz na serio.
Z maską na twarzy czułem się trochę dziwnie, ale to normalne. Istotne było, że stwierdziłem, że maska utrudnia mi widzenie. To było dziwne, w polu widzenia był tylko mały fragment maski a jednak utrudniał koncentrację na istotnych elementach.
A to nie były żarty - kupowałem jabłka a gdy kupuję coś na sztuki, każdą sprawdzam bardzo dokładnie i wydaje mi się, że osiągam lepsze niż przeciętne rezultaty.
Stwierdziłem, że w masce nie byłem w stanie prawidłowo osądzić każdego jabłka, zsunąłem ją i wszystko poszło jak z płatka.
Zdecydowanie nie podjąłbym się prowadzenia samochodu w masce.
W wiadomościach tv zobaczyłem bratnią duszę - minister zdrowia, który, podobnie jak ja, chyba po raz pierwszy w życiu zakładał maskę na twarz. Ja jednak zrobiłem to dużo lepiej.
Kłopoty ministra TUTAJ.
Jeszcze jedna lokalna plotka - od czwartku nasz stan jest w izolacji, na granicy z innymi stanami jest szczegółowa kontrola.
Sześciu Wiktoriańczyków próbowało przekroczyć granicę między Nową Południową Walią a Queensland twierdząc, że opuścili Wiktorę 3 tygodnie temu, gdy restrykcje nie obowiązywały. Policja sprawdziła historię ich rozmów telefonicznych sprzed czwartku i stwierdziła, że kłamali. Zostali zawróceni do Wiktorii i zaopatrzeni w mandaty - A$4,000 każdy - KLIK.
Przypomniała mi się książka Sławomira Mrożka - Ucieczka na południe. Jeden z bohaterów stwierdza: czasy zrobiły się tak skomplikowane, że trudno jest dobrze skłamać, lepiej mówić prawdę.
Pomyśleć, że ja to czytałem w 1959 roku, podczas podróży austostopem przez Polskę. Powieść drukował w odcinkach Sztandar Młodych.
To były wizjonerskie czasy.
I jeszcze jedno - ten minister siłujący się z maską przypomina mi Wiesława Michnikowskiego.
Znaczy można żyć w innym wieku, w innym kraju, nie opuszczając starych dobrych wspomnień.
Sunday, July 12, 2020
Niedzielne wahadło
W ostatnich dniach u nas zawir(US)owało.
Jeszcze tydzień temu przypadki zakażeń były tak nieliczne, że władze mocno zredukowały pandemiczne restrykcje. W trzech stanach od kilku miesięcy nie było ani jednego przypadku, w dwóch stanach o największym zaludnieniu przypadki były bardzo nieliczne.
Wystarczyła jednak jedna niedziela wolności (5 lipca) i ilość zakażeń w rejonie Melbourne przekroczyła setkę. Od czwartku przywrócono restrykcje, ale wirus już był już na swobodzie. Od 3 dni dzienna ilość zakażeń przekracza 200.
Jako praktycznie bezużyteczny emeryt nie byłem właściwie dotknięty restrykcjami, jednak w tym przypadku odczułem je bardzo boleśnie.
Otóż ponad 2 miesiące temu poznałem historię niezwykłej Australijki z ubiegłego stulecia. Udało mi się znaleźć w bibliotece dawnych książek 3 książki jej autorstwa. Czekałem cierpliwie na sygnał dostępu do biblioteki. Wreszcie, w poniedziałek (6 lipca) dostałem sms, że książki zostały pobrane z magazynu i w środę będą na mnie czekały na półce. Zarezerwowałem sobie wstęp do biblioteki na poranne sesje w czwartek i piątek (ilość gości była ograniczona do 20 więc trzeba było rezerwować).
W czwartek o świcie czekał na mnie sms - biblioteka zamknięta, obserwuj oficjalne komunikaty.
Oczywiście to są kaprysy, które można zaliczyć do tej samej kategorii, co zdziwienie Marii Antoniny, dlaczego nędzarze w Paryżu nie żądają ciastek, ale czego spodziewać się po pasożytach?
Na szczęście w sobotę pojawiła się podpora moralna - 11 lipca to dzień pamięci św Benedykta - KLIK.
Właściwie życie św Benedykta nie zawiera ciekawych ani ważnych faktów - skromny, pracowity mnich. Jednak jego idee życia klasztornego połączone z szerszymi ideami Grzegorza Wielkiego (benedyktyńskiego mnicha) to według mnie było światło, które przez 300 lat (od upadku Cesarstwa Rzymskiego do czasów Karola Wielkiego) podtrzymywało przy życiu zarodki kultury europejskiej.
A dzisiaj, niedziela - czytanie ze Starego Testamentu - deszcz, który odżywi glebę.
Ewangelia - siewca, który szczodrze posieje ziarna.
Spojrzałem wokół siebie - deszcz, zgadza się. Wydaje mi się, że w tym roku otoczenie jest zielone jak nigdy.
Siewca - to moja żona bardzo pomysłowa w ogrodzie.
Jeśli chodzi o mnie, to ziarno pada na skałę i między chwasty, ale dzisiaj, zmotywowany przez św Benedykta, zrobiłem trochę porządku na naszych terenach zielonych.
P.S. Dlaczego dzień pamięci św Benedykta jest 11 lipca? To nie jest dzień jego narodzin ani śmierci. Otóż św Benedykt założył klasztor na Monte Cassino i tam spędził ostatnie 18 lat życia.
11 lipca to dzień przeniesienia jego relikwii z Monte Cassino do klasztoru we Fleury.
Mnisi w klasztorze Monte Cassino kwestionują ten fakt, ale z drugiej strony sami nie eksponują żadnych relikwii, co ja osobiście zaliczam im na plus.
Jeszcze tydzień temu przypadki zakażeń były tak nieliczne, że władze mocno zredukowały pandemiczne restrykcje. W trzech stanach od kilku miesięcy nie było ani jednego przypadku, w dwóch stanach o największym zaludnieniu przypadki były bardzo nieliczne.
Wystarczyła jednak jedna niedziela wolności (5 lipca) i ilość zakażeń w rejonie Melbourne przekroczyła setkę. Od czwartku przywrócono restrykcje, ale wirus już był już na swobodzie. Od 3 dni dzienna ilość zakażeń przekracza 200.
Jako praktycznie bezużyteczny emeryt nie byłem właściwie dotknięty restrykcjami, jednak w tym przypadku odczułem je bardzo boleśnie.
Otóż ponad 2 miesiące temu poznałem historię niezwykłej Australijki z ubiegłego stulecia. Udało mi się znaleźć w bibliotece dawnych książek 3 książki jej autorstwa. Czekałem cierpliwie na sygnał dostępu do biblioteki. Wreszcie, w poniedziałek (6 lipca) dostałem sms, że książki zostały pobrane z magazynu i w środę będą na mnie czekały na półce. Zarezerwowałem sobie wstęp do biblioteki na poranne sesje w czwartek i piątek (ilość gości była ograniczona do 20 więc trzeba było rezerwować).
W czwartek o świcie czekał na mnie sms - biblioteka zamknięta, obserwuj oficjalne komunikaty.
Oczywiście to są kaprysy, które można zaliczyć do tej samej kategorii, co zdziwienie Marii Antoniny, dlaczego nędzarze w Paryżu nie żądają ciastek, ale czego spodziewać się po pasożytach?
Na szczęście w sobotę pojawiła się podpora moralna - 11 lipca to dzień pamięci św Benedykta - KLIK.
Właściwie życie św Benedykta nie zawiera ciekawych ani ważnych faktów - skromny, pracowity mnich. Jednak jego idee życia klasztornego połączone z szerszymi ideami Grzegorza Wielkiego (benedyktyńskiego mnicha) to według mnie było światło, które przez 300 lat (od upadku Cesarstwa Rzymskiego do czasów Karola Wielkiego) podtrzymywało przy życiu zarodki kultury europejskiej.
A dzisiaj, niedziela - czytanie ze Starego Testamentu - deszcz, który odżywi glebę.
Ewangelia - siewca, który szczodrze posieje ziarna.
Spojrzałem wokół siebie - deszcz, zgadza się. Wydaje mi się, że w tym roku otoczenie jest zielone jak nigdy.
Siewca - to moja żona bardzo pomysłowa w ogrodzie.
Jeśli chodzi o mnie, to ziarno pada na skałę i między chwasty, ale dzisiaj, zmotywowany przez św Benedykta, zrobiłem trochę porządku na naszych terenach zielonych.
P.S. Dlaczego dzień pamięci św Benedykta jest 11 lipca? To nie jest dzień jego narodzin ani śmierci. Otóż św Benedykt założył klasztor na Monte Cassino i tam spędził ostatnie 18 lat życia.
11 lipca to dzień przeniesienia jego relikwii z Monte Cassino do klasztoru we Fleury.
Mnisi w klasztorze Monte Cassino kwestionują ten fakt, ale z drugiej strony sami nie eksponują żadnych relikwii, co ja osobiście zaliczam im na plus.
Tuesday, July 7, 2020
Z polityką w lesie
Istotnym wydarzeniem politycznym w ostatnich dniach były u nas wybory uzupełniające do parlamentu federalnego.
Wybory w okręgu Eden-Monaro, który na początku tego roku był wizytówką pożarów w australijskim buszu - KLIK.
Polityką interesuję się średnio, ale tym razem moją uwagę zwróciło nazwisko jednej z dwóch faworytek - Fiona Kotvojs.
Toż to ta...
Proszę zwrócić uwagę na fragment listy wyników - podkreślone - 29 miejsce, X54, 1000 pkt - niżej podpisany i wyżej wspomniana.
To są wyniki 24-godzinnego rogainingu rozegranego jeszcze w ubiegłym wieku.
Rogaining - co to takiego?
Jest to wymyślona przez Australijczyków odmiana orienteeringu czyli bieganie z mapą i kompasem po lesie i szukanie schowanych tam punktów kontrolnych - KLIK.
Do spotkania z Fioną doszło przypadkowo.
Nie miałem żadnych kontaktów w świecie orienteeringu a w rogainingu, ze względu na bezpieczeństwo, trzeba startować w zespole, Korzystałem więc ze swatki (partner matching service) i wyznaczyła mi Fionę.
Podczas takich zawodów - 24 godziny plus długi dojazd do buszu i z powrotem - można z partnerem/partnerką beczkę soli zjeść i tak właśnie było w tym przypadku.
Dowiedziałem się, że pochodzi ze wsi, jej ojciec jest z pochodzenia Austriakiem, ukończyła akademię wojskową, ale po kilku latach wypisała się ze służby gdy zorientowała się, że jako kobieta nie ma szansy na taką samą karierę jak mężczyzna.
Obecnie pracuje na kierowniczym stanowisku w firmie nadzorującej projekty ONZ w krajach rozwijających się, konkretnie na wyspach Pacyfiku.
Nadszedł czas startu. Organizatorzy mieli dla nas niespodziankę - przez niedopatrzenie w tym samym terenie odbywają się właśnie ćwiczenia wojskowe. Ponieważ w ćwiczeniach nie używają broni, to możemy koegzystować, mają tylko prośbę - nie demaskujmy żołnierzy, których zauważymy ukrytych w rowach, za drzewami itp.
Ruszyliśmy w busz. Po jakimś czasie zauważyliśmy żołnierzy z umazanymi twarzami ukrytych w rowie.
- Obejdźmy ich z daleka i patrzmy w inną stronę - doradziła Fiona.
Ale ja miałem ze sobą bagaż wspomnień z PRL.
Podczas studiów musieliśmy zaliczyć 3.5 roku studium wojskowego, które zastępowało obowiązkową służbę wojskową.
Podczas wakacji mieliśmy obozy w terenie i tam mogliśmy powąchać prochu (ja ten dalszy)
Podczas roku akademickiego mieliśmy wykłady. Na jednym - politycznym - wykładowca w sekrecie wyjawił nam strategię Układu Warszawskiego...
...pierwsze uderzenie będzie na Polskę, z Niemiec. Uderzą Amerykanie. Ale wy, podchorążowie, wy nie liczcie, no wiecie na co, może ktoś tam sobie wyobraża... Nie, nie, was wyślą na Daleki Wschód, a niewola u Japończyków... nie muszę wam chyba mówić.
Więc teraz, oko w oko z uzbrojonym australijskim żołnierzem, przypomniałem sobie ówczesne wyobrażenia. Nie zważając na rozpaczliwe protesty Fiony podszedłem zdecydowanym krokiem do rowu, podniosłem ręce do góry i donośnym głosem zadeklarowałem:
Jestem żołnierzem Paktu Warszawskiego i poddaję się. Proszę mnie wziąć do niewoli i traktować zgodnie z ustaleniami Konwencji Genewskiej.
Przerażony żołnierz machał ręką żebym się odsunął, Fiona ciągnęła mnie za rękaw... w końcu mnie zneutralizowała. Ptzez pewien czas patrzyła na mnie z wyrzutem i kręciła głową, ale przy kolejnym punkcie kontrolnym pogodziła się.
A teraz.
Z mediów widzę, że Fiona wygrała, ale przegrała.
W Australii mamy jednoosobowe okręgi wyborcze i każdy z kandydatów deklaruje swoje preferencje. Funkcjonuje to tak, że jeśli kandydat nie uzyska miejsca w pierwszej dwójce, to uzyskane przez niego/nią głosy przechodzą na kandydata wskazanego w preferencjach.
W ten sposób Fiona (Partia Liberalna) zyskała najwięcej głosów pierwotnych, ale jej rywalka (Partia Pracy) nadrobiła to głosami przekazanymi przez Zielonych, Partię Strzelców i partie sympatyzujące z LGBTQIA (nie jestem pewien czy nie opuściłem jakiejś litery).
Polityczna wizytówka Fiony TUTAJ.
Wybory w okręgu Eden-Monaro, który na początku tego roku był wizytówką pożarów w australijskim buszu - KLIK.
Polityką interesuję się średnio, ale tym razem moją uwagę zwróciło nazwisko jednej z dwóch faworytek - Fiona Kotvojs.
Toż to ta...
Proszę zwrócić uwagę na fragment listy wyników - podkreślone - 29 miejsce, X54, 1000 pkt - niżej podpisany i wyżej wspomniana.
To są wyniki 24-godzinnego rogainingu rozegranego jeszcze w ubiegłym wieku.
Rogaining - co to takiego?
Jest to wymyślona przez Australijczyków odmiana orienteeringu czyli bieganie z mapą i kompasem po lesie i szukanie schowanych tam punktów kontrolnych - KLIK.
Do spotkania z Fioną doszło przypadkowo.
Nie miałem żadnych kontaktów w świecie orienteeringu a w rogainingu, ze względu na bezpieczeństwo, trzeba startować w zespole, Korzystałem więc ze swatki (partner matching service) i wyznaczyła mi Fionę.
Podczas takich zawodów - 24 godziny plus długi dojazd do buszu i z powrotem - można z partnerem/partnerką beczkę soli zjeść i tak właśnie było w tym przypadku.
Dowiedziałem się, że pochodzi ze wsi, jej ojciec jest z pochodzenia Austriakiem, ukończyła akademię wojskową, ale po kilku latach wypisała się ze służby gdy zorientowała się, że jako kobieta nie ma szansy na taką samą karierę jak mężczyzna.
Obecnie pracuje na kierowniczym stanowisku w firmie nadzorującej projekty ONZ w krajach rozwijających się, konkretnie na wyspach Pacyfiku.
Nadszedł czas startu. Organizatorzy mieli dla nas niespodziankę - przez niedopatrzenie w tym samym terenie odbywają się właśnie ćwiczenia wojskowe. Ponieważ w ćwiczeniach nie używają broni, to możemy koegzystować, mają tylko prośbę - nie demaskujmy żołnierzy, których zauważymy ukrytych w rowach, za drzewami itp.
Ruszyliśmy w busz. Po jakimś czasie zauważyliśmy żołnierzy z umazanymi twarzami ukrytych w rowie.
- Obejdźmy ich z daleka i patrzmy w inną stronę - doradziła Fiona.
Ale ja miałem ze sobą bagaż wspomnień z PRL.
Podczas studiów musieliśmy zaliczyć 3.5 roku studium wojskowego, które zastępowało obowiązkową służbę wojskową.
Podczas wakacji mieliśmy obozy w terenie i tam mogliśmy powąchać prochu (ja ten dalszy)
Podczas roku akademickiego mieliśmy wykłady. Na jednym - politycznym - wykładowca w sekrecie wyjawił nam strategię Układu Warszawskiego...
...pierwsze uderzenie będzie na Polskę, z Niemiec. Uderzą Amerykanie. Ale wy, podchorążowie, wy nie liczcie, no wiecie na co, może ktoś tam sobie wyobraża... Nie, nie, was wyślą na Daleki Wschód, a niewola u Japończyków... nie muszę wam chyba mówić.
Więc teraz, oko w oko z uzbrojonym australijskim żołnierzem, przypomniałem sobie ówczesne wyobrażenia. Nie zważając na rozpaczliwe protesty Fiony podszedłem zdecydowanym krokiem do rowu, podniosłem ręce do góry i donośnym głosem zadeklarowałem:
Jestem żołnierzem Paktu Warszawskiego i poddaję się. Proszę mnie wziąć do niewoli i traktować zgodnie z ustaleniami Konwencji Genewskiej.
Przerażony żołnierz machał ręką żebym się odsunął, Fiona ciągnęła mnie za rękaw... w końcu mnie zneutralizowała. Ptzez pewien czas patrzyła na mnie z wyrzutem i kręciła głową, ale przy kolejnym punkcie kontrolnym pogodziła się.
A teraz.
Z mediów widzę, że Fiona wygrała, ale przegrała.
W Australii mamy jednoosobowe okręgi wyborcze i każdy z kandydatów deklaruje swoje preferencje. Funkcjonuje to tak, że jeśli kandydat nie uzyska miejsca w pierwszej dwójce, to uzyskane przez niego/nią głosy przechodzą na kandydata wskazanego w preferencjach.
W ten sposób Fiona (Partia Liberalna) zyskała najwięcej głosów pierwotnych, ale jej rywalka (Partia Pracy) nadrobiła to głosami przekazanymi przez Zielonych, Partię Strzelców i partie sympatyzujące z LGBTQIA (nie jestem pewien czy nie opuściłem jakiejś litery).
Polityczna wizytówka Fiony TUTAJ.
Sunday, July 5, 2020
Aborygeńska Niedziela
Dzisiaj Aborygeńska Niedziela.
Jako wprowadzenie proponuję wizytę na mszy odprawionej w katolickim kościele - KLIK.
Polecam obejrzenie przynajmniej 3.5 minuty.
Przepraszam za usterki techniczne oraz istotne ograniczenie technologii - niemożność przekazania aromatu aborygeńskiego, eukalipsowego, kadzidła.
Podczas mszy w moim parafialnym kościele wysłuchaliśmy kazania wygłoszonego przez księdza rezydujacego w aborygeńskiej społeczności w Darwin, najbardziej północnym mieście Australii.
Zwróciłem uwagę na często powtarzany zwrot - Wielki południowy ląd Ducha Świętego...
Wyznam, że ten termin brzmi dla mnie jak balsam dla agnostyka.
Trudno mi wyobrazić sobie osobowego boga, ale wierzę w duchową siłę jednoczącą ze sobą nieliczone elementy materialne i niematerialne.
Według Aborygenów nasza przeszłość, teraźniejszość, przyszłość jest snem.
Żyjemy we śnie - dreamtime - który zaczął się gdy zaczął się czas.
Mówią, że jesteśmy tu 40,000 lat, ale to jest dużo dłużej. Jesteśmy na ziemi od pierwszego dnia gdyż jesteśmy jednym z Ziemią i z całym kosmosem...
Jak się do tego ma biblijny Mojżesz, Jakub, Abraham... Adam i Ewa?
Może jak historie konstruowane zgodnie z potrzebą chwili?
Wspominałem o 250-leciu wizyty kapitana Cooka. Nie ma śladów jego pobytu na australijskim lądzie. Zachowała się historia, że przed opuszczeniem tych okolic zacumował w pobliżu niewielkiej bezludnej wyspy, zgodnie z potrzebą chwili nazwał wyspę Possesion Island, kazał wywiesić brytyjską flagę, strzelić z armaty i ogłosił, że w imieniu króla Jerzego bierze ten ląd w posiadanie.
Wziąć ląd w posiadanie?
Toż to oczywiste dla każdego - tytuł własności - to przecież początek każdej działalności.
Nie dla każdego, według Aborygenów człowiek nie może posiadać ziemi, to ziemia posiada człowieka, daje mu początek i miejsce odpoczynku na koniec.
Trzeba było czekać do 1974 roku żeby Aborygen zatrudniony jako ogrodnik na uniwersytecie w tropikalnym Cairns dowiedział się w cywilizowany sposób, że jego społeczność nie ma żadnych praw do lądu, na którym od zawsze zamieszkuje i postanowił podważyć to twierdzenie - KLIK.
W cywilizowany sposób - uniwersytet stwarzał do tego warunki. Do tego czasu tego argumentem w tego rodzaju dyskusjach był karabin.
Religia...
Dotarła do Australii dopiero po załatwieniu tytułów własności ziemi.
Bóg osobowy był dla Aborygenów bytem tak niezrozumiałym, że nawet nie wzbudzał protestu.
Podobnie opowieści biblijne, na przykład ta o kuszeniu Adama.
Reakcja Aborygenów: coż za dziwactwo! Normalny człowiek wyrzuciłby jabłko a węźa by zjadł. I żyliby dalej w raju w zgodzie z bogiem i naturą.
Dalsza lektura:
Aborygeńska duchowość - KLIK.
8 aspektów Aborygeńskiej duchowości - KLIK.
Dreamtime - KLIK.
Subscribe to:
Posts (Atom)