Fakt - dzisiaj jest ostatnia niedziela tego roku - ilustracja muzyczna TUTAJ.
Co gorsze, to w tym - 2023 roku - pierwszym dniem roku była również niedziela, co rodzi uzasadnione obawy - czy w przyszłym roku będą w ogóle jakieś niedziele? W każdym razie - jeśli nawet będą, to będzie ich mniej niż w tym roku. Uwzględniając fakt, że będzie to rok przestępny oznacza to, że jeśli niedziele będą, to w skali roku będą znacznie rzadsze niż w roku 2023 - naukowe wyliczenie w PostScriptum.
Zastanawiam jak się to ma do polityki? Mniej niedziel oznacza chyba mniejszy wpływ Kościoła, z drugiej strony - nawet jeśli wszystkie niedziele będą handlowe, to jednak będzie ich mniej. Czyli stracą i Bóg i handel. No to kto zyska?????
Miejmy nadzieję, że NATURA.
Słuchając bieżących wiadomości stwierdzam, że płonne to nadzieje. Co bowiem było istotnym tematem ostatnich wiadomości? Jak uspokajać zwierzęta domowe będące w stanie paniki z powodu fajerwerków, którymi władze miast raczą nas na koniec roku? A co ze stanem psychicznym zwierząt żyjących na wolności? A, przede wszystkim, po kie licho nam fundują te hałaśliwe i smrodliwe fajerwerki????
Wczorajsza (sobota) mapa pogody Australii...
Czy to nie wystarczy zamiast wszystkich fajerwerków? Czy zauważacie tę sylwetkę zwierzęcia w środkowo-prawym górnym rogu? Ono chce wyskoczyć z tych płomieni.
A tutaj dzisiejszy (niedzielny) poranny widok - tej ptaszynie już z rana oczy wychodzą z orbit na myśl o tym co ludzie zgotują jej tej nocy...
Jak widzicie rok kończę w wojowniczym nastroju - może to jest powszechne wśród osób bezradnych?
Dla równowagi - migawki z wczorajszego wieczornego spaceru...
Uwaga: w naturze było znacznie ciemniej i była znacznie bogatsza gama kolorów zachodzącego słońca, inteligentna kamera w telefonie dba żeby mnie te kontrasty nie wyprowadziły z równowagi.
---
Na zakończenie - ilustracja głosowa...
Mamy właśnie sezon na brzęczenie cykad - co kilka kroków, gdzieś w trawie, coś natrętnie brzęczało. Nie widziałem sensu w filmowaniu trawy więc załączam nagranie zrobione w innym miejscu i w środku dnia, ale dźwięk - ten sam - KLIK.
P.S. Naukowe wyliczenie: Rok 2023 - ilość dni = 365, ilość niedziel = 53 ==> Niedziela co 6.8869 dni. Rok 2024 - ilość dni = 366, ilość niedziel = 52 ==> Niedziela co 7.0384 dni.
Jak to właściwie było? Adwent czy Święta? Czy Wigilia może być w niedzielę? A Boże Narodzenie w poniedziałek? Przecież wiadomo, że świąteczny poniedziałek to Śmigus Dyngus!
Miotani tak sprzecznymi uczuciami poprzestaliśmy na bardzo wątłej choince...
..i z pewnym niepokojem oczekiwaliśmy gości.
Nie zawiedli chociaż przybyli na raty, najpierw syn z trójką dzieciaków. Te zaczęły relacjonować przebieg kilkudniowego obozu młodzieżowego - jazda konna, liczne tory przeszkód a w czasie wolnym śpiewo-tańce. Zupełnie rozbroił mnie ten utwór - KLIK - na dodatek nasze wnuczki wzbogacały śpiew zupełnie absurdalnymi figurami tanecznymi. Exodus z Egiptu - to wpisało się w tak paradoksalny sposób w moje ostatnie rozterki związane z relacją Biblii do aktualnej sytuacji w Gazie, że mogłem się już tylko śmiać.
Za godzinę dojechała synowa z naszym najstarszym wnukiem, który się spóźnił gdyż musiał wypełnić obowiązki w swojej wakacyjnej pracy w barze i to daleko od Melbourne.
W związku z tym kolacja wigilijna była mocno pokręcona a my, w tym zamieszaniu, zapomnieliśmy podać jednej potrawy. Tak więc nie mogę się doliczyć czy ilość potraw była parzysta czy nieparzysta?
W poniedziałek odwiedziliśmy córkę i jej rodzinę na świąteczny lunch. Powinien być obiad, ale nasza wnuczka, tuż po północy wylatuje do Europy na narty więc trudno żeby było normalnie. Jedynie świąteczna świeca zachowała spokój...
Po luncho-obiedzie wyszliśmy do samochodu. Padał deszcz - a więc jednak śmigus!
Na ulicy pustki z czego skorzystał Mikołaj na sąsiedniej posesji i niczym się nie krępując sikał cieniutkim strumykiem...
Wyznam, że Boże Narodzenie mam zakodowane z dawnych lat czyli - okres Adwentu, cisza i skupienie. Okres przedświąteczny - polowanie na zakupy żywności, główna pozycja - karp. Ubieranie choinki dopiero w Wigilię po zauważeniu pierwszej gwiazdy. Święta w rodzinnym gronie, sporo śpiewania kolęd. Karnawał zaczynał się w Sylwestra i bywało sporo zabaw,
Zaskoczenie przyszło w Kuwejcie - zatrzęsienie świątecznych prezentów i dekoracji. Na marginesie wspomnę, że ani niedziela ani święta, nie były tam oficjalnie dniami wolnymi od pracy. Tam też zaznajomiłem się ze słowem Christmas, albo jeszcze lepiej - Xmas, co w słuszny sposób zaznaczało, że cała heca nie ma nic wspólnego z tradycją religijną.
Australia - Boże Narodzenie w lecie, najdłuższy dzień roku.
Od tej pory jakoś zobojętniałem na wydarzenia tego okresu, inwazja handlu razi mnie może trochę więcej niż w innych okresach.
Migawki uliczne...
Przystanek na Mikołajowe sanie. Dobre:) Wydaje mi się, że ponad 80% Australijczyków nigdy w życiu nie dotknęło śniegu.
Z bałwanami jeszcze lepiej/gorzej...
Plastikowe kukły smażą się w słońcu.
W środę odwiedziliśmy z żoną centrum spożywcze zdominowane przez Greków. Wybór wędlin nawet mnie zadziwił.
Na szczęście wystarczy przej kilka kroków i zapomnieć o tym wszystkim.
Moich czytelników/czytelniczki przepraszam za kapryśne humory, dziękuję Wam za życzliwość a na okres Świąteczny życzę dużo radości i zdrowia.
My mother is as close to me, and as hidden from me, as my own face... Moja matka jest mi tak bliska, i tak ukryta przede mną, jak moja własna twarz.
Spojrzałem w lustro - więc to jestem ja? Który ja?
Koniec narcyzmu.
Wstępny cytat pochodzi z mojej ostatniej lektury - Unfinished Woman (Niedokończona Kobieta)...
Autorka - Robyn Davidson - Australijka, która zdobyła sławę dzięki swojej wyprawie z wielbłądami przez pustynie Australii do Oceanu Indyjskiego.
Niedokończona kobieta? W tym momencie pora wspomnieć matkę Robyn, tę wymienioną we wstępnym cytacie. Na pierwszych stronach książki Robyn wspomina jak to któregoś dnia coś ją naszło i zamiast ubrać się do szkoły w przepisowy mundurek, założyła tiulową sukienkę i złote pantofelki, które dostała od matki na jakąś imprezę. - Chyba nie zamierzasz tak iść do szkoły - zauważyła matka. - A właśnie zmierzam - odpowiedziała prowokacyjnie Robyn. - Ale chyba pocałujesz mnie przed wyjściem? - Nie - odpowiedziała Robyn ze złością i trzasnęła drzwiami.
Gdy za kilka godzin wróciła ze szkoły, zauważyła przed domem ambulans i sporo ludzi, weszła do środka - jej matka powiesiła się kilka godzin wcześniej
Szok, wyrzuty sumienia? Nie. Robyn w piękny sposób snuje refleksje na temat naszej pamięci, jej względności, zawodności. Być może jest to jednak zasłona dymna, może instynktowna obrona przed krzywdą jaką nasza pamięć mogłaby nam wyrządzić?
Wydaje mi się, że odnosi się to również do dalszych stron książki. Niezwykle burzliwe życie po opuszczeniu w wieku 18 lat rodzinnego domu. Kilka lat egzystencji w najbardziej podejrzanych i niebezpiecznych miejscach w Sydney. Odnosiłem wrażenie, że Robyn pisze nie o sobie lecz o jakiejś innej, zupełnie jej obojętnej osobie.
Ciekawiła mnie oczywiście relacja o związku z Salmanem Rushdie, wspominałem o tym zaledwie 2 miesiące temu - KLIK. Robyn wspomina mimochodem, że podczas pobytu w Londynie, poznała mężczyznę, zakochała się w nim z wzajemnością i spędzili razem cudowne dwa lata.
Uważam to za słuszne i bardzo taktowne posunięcie. Równie obojętnie wspomina swoją wędrówkę z wielbłądami.
Według mnie istotne jest wspomnienie z ostatnich miesięcy życia matki Robyn. Cierpiała głęboką depresję, któregoś dnia wróciła z wizyty u psychologa. Beznamiętnie relacjonowała: doktor powiedział mi - powinnaś być szczęśliwa, masz kochającego męża, cudowne dzieci, dom - powinnaś być szczęśliwa.
Niedokończona kobieta - nachodzi mnie nieco perwersyjna refleksja - dokończona kobieta - kobieta, która musi być być szczęśliwa.
P.S. W mediach roi się od wywiadów z Robyn, w kilku wspomniano tę wizytę u psychiatry. Mam nadzieję, że obecni psychologowie nie są takimi mizoginistami - komentuje dziennikarka. Mogę zapewnić ją, że nie. Sporo lat temu byłem u psycholożki, powiedziała mi dokładnie to samo - czyli wszystkie płcie traktowane są obecnie jednakowo.
Tydzień temu relacjonowałem wrażenia z wizyty w National Gallery of Victoria, spotkanie z Agnieszką Piłat i z robotami. Opublikowałem również angielską wersję tego wpisu i powiadomiłem o tym emailem panią Agnieszkę. Ku mojemu zaskoczeniu szybko odpowiedziała.
W krótkim emailu napisała "show me one person in history who changed the world and was not hated" (pokaż mi jedną osobę w historii, która zmieniła świat i nie była nienawidzona)
Zastanowiłem się - czy pani Agnieszka myśli, że zmienia świat? Czy zmienia świat? Czy ktoś ją nienawidzi? Ponieważ to są jej prywatne myśli to nie będę kontynuował tego wątku, natomiast - zmiany świata?
Co kwalifikuje się do rangi zmiany świata? Czy zmienili go twórcy pisma, czy ci którzy wymyślili numer ZERO (0)? Na pewno ci, którzy wymyślili pieniądze. A może greccy myśliciele - Archimedes, Pitagoras, Euklides, Demokryt i wielu innych? Na pewno Kopernik. Jednak żaden z nich nie był nienawidzony.
Pani Agnieszka ma niewątpliwie na myśli obecne obawy i protesty związane ze sztuczną inteligencją. Jednak w tym przypadku, według mnie, sytuacja jest odwrotna - sporo niepewności i obaw wynika z tego że nie wiemy kto za tym personalnie stoi natomiast na pewno zaangażowane są w to koncerny o bardzo podejrzanej moralności.
Relacjonowałem na tym blogu książkę Machines behaving badly - KLIK. Wspomniałem w tamtym wpisie biologiczną naturę człowieka, to biologia powoduje że czujemy ból. W tym momencie natrętnie przypomina mi się: "Gdy Pan Bóg uczynił ziemię i niebo, nie było jeszcze żadnego krzewu polnego na ziemi, ani żadna trawa polna jeszcze nie wzeszła - bo Pan Bóg nie zsyłał deszczu na ziemię i nie było człowieka, który by uprawiał ziemię i rów kopał w ziemi aby w ten sposób nawadniać całą powierzchnię gleby wtedy to Pan Bóg ulepił człowieka z prochu ziemi i tchnął w jego nozdrza tchnienie życia w skutek czego stał się człowiek istotą żywą." - Księga Rodzaju rozdz 2.
Wyznam wam w sekrecie, że w tym momencie nachodzi mnie szatańska myśl - to diabeł stworzył biologicznego człowieka! Wyraźnie nawiązuje do tego historia o jabłku - biologiczna istota ma apetyt na jabłko.
I odwrotna strona medalu - z prochuś powstał, w proch się obrócisz. Oczywiście - na tym właśnie polega życie wieczne - takie proste.
Dzisiaj rano, w drodze na i z zakupów, słuchałem jak zwykle radia - ABC/Classic. Niestety trudno uciec od Xmasu - nie grali jeszcze kolęd, ale wciąż wspominali, że zbliża się Christmas i starali się, czasami na siłę, powiązać z tym transmitowaną muzykę.
Dzisiejszy poranny program był wypełniony muzyką na perkusję - no tak - będzie jingle bells - pomyślałem. W którymś momencie wspomnieli o hinduskim śpiewie perkusyjnym - nazywa się konnakol (konkretnie - கொன்னக்கோல்), ale w pierwszym momencie usłyszałem колокол czyli po rosyjsku - dzwon - stąd tytuł wpisu.
A potem usłyszałem "muzykę"...
W swojej zawodowej karierze miałem sporo kontaktów z Hindusami - już w mojej pierwszej pracy, 60 lat temu złapałem chałturę - tłumaczenie dla Hindusów, którzy kupili od Polski licencję na produkcję motocykli WFM. A potem, w Kuwejcie i Australii, w informatyce zatrudnionych jest wiele osób hinduskiego pochodzenia. Zawsze uderzała mnie ich zdolność bardzo szybkiego mówienia - a tu jest kwintesencja tej sztuki. Zgadzam się - bardzo pasuje do przedświątecznego pośpiechu a na dodatek nawet mi się podoba.
Mieszkańcy naszej dzielnicy mogą dwa razy w roku zamówić darmową wywózkę "twardych" śmieci - hard rubbish collection. Twarde śmieci to gałęzie drzew, materace, meble, artykuły gospodarstwa domowego (lodówki muszą mieć wyjęte drzwi) itp.
Koniec roku blisko więc i my postanowiliśmy skorzystać...
Śmieci muszą być wystawione do niedzielnego wieczoru, zostaną podebrane w nadchodzącym tygodniu. Wtorek - zauważyłem, że ktoś sobie zabrał stolik z powyłamywanymi nogami a ktoś inny dołożył zepsutą piłę łańcuchową. Taka sąsiedzka współpraca.
Kiedyś zbiórka odbywała się w wyznaczonych dniach - tego samego dnia w całej dzielnicy. Wtedy przed większością domów leżały stosy nieprzydatnych przedmiotów, można było zauważyć samochody, które krążyły po ulicach, zatrzymywały się przy ciekawszych wysypiskach i szukały czegoś przydatnego. Teraz to straciło sens, ale w niektórych dzielnicach nadal stosują taki system.
Kilka dni temu moją uwagę zwróciło wysypisko 3 domy od nas...
Rewolucja pałacowa - pomyślałem.
P.S. Środa - ktoś nam podrzucił kilka rolek dywanów jakieś dwie torby z niewiadomo czym. To znacznie przekracza objętość naszych własnych śmieci. Zaczynam się martwić - jeśli wysypisko przekroczy objętościowo 3 m3 to zapłacimy za nadmiar. A co będzie jak nam czegoś nie przyjmą???
Post P.S. Dzisiaj (piątek) rano zabrali wszystko, moje i obce. Ogromna ulga :)
Niezawodne Google powiadomiło mnie kilka dni temu, że w Melbourne pojawiła się pani Agnieszka Pilat z trójką robotów aby zademonstrować ich możliwości malarskie.
Jeśli malarstwo to National Gallery of Victoria - NGV. Zacząłem googlować: NGV pila... - google podpowiedziało - NGV pilates. Wystarczyło żeby rozproszyć moją uwagę, poszedłem tym tropem - rezultaty: - klasa pilates (ćwiczenia gimnastyczne) na dachu galerii, - Contrology - rzeżba deski z nogami i płetwą wykonującą ćwiczenia pilates (uwaga - takiej właśnie nazwy używał Joseph Pilates gdy wymyślał swoją technikę ćwiczeń.) - Sen żony Piłata - grawerunek z 1874 r.
STOP! Contrology - zapanowanie nad umysłem - piszę: Agnieszka Pilat NGV Mam Ją!
Pani Agnieszka z robotami Basią i Bunny.
Dzisiaj, niedziela, można zobaczyć roboty w akcji i co ciekawsze, można posłuchać wywiadu z panią Agnieszką.
Godzina 3, samo centrum miasta, co za tłok, ruch, chaos, zamieszanie. Przed stacją kolejową, na ziemi śpi beztrosko jakaś bezdomna. Kilka kroków dalej i jestem w samym środku tego tłumu. Wyznam, że to już było dla mnie trochę za dużo, do przejścia miałem może 150m ale już miałem dosyć. Po drodze uspokajający przerywnik, most nad rzeką Yarra...
Przed galerią otuchy dodaje mi dłoń z kciukiem skierowanym w górę...
W środku galerii też spory ruch, wstęp bezpłatny, różne wystawy, w tym również dla dzieci. Jakiś spokój wprowadziły dopiero rzeźby dwójki proletariuszy, w obiektywie zmieścił się tylko jeden..
Wywiad z panią Agnieszką odbędzie się w ogromnej sali, z przodu ustawiono kilka rzędów krzeseł, dalej przypadkowo ustawione krzesła, stołki, lada barowa, lekkie zamieszanie
Siadam w 2. rzędzie krzeseł, tuż przede mną siedzi szczupła blondynka, zauważam jeszcze żółte buty, te same co na zdjęciu na początku wpisu...
- Czy pani Agnieszka? - pytam. Spore zaskoczenie, ale pani Agnieszka wita się ze mna sympatycznie, rozmawiamy chwilę po polsku, ale przerzucam się na angielski żeby nie separować się od otoczenia. Już po chwili podchodzi do nas mocno utytułowana pani prowadząca wywiad, czas na scenę...
Tu niestety rozczarowanie. Po pierwsze, w sali jest sporo hałasu, po drugie - rozmowa przez mikrofony, w sali ogromny pogłos, trudno mi to dosłyszeć i zrozumieć. Rozmowa jest tłumaczona na język migowy, myślę, że osoby głuche "usłyszały" więcej. Po trzecie i najważniejsze, ta rozmowa nie ma dla mnie wiele sensu :( Tutaj jakieś przybliżenie jej zawartości - KLIK. Nie mam już szansy na rozmowę w panią Agnieszką idę więc zobaczyć roboty w akcji...
Roboty teraz nie malują tylko kręcą się po dwóch salkach połączonych przejściem ze schodkami. Z tego wnioskuję, że mają wzrok, ale chyba nie słyszą bo odzywam się do nich po polsku i angielsku i żadnego śladu reakcji. Tu podzielę się więc pytaniami, które mnie nurtowały: - na jakie czynności roboty są zaprogramowane a jakie wykonują same z siebie - jeśli w ogóle coś sama z siebie wykonują. Konkretnie - włączamy robota i co? Czy ono się w ogóle ruszy? Dlaczego? Na jakiej zasadzie zmienia kierunek ruchu, kiwa głową, zatrzymuje się, przechodzi z sali do sali??? Maluje? Pani Agnieszka podczas wywiadu wspomniała, że ludzkość powinna poważnie zastanowić się jakie chcemy mieć relacje z robotami, kto będzie arystokracją przyszłości, czy technologia dojrzeje do etapu stworzenia religii?
Tulę uszy po sobie i kieruję się do wyjścia. Żegna mnie fontanna płomieni...
Informacja w Wikipedii - KLIK. Informacja o wystawie - KLIK Strona pani Agnieszki - KLIK.
W połowie studiów, gdy zapał do studiowania jakoś przygasł, zacząłem pobierać lekcje gry na pianinie. Nie oczekiwałem żadnych osiągnięć, głównym celem było bardziej dotykalne zapoznanie się z muzyką. Miałem sporo czasu na ćwiczenia więc robiłem szybkie postępy. Podczas ferii odwiedzałem moją Matkę w Kielcach, tam znalazłem pianino w WDK (Wojewódzkim Domu Kultury) więc też mogłem poćwiczyć. Moim przebojowym utworem była bagatela L. Beethovena - Dla Elizy - KLIK. Podczas gry poczułem, że ktoś za mną stanął, przerwałem. - Fajny kawałek - powiedział nieznajomy - mogę spróbować? Zrobiłem mu miejsce.
Spojrzał w nuty i od razu zagrał całkiem poprawnie, po chwili zaczął improwizować... i wtedy go poznałem.
To była chyba 5 klasa szkoły podstawowej. Do naszej klasy przyszedł nowy uczeń. Klasa liczyła tylko 16 osób, tak że każdy przybytek/ubytek był sporym wydarzeniem. "Nowy" nie był zbyt komunikatywny i raczej niewidoczny na lekcjach i na przerwach, aż pewnego razu zauważył otwarty fortepian w sali ogólnej, przysiadł na brzegu taboretu i zaczął grać. Już nie pamiętam co to było, pewnie jakaś popularna melodia, ale grał na całkowitym luzie, to robiło wrażenie. Krok po kroku dowiedzieliśmy się, że rodzice przenieśli go do naszej, prywatnej, szkoły gdyż wyrzucono go ze szkoły TPD (Towarzystwo Przyjaciół Dzieci). Powód wyrzucenia... tu trzeba było poczekać na wyjaśnienie, w końcu powiedział - zagrał na pianinie Czerwone maki na Monte Cassino. Mimo naszych próśb nie zagrał nam tej melodii.
Któregoś dnia zaprosiłem go i jeszcze jednego kolegę do domu, na polekcyjne zabawy - gra w hacele, ołowiani żołnierze, cymbergaj. Gry szły nam jakoś niemrawo, nie wiem co mi przyszło do głowy, ale w którymś momencie pochwaliłem się, że mam w biurku pióro wieczne ze złotą stalówką. To był prezent od cioci z Ameryki. Moja Matka natychmiast sprzedawała tego typu prezenty gdyż takie były nasze priorytety. Wizyta kolegów się kończyła. Ponieważ podczas wizyty myliśmy ręce (w misce bo nie mieliśmy łazienki) więc jeszcze wylałem wodę z kubła to ubikacji, która była na korytarzu i odprowadziłem ich na ulicę.
Gdy Matka wróciła w pracy wspomniałem jej o wizycie. Matka od razu zajrzała do szuflady w moim stoliku - wiecznego pióra nie było. Zupełna konsternacja - moja - tacy fajni koledzy, Matki - jak przeżyć do końca miesiąca. Matka napisała list do mojej wychowawczyni z prośbą o wyjaśnienie sprawy.
Wychowawczyni była zdenerwowana, podczas dużej przerwy poprosiła naszą trójkę do pokoju nauczycielskiego, poprosiła mnie o zrelacjonowanie wydarzenia. Żaden z kolegów się nie przyznał. - Jak Leszek wyszedł z wodą, to ty powiedziałeś - "teraz moglibyśmy mu coś podpieprzyć" - przerwał milczenie kolega-pianista. - Ja powiedziałem, a ty podpieprzyłeś - odparował oskarżony. - Niczego nie podpieprzyłem - odpowiedział "pianista". Nauczycielka patrzyła na nas bezradnie - jak żaden się nie przyzna będę musiała zrelacjonować to na radzie nauczycielskiej - skomentowała i zakończyła spotkanie.
Na następnej przerwie "pianista" zaciągnął mnie do kąta - Leszek, ja to zrobiłem, nie wiem co mnie naszło, tylko proszę, nie mów nikomu, ja ci to pióro jutro zwrócę. To wyznanie tak mnie wzruszyło, że miałem chęć wziąć go w ramiona. Przy najbliższej okazji podszedłem do nauczycielki i powiedziałem, że sprawca się przyznał, sprawa skończona, niech nikomu o tym nie mówi.
Następnego dnia - "pianista" nie przyszedł do szkoły. Dla mnie był to spory szok. Matka napisała kolejny list do nauczycielki - zbliżał się koniec roku szkolnego więc zasugerowała żeby sprawcy nie wydawać świadectwa szkolnego. W czasie przerwy nauczycielka poszła do sekretariatu, po chwili wróciła z niepewną miną - wczoraj była w szkole jego matka, powiedziała że gdzieś wyjeżdżają i zabrała świadectwo szkolne syna. Kolejny szok - jak o tym powiedzieć Matce?
Przyjrzałem się dokładniej osobnikowi, który się do mnie dosiadł. Nie miałem wątpliwości - to ON. Czy on mnie poznał? Obaj sporo się zmieniliśmy, nie poznałbym go w tłumie, ale byłem pewien, że jednak mnie poznał. Wydawało mi się, że od czasu do czasu rzucał mi badawcze spojrzenie i uśmiech - nie wiem - kpiący czy kontrolny.
Kilka dni temu w kiosku wypełniałem kupon totolotka i słyszałem. że przy kontuarze trwała jakaś poważna rozmowa dotycząca zawieranej tranzakcji.
Wypełniłem, podszedłem do kontuaru, tranzakcja właśnie dobiegła końca - klient otrzymał paczkę papierosów Marlboro, zapłacił A$48 z groszami.
48 dolarów.
Zajrzałem do wspomnień. Moja matka regularnie paliła papierosy, prawie jedną paczkę - 20 sztuk - dziennie.
W szkole papierosy trafiły do nas chyba w 4 klasie. To znaczy oczywiście nie w szkole, ale po lekcjach, w ogrodzie przylegającym do domu, w którym mieszkał kolega. Nie pamiętam jak to się zaczęło, ale już wkrótce głównym dostawcą papierosów byłem ja. Powód był prosty - maja matka kupowała regularnie papierosy w tym kiosku więc kioskarz sprzedawał mi je bez żadnych pytań.
Papierosy Sport, cena chyba 3 zł.
Nie przypominam sobie żeby któremuś z nas palenie sprawiało przyjemność, ale jednak jak była okazja to paliliśmy, jakby spodziewając się, że dojrzejemy do tego nawyku. Wyższą szkołą jazdy było oczywiście zaciąganie się. To już nikomu nie smakowało, nieraz komuś robiło się żle, ale znowu - czekaliśmy na jakieś objawienie.
Po piątej klasie wakacje spędziłem z kilkoma kolegami w prywatnym letnisku. Tam nie było żadnego sklepu ani kiosku więc spróbowaliśmy produkować papierosy z suszonych liści. Jeśli chodzi o efekt fizyczny to był taki sam jak w przypadku nikotyny - żaden. Jedynym urozmaiceniem były liście malinowe - one miały swoisty aromat, nie na tyle atrakcyjny jednak żeby w tym zasmakować.
I to był w moim przypadku koniec.
Podczas studiów mieszkałem w akademiku i miałem szczęście, że przez 6 lat nie trafił mi się żaden współlokator palacz, ale bywały pokoje, w których trudno było oddychać.
W Australii, po pierwsze odniosłem wrażenie, że palenie było mniej popularne niż w Polsce. Po drugie - kilkanaście lat temu rozpoczęła się intensywna kampania antynikotynowa. Zabroniono palenia w pracy, w miejscach publicznych, w pobliżu miejsc publicznych. Zabroniono reklam papierosów i palenia. W końcu, w sklepach zamknięto papierosy w pancernych szafach. Ponieważ temat był dla mnie niezauważalny to nie interesowały mnie ceny, aż do opisanego wyżej przypadku.
Sprawdziłem na internecie - okazuje się, że te A$48 to mniej więcej średnia - najniższa cena to około A$36, zdarzają się papierosy po $60.
Środek ciężkości przeniósł się na vaping - e-papierosy. Docierają do mnie informacje, że ta technologia ułatwia przemycanie różnych substancji, czasem bardzo szkodliwych. Na szczęście temat mnie nie interesuje gdyż nikt w rodzinie nie pali ani nie wdycha.
Inspiracje tytułu były dwie - pierwsze słowo - to już mój trzeci wpis dotyczący quizów, drugie słowo - po pierwsze, merytorycznie - again znaczy znowu, po drugie - przypomniało mi popularną kiedyś piosenkę ....
Dzisiejszy quiz w gazeta.pl pochodzi z czasów wcześniejszych niż piosenka. Tytuł - Dziecięce zabawy z PRL-u...
Nie wiem jak w Polsce, ale tutejsza telewizja, zarówno państwowa jak i prywatna zapycha masę czasu quizami. W wielu z nich osoby biorące udział same wybierają temat, na który są gotowe odpowiadać, często jest to uzupełniane działem, w którym zadawane są pytania na tematy ogólne.
Zauważam, że coraz częściej uczestnicy quizów wybierają tematy, które są mi zupełnie obce - jakiś serial telewizyjny albo zespół muzyczny, o których nigdy w życiu nie słyszałem. Na przykład wczoraj, w quizie o dumnej nazwie Mastermind, uczestnicy wybrali: Jimmy Button - śpiewak, którego nawet google nie znalazło, Deadwood - amerykański serial sprzed lat.
Zaletą takich wyborów jest mocno ograniczony zakres pytań - w przypadku serialu jest to tylko jego zawartość, czasem detale biograficzne twórców.
Natomiast tematy wiążące się z historią, nauką czy sztuką - tu właściwie nie ma żadnych ograniczeń.
Wczorajszy quiz to potwierdził - pani która wybrała Deadwood nie znała odpowiedzi na tylko jedno pytanie, młody człowiek, który wybrał temat - Stalingrad - odpowiedział ledwie na połowę pytań. Swoją drogą zachodzę w głowę - skąd zainteresowanie takim tematem?
Pytania z wiedzy ogólnej - tu znowu dylemat - co to jest wiedza ogólna? Zastanawiam się czy w obecnych czasach taka wiedza w ogóle istnieje, a jeśli istnieje, to czy jej istnienie jest politycznie poprawne?
W każdym razie u nas w tej kategorii należy spodziewać się pytań z historii krykieta lub futbolu australijskiego.
Ale wczoraj trafiła się rodzynka - Don Jose to bohater opery francuskiego kompozytora G. Bizeta, podaj tytuł opery. Odpowiedź uczestnika: Fantom w Operze. Na plus dla uczestnika zaliczę to, że myśli logicznie - tu Opera jest w tytule więc połowa zadania wykonana.
Akcja opery z zagadki (nie Fantoma w operze) rozgrywa się w Hiszpanii. Dziwnym trafem w dzisiejszym programie ABC/Classic dominowała muzyka z hiszpańskiego kręgu: E. Chabrier - Rapsodia hiszpańska - KLIK. L. Boccherini - Fandango z Kwintetu gitarowego - KLIK. J. Rodrigo - Koncert na 4 gitary - KLIK. Ciekawe, że z tej trójki tylko ostatni kompozytor jest Hiszpanem.
Dla odprężenia coś dla oczu, równie ognistego jak muzyka hiszpańska...
Po czwartkowym koncercie pospieszyłem do samochodu żeby podjechać pod salę koncertową podebrać żonę. Parking był tuż przy ACCA - Australian Centre for Contemporary Art - Australijskie Centrum Sztuki Współczesnej - KLIK.
W tym momencie zadzwoniła żona żebym się nie spieszył, ona będzie gotowa za jakieś 15 minut. Pomyślałem, że to wystarczy żeby zorientować się co się dzieje w Centrum i wstąpiłem.
Ani jednego gościa, aktualnie prezentują wystawę - Open Glossary - Otwarty Słownik. Ciekawe - pomyślałem - rzeczywiście jesteśmy wciąż bombardowani nowymi słowami i nowymi zjawiskami, na których wytłumaczenie brak jeszcze słów.
Zacząłem od sali dla dzieci - kiedy ostatni raz ktoś usłyszał co powiedziałeś/powiedziałaś? Zamurowało mnie - fantastyczne pytanie - no właśnie, kiedy? Do tego odwrotna strona medalu - kiedy ostatni raz usłyszałem co ktoś do mnie powiedział?
Zajrzałem do następnej sali i wyprało mi mózg...
Już w domu, korzystając z internetu, spróbowałem się zorientować o co tam chodziło. Dowiedziałem się, że głównym celem wystawy była obserwacja jak słowa potrafią nas łączyć i dzielić. Autor wystawy, z pochodzenia Wietnamczyk, analizuje to w kontekście swojej grupy etnicznej oraz środowiska LGBTIQA+. Mina mi zrzedła - czyżby nas, ludzi nie zakwalifikowanych do żadnej z powyższych kategorii, słowa nie dzieliły lub łączyły? Wracam jednak do tematu wystawy - ten skrót, wydaje mi się, że znowu przybyło tam liter - wyjaśnię tylko dwie ostatnie - Queer - dziwaczny - takim terminem określano osoby nieheteroseksualne w XIX wieku. Obecnie termin ten oznacza osoby o niejasnych skłonnościach. Słownik radzi aby przed użyciem tego słowa wyjaśnić z drugą stroną co nam chodzi. Asexual - osoba niewykazująca zainteresowania seksem. No to chyba i ja się załapałem :)
+ - nieograniczony potencjał słowotwórstwa w tej dziedzinie.
Powyższe wyjaśnienia znalazłem na stronie kidshelpline czyli linia pomocy dla dzieci - KLIK. Słownik znajduje się w kategorii wiekowej 13-17.
Być może w takim kontekście sala wypełniona suszącym się praniem miała działanie terapeutyczne.
Opuściłem wystawę i podjechałem pod salę koncertową po żonę. Okazało się, że spotkała w foyer jakąś starszą parę i prowadziła z nimi ożywioną rozmowę. Podczas jazdy wspomniała, że pokazała im zdjęcia naszego najstarszego wnuka - studenta w akademii baletowej. - Skąd ci przyszło do głowy pokazywać zdjęcia wnuka przypadkowym osobom? - zdziwiłem się. - No bo ja tak nawiązałam z nimi kontakt, podeszłam do tej pani i powiedziałam, że ma ładne nogi, no to potem rozmowa zeszła na balet.
Zastanowiłem się - jaka byłaby rekcja starszej pary gdybym to ja podszedł i powiedział tej pani, że ma ładne nogi? Albo jakbym powiedział temu panu, że coś mi się w nim podoba?
Och ile jest jeszcze do zrobienia w dziedzinie słów.
Kilka razy wspominałem na tym blogu, że wraz z żoną regularne uczęszczamy na koncerty z cyklu Mostly Mozart - Głównie Mozart - poranne koncert ukierunkowane na osoby starsze, w programie zawsze jakiś utwór Mozarta i kogoś innego. Tym razem tym innym był Robert Schumann.
Wyznam, że nie darzyłem tego kompozytora szczególnym szacunkiem. Wydawał mi się wątłym pomostem między Schubertem i Brahmsem W ostatni czwartek bardzo pozytywnie zrewidowałem tę opinię - R. Schumann - Kwartet fortepianowy - KLIK.
Główny, tytułowy punkt programu to W.A. Mozart - Symfonia Jowiszowa. Bardzo popularny utwór, bardzo pasuje do "klasycznej" wizji Mozarta. Prawdopodobnie właśnie ta pozycja ściągnęła sporo dodatkowych słuchaczy, na widowni nie było wolnych miejsc.
Niestety tym razem orkiestra ANAM (Australian National Academy of Music) nie spisała się. Zabrakło mozartowskiej lekkości i wdzięku. Co ciekawe, szukając na Youtube wersji odpowiedniej do zlinkowania w tym wpisie, odrzuciłem aż dwa wykonania i to bardzo renomowanych orkiestr i dyrygentów, Widzę, że robię się coraz bardziej kapryśny. Mój ostateczny wybór - KLIK.
I jeszcze coś dla oczu...
Na początku listopada moja żona obchodziła imieniny, przyniosłem jej bukiet kwiatów...
Żona bardzo doceniła moją pamięć. Ja nie jestem aż tak dumny z siebie, codziennie wychodząc z domu napotykam taki prezent od żony...
W drugim wpisie na temat Compliance, przestrzeganie przepisów, wspomniałem temat prywatności - zabezpieczenia informacji personalnych poznanych podczas naszej działalności charytatywnej.
Jednym z elementów jest nasza własna prywatność. Po pierwsze nie powinniśmy podawać klientom naszych numerów telefonów ani adresów email. Po drugie - nie podawać nazwiska ani adresu.
Ponieważ mam unikalne jak na Australię imię więc sprawdziłem czy google znajdzie mnie gdy podam mu tylko swoje imię i nazwę dzielnicy w której mieszkam. Zapytałem więc: Lech Burwood...
Odpowiedź - ponad 80,000 trafień, główny motyw - Lech Lecha. Zdumiałem się, skojarzyło mi się to z popularnym tłumaczeniem rosyjskiego skrótu nazwy Związku Radzieckiego - CCCP - tłumaczyliśmy to jako Cep Cepa Cepem Pogania. Czyżby istniał również LLLP - Lech Lecha Lechem Pogania? A może - Lubelska Liga Litewsko Polska?
Okazało się, że sprawa jest znacznie poważniejsza - zajrzyjcie TUTAJ.
23 października praktykujący Żydzi powinni byli czytać tekst Tory - ParashatLech Lecha 5784 /פָּרָשַׁת
"Pan rzekł do Abrama: «Wyjdź z twojej ziemi rodzinnej i z domu twego ojca do kraju, który ci ukażę... Gdy zaś przybyli do Kanaanu,Abram przeszedł przez ten kraj aż do pewnej miejscowości koło Sychem, do dębu More. - A w kraju tym mieszkali wówczas Kananejczycy. וַיַּֽעֲבֹ֤ר אַבְרָם֙ בָּאָ֔רֶץ עַ֚ד מְק֣וֹם שְׁכֶ֔ם עַ֖ד אֵל֣וֹן מוֹרֶ֑ה וְהַכְּנַֽעֲנִ֖י אָ֥ז בָּאָֽרֶץ Pan, ukazawszy się Abramowi, rzekł: «Twojemu potomstwu oddaję właśnie tę ziemię»". וַיֵּרָ֤א יְהֹוָה֙ אֶל־אַבְרָ֔ם וַיֹּ֕אמֶר לְזַ֨רְעֲךָ֔ אֶתֵּ֖ן אֶת־הָאָ֣רֶץ הַזֹּ֑את וַיִּ֤בֶן שָׁם֙ מִזְבֵּ֔חַ לַֽיהֹוָ֖ה הַנִּרְאֶ֥ה אֵלָֽיו
Zatem Bóg dał potomstwu Abrahama ziemię zamieszkałą przez kogoś innego? Zgadza się, gdy kilka lat później w krainie Kanan nastał głód, Abraham bez wahania opuścił dany mu przez Boga ląd i udał się do Egiptu. Kananejczycy zostali.
Gdy głód ustał a Abraham wzbogacił się w Egipcie, powrócił do Kananu i pędził tam nadal życie koczownicze, podobnie jego potomstwo - Izak a potem Jakub, który dostał od Anioła imię Izrael. I znowu nastał głód - synowie Jakuba pojechali szukać szczęścia w Egipcie, kananejczycy pozostali. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności Józef - ich brat - przebywał właśnie w Egipcie i miał tam duże wpływy. Załatwił braciom najlepsze tereny rolnicze i zostali tam na dobre.
Za paręset lat losy się odmieniły i znowu pojawił się Bóg, potwierdził obietnicę daną Abrahamowi i Mojżesz poprowadził naród wybrany spowrotem do ziemi Kanan, tym razem z wyraźnym zaleceniem żeby rdzennych mieszkańców zlikwidować.
I ten motyw znowu się powtarza. Bardzo mnie smuci, że religia katolicka, w której klimacie wyrosłem, uparcie trzyma się izraelskiej wersji losów Abrahama.
A czy jest inna wersja? Oczywiście że jest - wersja muzułmańska - KLIK. Oto kilka jej istotnych punktów - Pierwotne imię Abrahama to Abram. Jego ojciec - Azar - był rzeźbiarzem, który specjalizował się w rzeźbach mezopotamskich bożków i nakazał synowi ich sprzedaż. Abram wierzył w jednego, niewidzialnego Boga i podczas sprzedaży figur bożków robił sobie niezłe żarty ze sprzedawanych produktów. Według Koranu Abram starał się rozpowszechnić wiarę w jedynego Boga wśród otaczającego go ludu. Znalazł zwolenników a dalej historię pisali już kapłani izraelscy w księdze Tora.
Kilka dni temu wspomniałem naszą wizytę na cmentarzu. Odwiedziliśmy groby znajomych i jeden grób nieznajomego o znanym nazwisku...
Tutaj zdjęcie nagrobka...
Ladislas Kossak? Ta postać zainteresowała mnie już sporo lat temu gdyż nazwisko Ladislas Kossak jest wymienione w wielu dokumentach dotyczących stłumienia buntu na złotodajnych terenach w miejscowości Ballarat.
Zajrzałem do książki znanej "kossakówki" - Magdaleny Samozwaniec -
Pani Zofia (żona Juliusza Kossaka) miała wprawdzie mały posag, ale większa jego część poszła na… krewnych w Australii. Brat Juliusza, Leon, też malarz, ożenił się z Angielką, panną Hamilton. Po ślubie oboje wyemigrowali do Australii, gdzie zamieszkali w miejscowości Victoria. Między szwagierkami zaczęła się czuła korespondencja. (…) “postarajcie się przyjechać do Polski” – pisała po angielsku Zofia do pani Leonowej – “tak bardzo chciałabym cię poznać”. (…) I rzeczywiście któregoś na pozór pogodnego poranka zjechali na Kossakówkę państwo Leonowie Kossakowie z przerażającą ilością kufrów i tobołków. (…) …dziwiła się (pani Leonowa), jak można istnieć bez łazienki, specjalnej nurse dla dzieci i wielu innych wynalazków. Zofia natomiast nie mogła się nadziwić jak można przyjechać do kogoś “z wizytą” i siedzieć już czwarty miesiąc bez chęci powrotu. Gdy w końcu namówiony przez żonę Juliusz zapytał brata, jak długo mają jeszcze zamiar w Polsce pozostać, dowiedział się rzeczy najstraszniejszej. – Skoroście nas zaprosili – odparł Leon – to musicie nam teraz zapłacić powrotną drogę do Australii, inaczej nigdy stąd nie wyjedziemy, ponieważ nie mamy za co. U nas, w Australii, jeśli ktoś kogoś do siebie zaprasza, to zawsze zwraca mu koszty podróży. Usłyszawszy to Zofia dostała spazmów. (…) Gdy przyszła do stanu równowagi, postanowiła upłynnić znaczną część swego posagu i zafundować państwu Leonostwu powrotną drogę do Australii. (…) Od tego czasu warunki finansowe w willi “Wygoda” zaczęły się bardzo psuć.
Magdalena Samozwaniec – Maria i Magdalena. Wydawnictwo Literackie Kraków, 1956, str 24-25
Chyba zgodzicie się, że nie mogłem nad tym przejść do porządku dziennego. Toż nasza sławna rodaczka zepsuła na wieki opinię całej Australii.
Zacznę od początku - Ladislas czy Leon? Google łatwo to rozszyfrowało - do Australii wyemigrował Władysław Kossak - o nim za chwilę - Leon Kossak istniał, ale nigdy nie emigrował z Polski, po Powstaniu Styczniowym został zesłany na Sybir, z którego wrócił jako złamany i schorowany człowiek. Panią Magdalenę prawdopodobnie zmylił inicjał imienia - L(adidlas) - wyszło jej, że to Leon.
Panna Hamilton? - żona Ladislasa - naprawdę nazywała się Elisa Scott Skąd nazwisko Hamilton? Ano cóż - dzwonili, ale nie na tym cmentarzu - pani Elisa Scott jest pochowana w miejscowości Hamilton. Mieszkali w miejscowości Wiktoria - mieszkali w Melbourne, fakt, że był to i nadal jest stan Wiktoria.
Tu odłożę książkę i podam googlową wersję tej wizyty Australijczyka. Władysław Kossak urodził się w roku 1828, w wieku 17 lat rozpoczął studia na uniwersytecie we Lwowie. W 1848 roku wybuchła Wiosna Ludów, Władysław wraz z bratem, Leonem, udali się na Węgry i tam walczyli w polskim legionie. Po upadku powstania Władysław został internowany w obozie w Turcji, stamtąd popłynął do Anglii a następnie, wraz z przyjacielem Leopoldem Kabatem, do Australii. Kilka miesięcy po ich przyjeździe do Australii, w pobliskim Ballarat wybuchła gorączka złota, obaj zabrali się do poszukiwań, ale po kilku miesiącach rozejrzeli się za pewniejszą posadą - policja. Prawdopodobnie wtedy Władysław zmienił pisownię imienia na Ladislas. W sierpniu 1853 roku L. Kossak i L. Kabat zostali, jako pierwsi Polacy w stanie Wiktoria, naturalizowani jako poddani brytyjscy (Australia jeszcze wtedy nie istniała jako państwo). Ladislas był bardzo ceniony w pracy lecz polskie serce nie dawało spokoju, w 1863 roku wziął roczny urlop i pojechał do Polski wziąć udział w Powstaniu Styczniowym. O jego udziale w Powstaniu nic nie wiadomo.
Po upadku Powstania pojechał do Anglii, tam wziął ślub z panną Elizą Scott, w Anglii urodziły się im 3 córki i dopiero wtedy, w roku 1874, odwiedził z rodziną Polskę. W Polsce pracował kilka miesięcy w Towarzystwie Ubezpieczeń Wzajemnych w Krakowie poczym wrócił wraz z rodziną do Australii.
Po powrocie do Australii nie mógł wrócić do pracy w policji gdyż brał udział w antypaństwowej rebelii. Imał się różnych prac, prowadził bardzo popularne ogrody herbaciane w okolicach Melbourne, ale ten byznes zaczął podupadać, rozwiódł się, ożenił powtórnie, po śmierci drugiej żony przeniósł się do Zachodniej Australii i tam przez kilkanaście lat bezskutecznie szukał złota. W wieku 86 lat wrócił do Melbourne, zamieszkał o córek i tu zmarł w lipcu 1918 roku (w wieku 90 lat).
Na szczęście nie miał okazji przeczytać kalumni jakie napisała na jego temat jego wujeczna wnuczka.
Aby zrównoważyć jakoś kamienny początek wpisu, rozejrzałem się po najbliższej okolicy...
Już 7 listopada a tu dopiero pierwszy wtorek miesiąca. Wprawdzie zdarza się to co miesiąc, siódmy dzień miesiąca MUSI być pierwszym wystąpieniem któregoś z 7 dni tygodnia, ale żeby akurat w listopadzie, pierwszy wtorek listopada?
W tym dniu rozgrywany jest Melbourne Cup - wyścig rozgrywany od 1861 roku, w naszym stanie Wiktoria jest to dzień wolny od pracy, w innych stanach praca wre, ale o godzinie 3 naszego czasu, kto może odkłada narzędzie pracy i ogląda The Race which stops the Nation - KLIK. Pisałem o tej imprezie już kilka razy więc dzisiaj cofnę się do wspomnienia z dzieciństwa.
Gdy miałem 13 lat moja matka nie miała dokąd wysłać mnie na wakacje, zwróciła się o pomoc do moich stryjów, braci ojca, a ci zaproponowali wyjazd do Sopotu. Brzmiało to dumnie i elegancko, rzeczywistość była chyba ciekawsza.
Na dworcu przywitał mnie stryj i zaprowadził do mojej wakacyjnej kwatery. Znajdowała się ona na strychu eleganckiej poniemieckiej willi, stały tam dwa wsparte na cegłach łóżka, obok była niewielka łazienka. Stryj zapoznał mnie z warunkami egzystencji - - tu jest nasza sypialnia - ja pozostanę tu jeszcze tydzień, potem będziesz mieszkał sam, - na posiłki chodzimy do baru mlecznego, pokażę ci jutro, - dzisiaj wieczorem pójdziemy na kolację do stryja Władka, tam zawsze możesz liczyć na życzliwe przyjęcie. - pojutrze zaczniesz pracę na polach Instytutu Hodowli i Aklimatyzacji Roślin. - masz tam załatwioną pracę na 3 tygodnie, musicie z mamą zdecydować czy zostaniesz tu dłużej.
Praca polegała na zapylaniu ziemniaków. Polegało to na tym, że zrywaliśmy kwiaty z wyznaczonego pola ziemniaków, wkładaliśmy je do pudełka od zapałek a potem szliśmy na inne pole i tam - najpierw kastrowaliśmy ziemniaczane kwiaty czyli wykałaczką odcinaliśmy wszystkie pręciki a następnie posypywaliśmy paznokieć kciuka pyłkiem z kwiatu z pudełka od zapałek i smarowaliśmy tym pyłkiem czubek kwiatowego słupka - budowa kwiatu TUTAJ.
Praca trwała 5 godzin - od 7 rano do południa, tak że potem z łatwością zdążyłem jeszcze na kilka godzin plażowania.
Nie sposób było jednak nie zauważyć, że pola naszej pracy znajdywały się blisko stacji kolejowej Sopot-Wyścigi.
Wyścigi konne? Jaskinia hazardu w PRL? Wydawało mi się to nieprawdopodobne, ale jednak było prawdziwe. W którąś sobotę włożyłem do portmonetki poważną kwotę prawie 40 zł i pojechałem na wyścigi. Wszystko wokół było dla mnie nowe i nieznane i ani się spostrzegłem jak wylądowałem przy kasach. - O, pan ma akurat drobne - zauważyła radośnie kasjerka - co pan obstawia? Proszę się zdecydować bo akurat nie mam czym wydać reszty. Pan? Nikt jeszcze mnie tak nie tytułował, nie sądzę żebym wtedy tak poważnie wyglądał, może kasjerka chciała w ten sposób "upoważnić" mnie do gry na wyścigach. Coś tam wybąkałem, położyłem banknot w okienku kasy i pospieszyłem obejrzeć gonitwę. Oczywiście "mój" koń zajął dalsze miejsce. W kilku kolejnych gonitwach wygrywały konie prowadzone przez dżokeja o mongolskich rysach i rosyjskim nazwisku, ale ja już nie miałem funduszy na dalszą grę.
Na marginesie dodam, że moja matka była ogromnie zaskoczona, że stryj wysłał mnie do pracy. W rezultacie mój pobyt w Sopocie potrwał do końca sierpnia a zarobione pieniądze starczyły na zakup materiału, z którego krawiec uszył matce zimowy płaszcz.
Mieszkając w Melbourne nie mogłem nie wiedzieć o Melbourne Cup, na dodatek w pewnym okresie nasz znajomy pracował w Victoria Racing Club i mógł nam załatwić bilety do loży członkowskiej a więc oglądaliśmy kilka razy tę imprezę na żywo a teraz co roku oglądamy w telewizji.
Dzisiaj - rano obejrzeliśmy informacje na temat koni, dżokei i trenerów. Po pierwsze - ciekawe nazwy koni: Without the Fight (Bez Walki), Soulcombe (Grzebień Dusz), Interpretation, Absurde, True Marvel (Prawdziwy Cud), Vow and Declare (Ślubować i Deklarować), Military Mission, More Felons (Więcej Przestępców), Future History (Przyszła Historia), Serpentine, Right You Are (Masz Rację). Po drugie - moja żona, nie patrząc na nazwy, postawiła na numery 6 i 9. Po trzecie - ja kierowany blogowym sentymentem postawiłem na Serpentine - uwaga - to jest wałach.
Wczesnym popołudniem pojechałem do punktu TAB. Wiele ekranów, na których wyświetlane są wyścigi rozgrywane w wielu miejscowościach w Australii. Wyścigi koni, psów, kłusaków. Barowe stoły i stołki, mocny zapach piwa. Przy stołach sporo typów o takim wyglądzie, że wolałbym ich nie spotkać na osobności.
3 popołudniu - START! Po chwili prowadzenie obejmuje Serpentine i prowadzi przez około 3/4 wyścigu, niestety bardzo rzadko się zdarza żeby taki długotrwały lider wygrał wyścig, Serpentine ostatecznie zajął 18 miejsce. Zwycięzcy - 1. Without the Fight, 2. Soulcombe (numer 6), 3. Sheraz. A więc moja żona wygrała 10 x $3.40.
Kontynuuję temat. Temat 2 - prywatność informacji.
Po pierwsze to największy z tym kłopot mają instytucje, które z definicji powinny gwarantować bezpieczeństwo naszych danych - banki, towarzystwa ubezpieczeniowe. Z drugiej strony są one nieustannie atakowane przez kryminalne szajki.
Po drugie - nasz skromny zespół. Faktem jest, że gromadzimy sporo prywatnych informacji - numer telefonu, adres, wiek, źródła utrzymania, problemy osobiste naszych klientów. Z drugiej strony jednak nie sądzę żeby kogokolwiek to interesowało. Jedyny praktyczny problem, to gdy z powodu naszego niedbalstwa takie dane wpadną w ręce osoby, która w jakiś sposób to rozgłośni. Tu okazji jest wiele - codziennie dostajemy email z danymi osób proszących o pomoc, ten email na ogół drukujemy, wydruk uzupełniamy notatkami z wizyty po czym... wyrzucamy do kosza. Nie sądzę żeby ktoś szperał w moim pojemniku na śmieci wystawionym do podebrania przez służby porządkowe, ale podczas wysypywania do śmieciarki coś może się zaciąć, przewrócić, wiatr może zanieść ten śmieć na podwórko sąsiada naszego klienta. Na szkoleniu kategorycznie zalecano safe disposal - google mówi, że po polsku to - bezpieczna utylizacja, wszyscy kiwali z powagą głowami, ale wiadomo że skończy się na śmietniku. Podobnie jest z emailem - upewnijcie się że wasz komputer i email mają odpowiednie zabezpieczenia - to niestety sfera marzeń. Jedyna pociecha że może jakoś mnie nie zauważą wśród tych setek milionów użytkowników internetu.
Ostatni temat - nasze własne bezpieczeństwo. Tu organizatorzy szkolenia mieli powody do satysfakcji - rzeczywiście oni troszczą się o sprawy, które wielu z nas nie przyszłyby do głowy. Najbardziej ryzykowna sytuacja to oczywiście wizyta w mieszkaniu klienta. Rzeczywiście, tu może nas spotkać niejedna niespodzianka. Moje doświadczenie - dzwonimy do domu klientki, słyszymy lekkie zamieszanie, widzimy, że za szybą w oknie pojawiły się twarze dzieci. Za chwilę jakieś dziecko pyta - kto to? Przedstawiamy się, pytamy o matkę, przecież umawialiśmy się z nią pół godziny temu... znowu zamieszanie, wreszcie jedno z dzieci otwiera drzwi - matka śpi - mówi. Nalegamy żeby pozwoliło nam ją zobaczyć - rzeczywiście, śpi jak zabita. Mój towarzysz daje mi znak, że według niego to skutek narkotyków. Na szczęście dzieci jest kilkoro, najstarsze ma chyba 15 lat i ono zapewnia nas, że to dla nich nie jest to nic nowego i że wszystko jest w porządku. Sprawdzam telefonicznie następnego dnia - jest w porządku.
Osobna sprawa to gdy nasz zespół wizytujący składa się tylko z kobiet. Mamy kilku klientów, których nasze panie nie chcą odwiedzać bez wsparcia mężczyzny. Inna kategoria - dzieci z problemami psychicznymi. Mamy klientkę, której syna bardzo denerwuje wizyta obcych osób, często wybiega przed dom i atakuje cegłą samochód gości. Spotykamy się więc z klientką na ulicy, za rogiem.
Jeszcze inna sprawa - psy. Generalna wskazówka nie wchodzić do mieszkania bez upewnienia się, że pies jest dobrze zabezpieczony. Inna kategoria - fizyczna pomoc - coś wstawić, przestawić itp. Oficjalna instrukcja - za żadne skarby - po pierwsze możemy doznać jakiejś kontuzji, po drugie - klient może nas oskarżyć żeśmy coś zepsuli. W praktyce - stosujemy własną logikę.
Na marginesie wyznam, że ja czuję spore zagrożenie gdy jadę samochodem prowadzonym przez niektórych kolegów/koleżanki. Wątpliwą pociechą może być fakt, że taki wypadek drogowy będzie zaklasyfikowany jako wypadek przy pracy.
Ostatnia sprawa to nasze zdrowie psychiczne - dostaliśmy długą listę linków do instytucji, które nam pomogą w przypadku gdyby naszły nas: smutek, depresja, niepokój, myśli samobójcze, itp, itp. To już jednak żadna nowina - podobna lista wyświetlana jest bardzo często podczas emisji wiadomości tv oraz przed i po co drugim reportażu czy filmie prezentowanym w tv.
Nie jest obchodzone w Australii jako dzień świąteczny, mało tego - większość osób nigdy o takim święcie nie słyszała.
Dzisiejszy dzień w Melbourne dostosował się do polskiego klimatu, było szaro, temperatura koło południa osiągnęła 14C, bez pośpiechu pojechaliśmy na cmentarz.
Jest tu kilka grobów naszych znajomych, dzisiaj starczyło nam energii na tylko trzy. Wszystkie położone na bardzo dużym cmentarzu Springvale - nazwa spring vale - oznacza żegnaj wiosno - słusznie, za miesiąc u nas urzędowo lato, na północy stanu New South Wales już teraz szaleje kilkadziesiąt pożarów. Lepiej odwiedzić cmentarz, szczególnie jeśli nazywa się cmentarzem botanicznym...
Za murem zieleni, groby... w większości są w nich urny z prochami, na powierzchni niewielka tabliczka.
Zadumaliśmy się chwilę nad grobami znajomych, odmówiliśmy pacierz i w ciszy wróciliśmy do domu.
Mnie tkwił w pamięci nagrobek na bliskim naszego domu cmentarzu, to jest dla odmiany kamienna pustynia. Przechodzę tamtędy często, ale dopiero wczoraj zwróciłem uwagę na ten nagrobek...
Słodki jest spokój, który zakończył cierpienie, my byśmy cię nie budzili żebyś miał cierpieć na nowo.
Mam nadzieję, że jeśli istnieją jakieś pozaziemskie moce, to wysłuchają sugestii tej mądrej rodziny.
.. i to nie były mandarynki lecz coś znacznie, znacznie większego.
Dzisiaj nie było już wątpliwości wyboru...
Ostatni wiersz na tablicy - A haunting we will go. To parafraza popularnego wezwania angielskich myśliwych - a hunting we will go... Czyli - pójdziemy na polowanie - czyli po staropolsku - na łów, na łów, towarzyszu mój... Natomiast a haunting we will go - znaczy - pójdziemy straszyć...
Więc poszedłem. Ponieważ szedłem sam, to nikogo nie postraszyłem, za to spróbowano postraszyć mnie...
---
Wpatrywałem się w ten widok aby bardziej przesiąknąć strachem, ale z transu wyrwała mnie starsza pani chińskiego pochodzenia - - Co tu się wyrabia? - zapytała po angielsku.
Magia prysła - Jak jej to wytłumaczyć? Co jej wytłumaczyć?
Odpowiedziałem - jak w tytule wpisu. - Acha - odpowiedziała po angielsku i odeszła rzucając w moim kierunku podejrzliwe spojrzenia.
Multikulturalizm - nie rozumiem, ale szanuję (z pewną podejrzliwością).
W życiu prywatnym każdy sobie radzi jak potrafi, co innego w pracy - regulamin, często nie jeden. Sprawa się komplikuje gdy ktoś działa w instytucji charytatywnej - tu styka się sporo różnych dziedzin, a do tego dochodzi bliski kontakt z bardzo różnymi osobami i ich problemami
Wspominałem wielokrotnie o swojej działalności w instytucji charytatywnej - St Vincent de Paul - i właśnie przyszła kryska na matyska - członkowie muszą odbyć obowiązkowy Compliance Training.
Odbyłem w czwartek. Szkolenie ograniczyło się do trzech tematów - bezpieczeństwo dzieci, privacy - czyli poufność i bezpieczeństwo informacji, nasze własne bezpieczeństwo podczas kontaktu z osobami, które proszą o pomoc.
Bezpieczeństwo dzieci - wydaje mi się, że prawie codziennie słyszymy raporty o tym że jakiemuś dziecku lub młodej osobie dzieje się mniej lub więcej zamierzona krzywda. Na marginesie wspomnę, że każdy z naszych członków musi mieć wydane przez policję świadectwo upoważniające do kontaktu z cudzymi dziećmi. O ile wiem takie świadectwa muszą mieć również pracownicy transportu publicznego a zapewne również pracownicy sklepów itd, itd. Oczywiście policja może jedynie sprawdzić czy nie mamy jakichś przypadków przekroczenia prawa.
Zatrzymam się nieco na pierwszym punkcie szkolenia. Wyróżniono 4 zagadnienia - zaniedbanie, przemoc fizyczna, nadużycia seksualne, grooming. Ten ostatni termin wymaga wyjaśnienia - według słownika oznacza on pielęgnację, ale również tresurę i to chyba jest właściwe połączenie - pielęgnacja to w tym przypadku zdobycie zaufania dziecka w celu zyskania możliwości zyskania nad nim kontroli.
Jak wygląda to w naszej praktyce? Zaniedbanie - przede wszystkim, wielu naszych klientów nie potrafi zadbać o samych siebie i swoje gospodarstwo domowe. Stosunkowo najlepiej wypadają w tym towarzystwie matki pochodzące z Afryki, dzieci są zadbane, wesołe, bystre i chętne do akcji - aby to tylko przekładało się na chęć do nauki i pracy. Przemoc - sprawa oczywista to zwrócić uwagę czy dziecko ma siniaki lub inne ślady obrażeń. Takich przypadków nie mieliśmy. Nadużycia seksualne - nasz kontakt z dziećmi klientów jest zbyt krótki i powierzchowny żebyśmy mogli coś zauważyć. Grooming - jak wyżej chociaż tu doszły dodatkowe elementy - na ile kontaktu fizycznego z dzieckiem klienta możemy sobie pozwolić? Bardzo powszechne jest u nas high five czyli wzajemne klapnięcie się płaskimi dłoniami - to w porządku. A co z give me a hug - czyli obejmijmy się rękami? Po pierwsze kontakt z dzieckiem musi być przez cały czas w obecności rodziców, po drugie - jeśli kontakt fizyczny, to tylko bierny czyli dajmy się objąć. A co jeśli dziecko chce nam coś opowiedzieć, zwierzyć się? Zasadniczo obecność rodziców bardzo ogranicza taką możliwość. Gdyby jednak... to wysłuchać z życzliwością i powagą i nie zawieść zaufania dziecka czyli... raportować dalej czy nie raportować? Dylemat jest na tyle poważny, że na szkoleniu podano nam 2 telefony zaufania i ze trzy platformy internetowe gdzie możemy szukać wsparcia gdyby treść szkolenia wprowadziła nas w jakieś rozterki. Czyli - po pierwsze - zadbaj o samego siebie. Ja wybrałem odreagowanie na tym blogu.
Wpis rozrósł się do takich rozmiarów, że na dzisiaj wystarczy, ciąg dalszy w przyszłym tygodniu.
P.S. Na szkoleniu, po zakończeniu pierwszego tematu, była przerwa na herbatkę - podano również kawę, jakieś pierożki, humus, crackersy, wafelki, herbatniki. Zwróciłem prowadzącym uwagę, że jest to oczywisty grooming - zyskanie naszej wdzięczności i zachęta do konsumpcji niezdrowych produktów.